Myślę, że na pewno wystartujemy, bo do tego sprawne hamulce nie są potrzebne, ale jak zahamujemy w Kigali? Może tam jest dłuższy pas startowy, albo nie ma płotu i po prostu wjedziemy komuś na pole, albo będziemy lądować na piance jak w amerykańskich filmach grozy, których akcja rozgrywa się na lotnisku. Ale, czy w Kigali mają taka nowoczesną piankę jak w Los Angeles?
Dojeżdżamy do pasa, kapitan grzeje silniki i startujemy. Pierwsze sto metrów wolniutko, potem ostro, ryk, świst, huk – wszystko jak należy, ale po chwili zwalniamy. – Jednak ten problem z hamulcami jest poważniejszy niż myślałem – mówi kapitan - musimy wrócić i jeszcze raz sprawdzić.
Zastanawiam się, jak on podczas przyspieszania wpadł na to, że nie działają hamulce. No, ale na szczęście, to on jest pilotem, a nie ja.
Stajemy na boku pasa i stewardessy zaczynają kupować spokój pasażerów za pomocą kanapek z plastiku i słonych chrupek. Po dwóch rundach jedzenia i picia, wizytach kilkunastu mechaników na pokładzie i kolejnych pod pokładem kapitan ogłasza, że jednak hamulce nie działają. Wracamy do terminalu i tam mamy czekać na decyzje Brussels Airlines.
Terminal w Brukseli jest długi, nie wiem, gdzie mam iść, podobnie zresztą jak polska siostra zakonna, którą poznałem w samolocie. Podchodzimy do jakiegoś stanowiska i pytam o drogę. – A skąd ja mam wiedzieć, ja nie pracuję w tych liniach, w ogóle nie muszę z wami rozmawiać - mówi pracowniczka lotniska. W stolicy Europy rozeźlona baba zza kontuaru krzyczy na mnie, bo przeszkadzam jej w pracy. Czuję się jak w Polsce, dostrzegam z zadowoleniem, że pięć lat naszego członkostwa w Unii wywiera wreszcie na nich jakiś wpływ.