Nawet walizka doleciała

Na lotnisku w Brukseli mamy lekkie opóźnienie. Nic specjalnego, mój samolot do Kigali w Rwandzie stoi przy rękawie, bagaże załadowane, chyba jakaś drobna kontrola techniczna. Po godzinie wpuszczają nas na pokład, kapitan wyjaśnia, że hamulce się zepsuły, ale nie ma powodu do niepokoju, bo wymieniono jakąś sprężarkę, albo coś innego (może klocki hamulcowe?) i teraz wszystko jest w porządku.

Publikacja: 29.05.2009 20:46

Nawet walizka doleciała

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński Robert Gardziński

Myślę, że na pewno wystartujemy, bo do tego sprawne hamulce nie są potrzebne, ale jak zahamujemy w Kigali? Może tam jest dłuższy pas startowy, albo nie ma płotu i po prostu wjedziemy komuś na pole, albo będziemy lądować na piance jak w amerykańskich filmach grozy, których akcja rozgrywa się na lotnisku. Ale, czy w Kigali mają taka nowoczesną piankę jak w Los Angeles?

Dojeżdżamy do pasa, kapitan grzeje silniki i startujemy. Pierwsze sto metrów wolniutko, potem ostro, ryk, świst, huk – wszystko jak należy, ale po chwili zwalniamy. – Jednak ten problem z hamulcami jest poważniejszy niż myślałem – mówi kapitan - musimy wrócić i jeszcze raz sprawdzić.

Zastanawiam się, jak on podczas przyspieszania wpadł na to, że nie działają hamulce. No, ale na szczęście, to on jest pilotem, a nie ja.

Stajemy na boku pasa i stewardessy zaczynają kupować spokój pasażerów za pomocą kanapek z plastiku i słonych chrupek. Po dwóch rundach jedzenia i picia, wizytach kilkunastu mechaników na pokładzie i kolejnych pod pokładem kapitan ogłasza, że jednak hamulce nie działają. Wracamy do terminalu i tam mamy czekać na decyzje Brussels Airlines.

Terminal w Brukseli jest długi, nie wiem, gdzie mam iść, podobnie zresztą jak polska siostra zakonna, którą poznałem w samolocie. Podchodzimy do jakiegoś stanowiska i pytam o drogę. – A skąd ja mam wiedzieć, ja nie pracuję w tych liniach, w ogóle nie muszę z wami rozmawiać - mówi pracowniczka lotniska. W stolicy Europy rozeźlona baba zza kontuaru krzyczy na mnie, bo przeszkadzam jej w pracy. Czuję się jak w Polsce, dostrzegam z zadowoleniem, że pięć lat naszego członkostwa w Unii wywiera wreszcie na nich jakiś wpływ.

- Nie to nie, sam znajdę – mówię z godnością. Odchodzimy z siostrą od stanowiska. - Do czego to podobne! - wrzeszczy za mną kobieta. – Ksiądz i taki niecierpliwy! Powinien się ksiądz wstydzić. Tak się nie zachowują ludzie Kościoła!

- Nie! – protestuję. – Nie jestem księdzem. – Nie chcę żeby wina za moją niecierpliwość spadła na Kościół katolicki, który i tak na Zachodzie nie ma dobrej prasy. - Ja w ogóle jestem słabym katolikiem i u nas w Polsce nie wszyscy są katolikami, są nawet kompletnie niewierzący... - próbuję się bronić.

- To prawda – wspiera mnie siostra. – On nie jest księdzem.

Ale Belgijka wie swoje. – Już ja wiem swoje. Czego innego można się po was spodziewać?!

Przy stanowisku Brussels Airlines kolejka nieszczęśników z mojego samolotu. Wśród nich grupa polskich robotników lecących do Ugandy budować rozlewnię piwa. Nie wiedzą co ze sobą począć, bo żaden z nich nie umie mówić po francusku, ani angielsku, a na dodatek po porannej podróży są już lekko napoczęci. – Firma dała nam opiekuna, który zajął się nami na Okęciu – mówi mi pan Waldek. - Tylko że na Okęciu sami sobie daliśmy radę. Teraz jak kogoś naprawdę potrzeba, to nikogo nie ma.

W kolejce awanturuje się pasażer biznes klasy. Chce jak najszybciej lecieć do Kigali i nie przyjmuje do wiadomości, że chwilowo w tym kierunku nie ma samolotów. Brussels Airlines proponuje nam lot Ethiopian Airlines do Addis Abeby, tam przesiadkę i kolejny lot do Kigali. Plus 17 euro na obiad. Czas oczekiwania: kolejne osiem godzin. Dobre i to, ale większość pasażerów nie wie tego, o czym ja wiem doskonale. Ethiopian Airlines to wspaniałe stewardessy, znośne samolotowe jedzenie i ogromne prawdopodobieństwo zgubienia bagażu, zwłaszcza przy zmianie lotów i śródlądowaniach. W ubiegłym roku po podobnej podróży odzyskałem swój bagaż siedem miesięcy po powrocie do Polski.

Jem obiad, snuję się po lotnisku, zaczynam rozpoznawać twarze moich współtowarzyszy niedoli. Czas mija, zbliża się godzina naszego odlotu, ale w Brukseli szaleje burza, na lotnisku ogłaszają wstrzymanie działań. Dobrze się składa, bo załoga mojego samolotu utknęła w korku w centrum Brukseli i nie może dojechać. Pytam panią z obsługi lotu, czy bagaże na pewno zostały przeładowane do nowego samolotu. Nie chcę nawet myśleć co się stanie, jeśli zostałyby zagubione. Pani odpowiada, że niestety nie wie, ale w zasadzie w takich sytuacjach przerzucają bagaże. Choć, jak dodaje, ona nie pracuje w liniach, tylko w obsłudze naziemnej i niczego nie może zagwarantować.

Zdenerwowanie zaczyna powoli udzielać się wszystkim. Pewien młody Ugandyjczyk mówi, że podróżuje od poniedziałku rano (mamy czwartek wieczór). Zaczął w Baltimore, ale odwołali jego lot ze względów technicznych. Kolejny samolot, którym miał podróżować, zepsuł się w Nowym Jorku. Ten w Brukseli jest trzeci z rzędu. Sugeruję, że może powinien wysiąść i przespać się choć jedną noc na ziemi. Niestety nie ma wizy do Europy, więc musi tkwić na lotnisku. Jest blady, wymęczony, dźwiga ciężki bagaż podręczny wypełniony książkami (w Stanach był na stypendium prawniczym). Od trzech dni nie mył się i nie zmienił ubrania, a na dodatek właśnie wysłuchał wykładu pracownika lotniska na temat tego co należy, a czego nie należy wkładać do bagażu podręcznego: książek nie należy, ubranie należy.

Nieszczęśnik prosi żartobliwie, żeby go dobić. Jego kolega mówi, że gdybyśmy byli w Afryce, to Ugandyjczyk zostałby uznany za opętanego przez voodoo, i bez ofiarowania kilku krów nie uszedłby z życiem. Śmiejemy się wszyscy serdecznie i ogóle dobrze się bawimy, ale ja poważnie zaczynam rozważać możliwość przenocowania w Brukseli, tak by uniknąć wspólnej podróży z pechowcem.

Około 22 zaczynają nas wpuszczać na pokład. Nic godnego uwagi się nie dzieje, samolot kołuje, startuje, zasypiam. O wpół do pierwszej w nocy budzi mnie piękna uśmiechnięta etiopska stewardessa (w końcu jestem w niebie) i zmusza do zjedzenia kurczaka. Jem i znów zasypiam, ta sama piękna kobieta budzi mnie o czwartej rano i proponuje drinka. Nie mam siły z nią się kłócić, tłumaczyć, że tak nie wolno, posłusznie przyjmuję szklankę wody, znów zasypiam, budzę się, gdy podchodzimy do lądowania w Addis Abebie.

Na lotnisku Bole tylko kilka godzin oczekiwania na kolejne połączenie – bez historii. Nie licząc walki o pasek od spodni – tłumaczę, że nie ma części metalowych, ale i tak muszę go zdjąć. I jeszcze miłe uśmiechy na widok moich kolorowych skarpetek. W Stanach przy okazji przechodzenia przez bramkę w skarpetkach oglądali się za mną faceci, tutaj kobiety. Potem już tylko trzy godziny lotu i jestem w Kigali. Cała podróż zabrała ponad 30 godzin zamiast 12.

Jeszcze ekscytujące pół godziny w oczekiwaniu na bagaż. Jest! Okazuje się, że tym razem znalazłem się grupie szczęśliwców, którym Etiopczycy nie zgubili torby. Kilka zdezorientowanych osób rozgląda się w poszukiwaniu swoich rzeczy, ale jeszcze nie wiedzą, że mają przed sobą drogę przez mękę: wyczekiwanie dniami i nocami na zagubioną walizkę, a potem telefony, pisanie listów i to wszystko bez gwarancji sukcesu.

Ja nie mam na co narzekać: doleciałem na miejsce, znalazłem bagaż, jestem w Afryce. Ugandyjski stypendysta z Baltimore – ten w drodze od poniedziałku - poleciał dalej do Burundi, skąd jeszcze w piątek wieczorem miał mieć bezpośrednie połączenie do Kampali.

Myślę, że na pewno wystartujemy, bo do tego sprawne hamulce nie są potrzebne, ale jak zahamujemy w Kigali? Może tam jest dłuższy pas startowy, albo nie ma płotu i po prostu wjedziemy komuś na pole, albo będziemy lądować na piance jak w amerykańskich filmach grozy, których akcja rozgrywa się na lotnisku. Ale, czy w Kigali mają taka nowoczesną piankę jak w Los Angeles?

Dojeżdżamy do pasa, kapitan grzeje silniki i startujemy. Pierwsze sto metrów wolniutko, potem ostro, ryk, świst, huk – wszystko jak należy, ale po chwili zwalniamy. – Jednak ten problem z hamulcami jest poważniejszy niż myślałem – mówi kapitan - musimy wrócić i jeszcze raz sprawdzić.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy