Kino jak poligon

W Wenecji na naszych oczach odradza się kino zaangażowane. Wśród wieców, haseł i transparentów zbyt często zamienia się w polityczną agitkę, zapominając o sztuce

Publikacja: 12.09.2009 02:00

Laura Morante i Ricardo Scamarcio w „Il grande sogno” – kolejnym rozliczeniu rewolty 1968 roku

Laura Morante i Ricardo Scamarcio w „Il grande sogno” – kolejnym rozliczeniu rewolty 1968 roku

Foto: materiały prasowe

Festiwal, który zawsze słynął z intelektualnej atmosfery, w tym roku zamienił się w arenę politycznych potyczek. Nie ma mowy o poszukiwaniach formalnych i estetycznych, odpłynęły w niepamięć dekadenckie niepokoje końca wieku.

Na zalanym słońcem weneckim Lido czuje się niepokoje i podziały świata. Skromne filmy, których twórcy jeszcze niedawno byliby noszeni na rękach, przechodzą bez echa. Nikt specjalnie nie dyskutuje o delikatnym „Persecution” Patrice’a Chereau. Blednie nawet blask hollywoodzkich gwiazd. Sylvester Stallone bez rozgłosu odbiera nagrodę za całokształt twórczości. Ulubieniec publiczności George Clooney też nie wywołuje takiego entuzjazmu jak zazwyczaj. Ma zabandażowaną rękę. – Przytrzasnąłem sobie w samochodzie, zgłupiałem na starość – mówi i nikt tego nie powtarza jako anegdoty. Na konferencji prasowej po jego filmie „The Man Who Stare at Goats” Mauro Casciari, włoski telewizyjny showman, rozbiera się, odsłaniając slipy z nadrukiem: „George, weź mnie!”. Ochroniarze odbierają mu akredytację, ale żart wyraźnie nie pasuje do atmosfery festiwalu.

Na pierwsze strony gazet trafia Michael Moore – wielkie chłopisko w baseballówce, w każdej chwili gotowe wygłosić tyradę przeciwko skorumpowanej Ameryce, a Hugo Chavez

– dyktator z Wenezueli, bohater dokumentu Olivera Stone’a „Na południe od granicy” – przyjmowany jest jak gwiazda pop-kultury.

W czasach, gdy gazety tabloidyzują się, a w telewizjach przeważają głupawe reality shows, znów święci triumfy kino walczące. Michael Moore pokazuje film „Kapitalizm: Love Story”. Tym razem nie zamienia się w reportera, który – jak w „Zabawach z bronią” – obnaża słabości amerykańskiego prawa zezwalającego na posiadanie broni czy – jak w „Sicko” – rozprawia się z ubezpieczeniami zdrowotnymi. Moore krytykuje kapitalizm jako system. Manipuluje faktami jeszcze bardziej niż zwykle, wrzuca do jednego worka komentarze dotyczące amerykańskiej demokracji, skargi ludzi tracących domy, historie zwalnianych z pracy pilotów czy skorumpowanych sędziów, a wreszcie afery bankowe, które spowodowały ostatni kryzys. Trzeba jednak przyznać, że robi to z wielkim poczuciem humoru. Kończy film triumfem Obamy w wyborach. Na ekranie młodej Murzynce po policzkach spływają łzy szczęścia. W czasie wywiadu pytam Moore’a,czy nowa sytuacja polityczna nie wytrąca mu broni z ręki.

– Ja nie jestem ani demokratą, ani republikaninem, czuję się po prostu obywatelem – odpowiada. – Z Obamą wiążę ogromne nadzieje, ale to nie znaczy, że przestanę robić filmy. One teraz będą jeszcze bardziej potrzebne. Tak jak kiedyś były potrzebne „Grona gniewu” Steinbecka.

Po premierze „Na południe od granicy” Hugo Chavez protekcjonalnie klepie po ramieniu Olivera Stone’a. Ma za co. W jego dokumencie wychodzi na wielkiego męża stanu i ukochanego przywódcę szczęśliwego narodu. Stone towarzyszy mu w podróży po kraju. Wierzy w jego zapewnienia, że nie jest dyktatorem i nie ma krwi na rękach. Jest zachwycony Chavezem tak, jak kilka lat temu był zachwycony Fidelem Castro.

– Chciałem odkłamać jego wizerunek w amerykańskiej prasie – mówi. Ciarki przechodzą po plecach.

Młodziutka Iranka, 21-letnia Hana Makhmalbaf, młodsza córka znanego małżeństwa filmowego, która tutaj, w Wenecji, swój pierwszy film zaprezentowała jako 14-latka, z dumą pokazuje dokudramę „Green Grass”. Jest w niej tak blisko rzeczywistości, że wręcz przeplata fabułę autentycznymi materiałami z czasu sfałszowanych czerwcowych wyborów.

– Moja kamera jest jak lustro, w którym możecie obejrzeć irańską rewolucję – zapewnia.

W konkursie głównym znalazł się jednak obraz bardziej finezyjny – debiut Shirin Neshat „Kobiety bez mężczyzn”, zapisujący losy kilku kobiet podczas wydarzeń 1953 roku, gdy – jak mówi sama reżyserka – „nadzieje narodu zostały pogrzebane przez obcą interwencję”. Neshat przypomina wydarzenia, które stały się pierwszym krokiem do rewolucji irańskiej 1979 roku, i pokazuje, jak kobiety islamu podnoszą głowy, walcząc o swoje prawa i niezależność.

– Wszystko jedno, czy chodzi o szacha czy Mahmuda Ahmadineżada, stale musimy walczyć o wolność – mówi znana fotografka, a teraz reżyserka Neshat.

Szkoda, że głosu tych reżyserek nie słyszy Oliver Stone, który po dokumentach o Castro i Chavezie zamierza zrealizować film o Ahmadineżadzie.

W Afryce przepiękna Waris Dirie idzie na premierę „Kwiat pustyni” boso, w afrykańskiej sukni.

– Nigdy nie przypuszczałam, że moje życie stanie się tematem filmu – wyznaje pochodząca z Somalii top modelka, która u szczytu kariery przyznała, że została w dzieciństwie obrzezana, napisała dwie książki i poświęciła się działalności na rzecz obrony afrykańskich kobiet przed tym bestialstwem. „Kwiat pustyni” powstał na podstawie jej wspomnień.

Nie unika też politycznych tematów Europa, zwłaszcza Włosi. Berlusconi popiera oficjalnie „Baarię” – wielką sycylijską sagę Giuseppe Tornatore, w której jeden z bohaterów, komunista, jedzie do Związku Radzieckiego i wraca przerażony tym, co zobaczył. Premier pisemnie poprosił organizatorów festiwalu, by właśnie ten film otwierał imprezę. Berlusconi wspiera też autobiograficzny film Michela Placido „Il grande sogno”, w którym dochodzi do próby pogodzenia protestującej w 1968 roku młodzieży z atakującą ją policją.

– Byłem wtedy dwudziestokilkuletnim chłopakiem, który jako policjant bił studentów – mówi Placido. – Ale przeszedłem na drugą stronę barykady i kilka miesięcy później razem z nimi okupowałem w Rzymie gmach Akademii Teatralnej. To dzięki nim odnalazłem w sobie siłę i spełniłem swoje marzenia o aktorstwie.

Z kolei imperium telewizyjne Berlusconiego trafia na ekran w filmie Erika Gandiniego. „Wideokracja” jest portretem Lele Mory i Fabrizio Corony – dwóch bliskich współpracowników prezydenta, którzy współtworzą jego medialną potęgę. To portret ludzi, którzy czują swoją władzę.

– We Włoszech „televisione” stała się siłą mającą wpływ na politykę, na nasze życie i marzenia. To potwór – twierdzi Gandini.

Aferę polityczną wywołał też na Lido rumuński obraz Bobby’ego Paunescu „Francesca” o dziewczynie marzącej, by wyemigrować do Włoch. W czasie jej rozmowy z rodziną padają obraźliwe słowa pod adresem włoskich polityków, którzy zapisali się oficjalnymi wystąpieniami skierowanymi przeciw emigrantom rumuńskim. Alessandrę Mussolini dziadek bohaterki nazywa „dziwką, która zabiłaby wszystkich Rumunów”, a Flavio Tossiego z Werony – „gównianym merem”. Politycy podali Paunescu do sądu, włoscy dystrybutorzy zawiesili premierę filmu, a Rumun zapowiedział, że z niczego się nie wycofa.

Wśród tych obrazów jawnie uprawiających politykę jest jeden, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Film niepor-tretujący ludzi władzy, lecz pokazujący skutki ich polityki. Akcja „Lebanon” Samuela Maoza toczy się w ciągu dwóch dni w czasie wojny izraelsko-libańskiej w 1982 roku. Po „Beaufort” i „Walcu z Bashirem” to kolejny izraelski film pokazujący koszmar wojny oczami dwudzietoletnich chłopców, zrobiony przez reżysera rozliczającego się z własnym życiem.

– 6 czerwca 1982 roku o godzinie 6.15 rano zabiłem człowieka – składa dramatyczne oświadczenie Maoz.

W „Lebanonie” kamera obserwuje kilku wystraszonych żołnierzy zamkniętych we wnętrzu czołgu, złapanych w pułapkę w libańskim miasteczku, gdzieś na granicy z Syrią. Jeden z nich przez peryskop obserwuje wojnę: błagającego o pomoc kierowcę ciężarówki z oderwaną ręką, umierającego żołnierza, kobietę rozpaczającą po śmierci pięcioletniej córki. Zbliżenie jego oczu w chwili, gdy po raz pierwszy ma strzelić do człowieka, mówi o wojnie więcej od wszystkich batalistycznych filmów o gigantycznych budżetach. I od politycznych agitek.

Powrót kina walczącego jest w tym roku w Wenecji bardzo widoczny. To, że filmy „zaangażowane” przyćmiły dwa obrazy mistrza Herzoga, nie ma znaczenia, bo okazały się one chyba największym rozczarowaniem imprezy. Szkoda tylko, że w ich cieniu pozostają też bardziej finezyjnie opisujące kondycję współczesnego człowieka filmy Todda Solondza, Toma Forda, Brillante Mendozy. Ale jak widać początek wieku, który zaczął się od ataku na World Trade Center, ma swoje prawa.

Festiwal, który zawsze słynął z intelektualnej atmosfery, w tym roku zamienił się w arenę politycznych potyczek. Nie ma mowy o poszukiwaniach formalnych i estetycznych, odpłynęły w niepamięć dekadenckie niepokoje końca wieku.

Na zalanym słońcem weneckim Lido czuje się niepokoje i podziały świata. Skromne filmy, których twórcy jeszcze niedawno byliby noszeni na rękach, przechodzą bez echa. Nikt specjalnie nie dyskutuje o delikatnym „Persecution” Patrice’a Chereau. Blednie nawet blask hollywoodzkich gwiazd. Sylvester Stallone bez rozgłosu odbiera nagrodę za całokształt twórczości. Ulubieniec publiczności George Clooney też nie wywołuje takiego entuzjazmu jak zazwyczaj. Ma zabandażowaną rękę. – Przytrzasnąłem sobie w samochodzie, zgłupiałem na starość – mówi i nikt tego nie powtarza jako anegdoty. Na konferencji prasowej po jego filmie „The Man Who Stare at Goats” Mauro Casciari, włoski telewizyjny showman, rozbiera się, odsłaniając slipy z nadrukiem: „George, weź mnie!”. Ochroniarze odbierają mu akredytację, ale żart wyraźnie nie pasuje do atmosfery festiwalu.

Pozostało 87% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką