Mam pewne wątpliwości, czy stanowisko neutralności państwa jest do obrony. Uważam, że liberalizm zawiera w sobie sprzeczność. Z jednej strony chciałby dać nam wolność. Ale z drugiej strony tylko pod tym warunkiem, że jakoś tam jesteśmy liberałami. Komunitaryści na przykładzie prawa i wyroków amerykańskiego Sądu Najwyższego pokazywali, że w gruncie rzeczy doktryna neutralności zakłada jednak pewną koncepcję człowieka jako jednostki autonomicznej i podejmującej wybory. Jest to woluntarystyczna koncepcja człowieka. Stąd np. poszanowanie prywatności to jest poszanowanie wyboru tej osoby.
Liberalizm miał zawsze jednak kłopoty z prawami grup, np. grup kulturowych. Dlatego, że grupy mogą więzić jednostkę. Co jest nadrzędne: uprawnienia jednostki czy grupowe?
Mimo całej różnorodności w gruncie rzeczy istnieje coś takiego jak kolektywna świadomość. Może być słabsza, może się zmieniać, ale istnieje. Po prostu tylko inne rzeczy uważa się za naganne: np. wypalenie papierosa w towarzystwie ludzi niepalących bardziej niż zabicie (przy spełnieniu pewnych procedur) osoby nieuleczalnie chorej. Zmienia się wrażliwość i decyduje o tym tkanka społeczna. W tym zakresie decyduje większość.
Zapytałem swoich niemieckich studentów, o co by się mogli pokłócić i stwierdziłem, że między nimi nie ma żadnej różnicy zdań. Oni na to odpowiedzieli: ależ my jesteśmy bardzo różnorodni. Bo im się mówi, że są różnorodni i mają różne zdania. W rzeczywistości są bardzo podobni. Dlaczego tak jest? Było to społeczeństwo, w którym trwała mocna wojna kulturowa zakończona zwycięstwem jednej strony i rodzajem paktu o nieagresji. I to jest naród pojednany. My nie jesteśmy narodem pojednanym.
Wszyscy uważają, że Polska to jest straszny, katolicki kraj. Tymczasem jeszcze 20 lat temu były tu dwa kody kulturowe, dwa systemy wartości. PRL była państwem ideokratycznym. Ciągle to widzę w dyskusjach, szczególnie prowadzonych z ludźmi identyfikującymi się z lewicą.
Dlaczego Polska po 1989 roku wybrała konserwatyzm? Ja bym szukał tu pewnych analogii do Niemiec po nazizmie. Np. w Niemczech wielkie są jednak opory przed dopuszczeniem eutanazji w związku z praktykami nazistowskimi. I myślę, że w Polsce reakcją na komunizm był konserwatyzm – bardziej niż trwała religijność.
Niewykluczone, że to się kończy. Gdyby ta jedna strona w dyskusji, której akurat nie reprezentuje Jarosław Gowin, wygrała, to Polska będzie na pewno bardziej podobna do Holandii niż do Irlandii.
[srodtytul]Barbara Fedyszak-Radziejowska, dr socjologii, związana z PAN i Politechniką Warszawską[/srodtytul]
Dla mnie istota sprawy tkwi w sprawnie działającej demokracji. Demokracja to sposób powoływania, sprawowania, kontrolowania i odwoływania władzy. Jeśli sprawnie działa, rozwiązuje większość problemów w relacji większość – mniejszość. To, że różne grupy mniejszościowe szukają sposobów zwiększenia swojego wpływu na decyzje, na władzę jest rzeczą normalną. Presja, lobbing, medialne akcje i spory o ostateczny kształt rozwiązań wspierają dobrze działającą demokrację. Władza i polityka to nie są rzeczy ani wstydliwe, ani naganne. Jeśli w debacie publicznej mniejszości, różnie definiowane, mają zagwarantowaną obecność i możliwość formułowania oczekiwań i dyskutowania z większością – problem jest rozwiązany, co nie znaczy, że zgodnie z wolą mniejszości.
Czy problem mniejszości jest dzisiaj tak ważny? Czy III RP zapewnia im poczucie równości, swobody obywatelskie, tolerancję i rozwiązania gwarantujące poczucie bezpieczeństwa? Mam wrażenie, że tak, co nie oznacza przyjęcia zasady narzucania większości racji mniejszości.
Po drugie – jak rozumiemy równość? Czy jako etos egalitarny, czyli równość szans i równość wobec prawa, czy tak jak w PRL – jako statystycznie adekwatny rozkład uprawnień narzucany ustawowo lub przymusem.
Po trzecie, bardzo ważny jest język narracji. Czy narrację muszą (!) zdominować hasła prymatu wolności jednostek i równości mierzonej statystyką? Czy jest w niej równoprawne miejsce dla wartości konserwatywnych, odpowiedzialności, solidarności, narodu czy wierności chrześcijańskiej wizji świata? To wciąż jest w Polsce w rękach obywateli i ich elit.
W społeczeństwie często używa się kapitału symbolicznego i kulturowego w walce o wpływy, czyli władzę. Kapitał kulturowy „w nadmiarze” posiadają elity i skutecznie go używają na rzecz własnych interesów, celów i przywilejów. Przeciwwagą jest w demokracji pluralizm, kontrola i rotacja elit, także o politycznym charakterze.
Kapitału symbolicznego używają ci, którzy kapitału kulturowego nie mają, często są to mniejszości. Tak jest z rolnikami, mniejszościami religijnymi, narodowymi, tak można też interpretować zachowania społeczności homoseksualnych (swoją drogą dzisiaj nieźle wyposażonych w kapitał kulturowy). Symbolika krzywdy, marginalizacji, bywa skuteczna, ale do pewnych granic – racjonalności, obopólnych korzyści, wiarygodności etc.
Taka byłaby moja pointa, jeśli demokracja sprawnie działa, radzi sobie z nieuprawnionymi roszczeniami.
Żyjemy w kraju, w którym mężowie stanu odnajdywali się częściej w Kościele katolickim niż w PZPR, w kraju, w którym złe doświadczenia z doktrynerstwem postępu i nowoczesności wyrobiły w obywatelach odporność na nowinki parytetowe, małżeństwa homoseksualne etc.
Dlatego na pytanie: Polska większości czy mniejszości? odpowiadam: Polska sprawnie działającej demokracji. Mam wrażenie, że to ważniejsze, bo demokracja III RP jest bardzo daleka od tego wzorca.
[srodtytul]Dariusz Gawin, historyk idei, zastępca dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego[/srodtytul]
Problemem jest nie samo pojęcie mniejszości, tylko mniejszości, którą większość odbiera jako agresywną. Paradoksem tej sytuacji jest to, że tego rodzaju mniejszości – tak jak na przykład radykalne ruchy gejowskie czy nowa lewica, często mówią o sobie, że doświadczają agresji ze strony społeczeństwa, ale same nie są w stanie spojrzeć na siebie jako na grupy, które są agresywne w stosunku do większości.
Kiedyś mniejszości walczyły o autonomię, o niepodległość, czyli o kontrolę nad terytorium rozumianym dosłownie. Teraz jest to przestrzeń symboliczna – kultura i obyczaj. Te mniejszości nie chcą uzyskać praw, lecz w istocie chcą zmienić funkcjonującą kulturę i społeczeństwo. Zmiana nie polega na tym, że dołącza się nowy element do istniejącej całości, lecz że zapowiada się głęboką zmianę tejże całości.
Dlatego też w zachowaniu agresywnych mniejszości uderza brak poczucia odpowiedzialności za całość. Kiedy słucha się roszczeń tych mniejszości, to wygląda na to, że chcą wynieść wszystkie korzyści z dobrze funkcjonującej całości bez żadnego poczucia odpowiedzialności za jej funkcjonowanie, ponieważ jej nie ogarniają.
Podam przykład – zawsze uderzała mnie pewna sprzeczność obecna w żądaniach mniejszości seksualnych na Zachodzie pod adresem sił zbrojnych, gdy domagały się równych praw w dostępie do armii. Czy chcą tego dlatego, żeby armia była sprawniejsza, czy też chodzi o to, żeby pokazać jednej z najbardziej przez nich znienawidzonej instytucji tradycyjnego społeczeństwa, że i tak przegra w starciu z nimi?
Co więcej, one nie chcą nas jako większości przekonać, lecz chcą nas zmusić do zmian. Do tego potrzebne są instrumenty przymusu w postaci państwa i prawa oraz obyczaju, czyli norm politycznej poprawności, wyznaczających warunki brzegowe dyskursu publicznego. A ponieważ są mniejszością, wobec tego posługują się w tej walce z większością czynnikiem zewnętrznym, czyli Unią Europejską. Całość, do której się odwołują, nie jest „polska”, tylko „europejska”, co ma zły wychowawczy skutek dla większości polskiego społeczeństwa. Powoduje to bowiem ambiwalencję w stosunku do idei integracji europejskiej – modernizacja jest dobra, jeśli oznacza rozwój cywilizacyjny kraju, ale staje się dwuznaczna, jeśli opowiadana jest jako pakiet, w którym do autostrad obowiązkowo dołącza się małżeństwa homoseksualne. Radykalne mniejszości interesują się tylko wycinkiem realnej polityki – zbieżnym z ich własnym interesem. A co z interesem całości zbieżnym z interesem większości – z bezpieczeństwem, polityką zagraniczną, kwestiami energetycznymi? Te kwestie nie pojawiają się na horyzoncie radykałów. Potrzebują Brukseli, żeby nam wybić z głów naszą jakoby fałszywą świadomość, ale o interesach Polski jako takiej nie mają wiele do powiedzenia.
[srodtytul]Zbigniew Stawrowski, filozof polityki, pracuje w Instytucie Politologii UKSW oraz w ISP PAN[/srodtytul]
Chciałbym zwrócić uwagę na znaczenie słów, którymi posługujemy się w naszej dyskusji. Jarosław Gowin przytoczył przed chwilą definicję demokracji – rządy większości z poszanowaniem praw mniejszości. Definicja sławna, ale niezbyt prawdziwa. Nie tylko dlatego, że rządzi nie tyle większość, ile zawsze pewne elity. Ważniejsze, że na pewno nie dzieje się to z poszanowaniem praw mniejszości, bo takich praw w ogóle nie ma. Podobnie zresztą jak praw większości. Prawa w mocnym sensie, a nie w sensie przyjętych przez władzę ustawowych przepisów, dotyczą wszystkich bez wyjątku. Są to, innymi słowy, prawa człowieka. Takie prawa przysługują każdemu człowiekowi ze względu na to, że jest człowiekiem.
Gdy wspominamy o mniejszościach, lepiej mówić nie o prawach, lecz o pewnych przywilejach, które, gdy zostaną uznane i zaakceptowane, stają się elementem porządku prawnego w państwie. To normalne, że różne grupy starają się wywalczyć rozmaite przywileje. Są jednak przywileje, które można sensownie uzasadnić i usprawiedliwić oraz takie, których rozsądnie usprawiedliwić nie sposób. Nic dziwnego, że te drugie budzą w nas sprzeciw.
Jakie przywileje można uznać za dające się usprawiedliwić? Na przykład prawo do urlopu macierzyńskiego. Jest to niewątpliwie dobrze uzasadniony przywilej, związany ze szczególną rolą matki w społeczeństwie. Inny przykład, bardziej sporny, to przywileje ludności rolniczej, których nieraz broniła pani Barbara Fedyszak-Radziejowska, w przekonaniu, że grupa ta zasługuje na specjalne traktowanie ze względu na dobro społeczne i na istotne miejsce w narodowej kulturze.
Zazwyczaj uzasadnianie potrzeby uprzywilejowania pewnej grupy dokonuje się za pomocą odwołania do powszechnie uznanych, pozytywnych wartości, np. dobra rodziny, interesu społecznego, szczególnego miejsca, jakie dane grupa zajmuje w społeczeństwie, czy pewnych obiektywnych trudności, na jakie jest narażona (np. osoby niepełnosprawne). Ale od pewnego czasu pojawiły się nowe grupy, które domagają się przywilejów – nazywając je właśnie prawami mniejszości – nie w imię jakiegoś pozytywnie sformułowanego celu, lecz powołując się na zasadę negatywną, zasadę niedyskryminacji.
Ten nowy sposób argumentacji przebiega odwrotnie, niż ma to miejsce w przypadku grup, które ze względu na swoje szczególne zadania czy obciążenia faktycznie zasługują na przywileje. Słyszymy coraz częściej: „Przywileje się nam należą dlatego, że inni już je mają. My nie powinniśmy być dyskryminowani. Wszyscy muszą mieć przecież równe prawa”. Trudno się oprzeć wrażeniu, że głównym motywem domagania się równości jest tutaj zawiść.
Poza tym powoływanie się na zasadę równości ma sens tylko tam, gdzie chodzi o rzeczywiste prawa. Ale tu nie prawa są przedmiotem sporu, lecz dobrze uzasadnione przywileje. Przede wszystkim te związane ze szczególną rolą rodziny oraz wyjątkowymi zadaniami i trudami, które spoczywają na barkach rodziców.
W gruncie rzeczy taka argumentacja antydyskryminacyjna – w imię fałszywie pojętej równości – toruje w konsekwencji drogę do zakwestionowania usprawiedliwionych, bo zakorzenionych w samej naturze człowieka, przywilejów. Pod hasłem troski o rzekome prawa mniejszości prowadzi się walkę o całkowite zniwelowanie wszelkich różnic, także tych najbardziej oczywistych, bez których trudno sobie wyobrazić ludzkie życie. W tym sensie na naszych oczach rodzi się naprawdę inny świat, zupełnie inna kultura.
[i]Skrócony zapis debaty o miejscu mniejszości w demokracji, która odbyła sie 28 września w redakcji „Rz”. Było to drugie spotkanie Klubu Ekspertów „Rz” – grupy osób zaproszonych przez redakcję do dyskusji nad naważniejszymi problemami debaty publicznej w Polsce. [/i]