Polska, Niemcy, realizm

Polemik z moim tekstem o polskiej polityce zagranicznej – nie będę się spierał z tymi, którzy nazwali go prowokacyjnym – ukazało się wiele.

Publikacja: 24.10.2009 15:00

Polska, Niemcy, realizm

Foto: Rzeczpospolita

Do tych opublikowanych na łamach „Rzeczpospolitej” doliczam teksty z Internetu, a także pokłosie dyskusji zorganizowanej przez „Frondę”. Nie sposób w jednym tekście odpowiedzieć na wszystkie wątpliwości, zarzuty i kontrargumenty. Chciałbym jednak podkreślić kilka wątków tej rozmowy, które wydają mi się warte kontynuacji.

Pierwszym okazała się, o dziwo, kwestia, czy w ogóle warto się nad postawionymi przeze mnie kwestiami zastanawiać. Zdumiał mnie Jan Rokita, którego opinie zwykle sobie cenię, przedstawiając mnie jako histeryka i zarazem nie przecząc moim rozpoznaniom co do zachodzących w światowej geopolityce zmian. Rokita zgadza się więc ze mną, że USA nieuchronnie wycofują się z Europy, zwłaszcza Środkowej, NATO ulega erozji i traci racjonalność działania, a marzenie o europejskiej solidarności ustępuje recydywie „koncertu mocarstw”. Ale wszystko to, oznajmia, nie jest powodem do wyciągania histerycznych wniosków. Niestety, nie pisze, jakie wnioski są niehisteryczne. Wydaje się, że nie robić nic i wierzyć, że sprawy się jakoś ułożą. „Zdrada, panowie, ale stójmy cicho!”. Podobnie usypiający ton i brak konkretnej propozycji kierunku, w jakim powinniśmy zmierzać, znajduję w polemice Kazimierza Wóycickiego. Jest zasadniczo dobrze, Rosja nam nie zagraża, Niemcy tym bardziej, „wzmacniajmy naszą pozycję” w Unii, cokolwiek ma to znaczyć, i nie straszmy ludzi.

[srodtytul]Jak kolonia z metropolią[/srodtytul]

Skrajnie przeciwną tezę usłyszałem podczas wspomnianej dyskusji zorganizowanej przez „Frondę”: grozi nam los Serbołużyczan. To znaczy: ceną, jaką będziemy musieli w końcu zapłacić za oferowane nam eurociepełko, będzie kompletne wyrzeczenie się własnej odrębności i tożsamości. Tę zapewne arcyhisteryczną tezę można wzmocnić wieloma argumentami. Istotnie, obecne stosunki Polski z Niemcami bardzo przypominają stosunki kolonii z metropolią. Polskie elity intelektualne żyją w ogromnym stopniu za niemieckie pieniądze, ścigając się do zaproszeń, grantów i nagród fundowanych przez rząd niemiecki. Polscy pisarze, filmowcy i inni twórcy nie interesują się polskimi losami i polską duszą, tylko dawnym Breslau, dawnym Danzig albo ogólnie unijno-politpoprawnym bełkocikiem, bo takie dzieła dają szansę na płatne twardą monetą przekłady i zaproszenia. Jeśli gdzieś odbywa się jakaś praca intelektualna, to także dzięki pieniądzom niemieckich podatników, w sponsorowanych przez nich think-tankach. Z tych samych pieniędzy utrzymuje się, tą czy inną drogą, większość ekspertów, zwłaszcza rozważających nasze postępowanie w sprawach unijnych, co zresztą, rzecz charakterystyczna, nie narusza zupełnie polskiej wrażliwości – myślę, że gdyby publicznie wykładał nam o konieczności takiego czy innego postępowania pracownik finansowanego przez Kreml, dajmy na to, Instytutu Puszkina, jego głos byłby przyjmowany z wielką rezerwą, gdy natomiast jako „obiektywni” eksperci uczą nas pracownicy analogicznych agend rządu niemieckiego, wydaje się to nikomu nie przeszkadzać.

[srodtytul]Honoraria naszego adwokata[/srodtytul]

Niewątpliwie jest to sukces pewnej wrażliwości, jaką, wbrew stereotypom, wykazują się Niemcy, nadając swej kurateli nad nami (oficjalnie ujmowanej w formule „nasz adwokat w Europie”) formę bardzo delikatną. Ale czasami propagandowa bawełna, w którą poowijano sprawy, opada i okazuje się, że przedsięwzięć niemiłych niemieckim elitom realizować w Polsce nie można. Nie może odbyć się sesja na uniwersytecie, jeśli zaproszono niewłaściwych prelegentów, nie może w Wieluniu stanąć pomnik światowej sławy artysty upamiętniający barbarzyńskie zniszczenie tego miasta przez Luftwaffe, bo ustalono, że symbolem II wojny będzie rycerski bój o Westerplatte etc.

Nie zachęcam do emocjonalnego przeżywania tego rodzaju faktów, tylko do pamiętania, że adwokaci biorą za swe usługi honoraria, zwykle wysokie, i ciesząc się z faktu, iż dzisiejsze Niemcy zainteresowane są tym, aby Polska istniała i była krajem nowoczesnym oraz cywilizowanym, nie ulegajmy złudzeniu, że kierują się one innymi interesami niż własne. Te zaś nieuchronnie się w pewnym punkcie z polskimi rozchodzą.

Co do obawy, czy będziemy Serbołużyczanami, odpowiadam, że na razie nie ma takiej możliwości. Nie jest nas 100, 200 tysięcy, ale trzydzieści parę milionów. Polska jest krajem o ogromnym potencjale, mierzonym w zasobach wykwalifikowanych i wykształconych pracowników, surowców, ziemi i generowanego popytu. Oczywiście, każdy potencjał można zmarnować – nasz trwonimy od 20 lat koncertowo, utrzymując niewydolne i rozdęte państwo, zdeprawowany establishment i mafijno-sitwowy, podobny urządzeniom latynoskim ustrój polityczny. Ale zmarnowanie polskiego potencjału zająć musi czas jeszcze co najmniej pokolenia.

Co jeszcze mamy więcej dla Niemiec zrobić? – pytano mnie retorycznie, co ma niby oznaczać mój postulat zorientowania na Niemcy naszej polityki. Cóż, nie udawajmy, że nie potrzebujemy ucywilizowania i, jeśli można tak powiedzieć, „uzachodnienia” popeerelowskiego „odzyskanego śmietnika”. Wolałbym czynić to wedle wzorców amerykańskich, ale, niestety, ta możliwość minęła niewykorzystana. Przychodzi mi na myśl Kazimierz Odnowiciel, który wszak odbudował Polskę dzięki, jeśli wierzyć Gallowi Anonimowi, niemieckim rycerzom. Przychodzi mi na myśl dlatego, że Odnowiciel jednak, przybywając tu z owymi rycerzami, myślał o odbudowie królestwa swego ojca, a nie o tworzeniu kolejnej marchii niemieckiej.

Jest różnica między postawą ugodową (jaką w naszych dziejach prezentował na przykład Czartoryski) a postawą służalczego wyparcia się własnej tradycji i narodowości (jak u współczesnego mu Zajączka). Krytykom pytającym, co jeszcze chciałbym Niemcom oddać, odpowiadam spokojnie: oddać trzeba tyle, ile to niezbędne, i ani trochę więcej. Nikt poza Niemcami nie jest dziś chętny pomagać nam w wielkim zadaniu odtworzenia państwa polskiego po katastrofie komunizmu. Bartosz Jałowiecki pisze: „naśladujmy Niemcy” – podpisuję się pod tym obydwoma rękami.

[srodtytul]Tupanie i pokrzykiwanie[/srodtytul]

Nie pisałem swojego tekstu dla tej części polskiego establishmentu, która polski interes narodowy, delikatnie mówiąc, waży sobie lekce i wyprzedaje za bezcen. Nie potrzebuje ona do tego ani mojej zachęty, ani instruktażu. Pisałem dla tych, którzy chcieliby go w maksymalnym możliwym stopniu zabezpieczyć. Rozsądek podpowiada, że gdy pojawia się taka możliwość, należy skalkulować, czego potrzebujemy, i robić to – w infrastrukturze, zwłaszcza komunikacyjnej, w energetyce, także w polityce, ale tak, aby nie obracać przeciwko sobie niepotrzebnie protektorów, na których jesteśmy skazani. Tymczasem ostatnia próba samodzielnej polityki polskiej była czymś dokładnie odwrotnym – żadnych działań konkretnych, za to godnościowe tupanie i pokrzykiwanie, ej, wy tam, cholerni potomkowie hitlerowców, nie myślcie sobie, my wszystko będziemy robić po swojemu, inaczej! Nie dziwmy się, że elity europejskie, a zwłaszcza niemieckie, uznały to za jakieś horrendum i zrobiły, co mogły, by pomóc w rozjechaniu tak „politykującej” ekipy. Polecam to uwadze Łukasza Warzechy, który mojego tekstu użył jako pretekstu do zjechania od góry do dołu polityki PO i Sikorskiego.

Na koniec słowo o ciekawym, jak uważam, wątku wrzuconym przez Antoniego Dudka – potrzebie strategicznego sojuszu z Chinami. Wbrew chichotom niektórych nie jest to projekt bardziej szalony niż strategiczny sojusz z USA. Chiny, wedle mojej wiedzy, bardziej niż czegokolwiek obawiają się aliansu Rosji z Europą i Polska jest dla nich partnerem bardzo atrakcyjnym. Tylko że o ile sojusz z USA znajduje ideologiczne uzasadnienie w hasłach wolności, demokracji etc., o tyle Chiny są ponurą satrapią i takie zbliżenie wymagałoby od nas całkowitego sprzeniewierzenia się naszej tradycji, historii i legendzie „Solidarności”. Nie twierdzę, że nie warto się nad tym zastanawiać, ale z dnia na dzień tak daleko idącej ideowej reorientacji wyobrazić sobie nie umiem.

Do tych opublikowanych na łamach „Rzeczpospolitej” doliczam teksty z Internetu, a także pokłosie dyskusji zorganizowanej przez „Frondę”. Nie sposób w jednym tekście odpowiedzieć na wszystkie wątpliwości, zarzuty i kontrargumenty. Chciałbym jednak podkreślić kilka wątków tej rozmowy, które wydają mi się warte kontynuacji.

Pierwszym okazała się, o dziwo, kwestia, czy w ogóle warto się nad postawionymi przeze mnie kwestiami zastanawiać. Zdumiał mnie Jan Rokita, którego opinie zwykle sobie cenię, przedstawiając mnie jako histeryka i zarazem nie przecząc moim rozpoznaniom co do zachodzących w światowej geopolityce zmian. Rokita zgadza się więc ze mną, że USA nieuchronnie wycofują się z Europy, zwłaszcza Środkowej, NATO ulega erozji i traci racjonalność działania, a marzenie o europejskiej solidarności ustępuje recydywie „koncertu mocarstw”. Ale wszystko to, oznajmia, nie jest powodem do wyciągania histerycznych wniosków. Niestety, nie pisze, jakie wnioski są niehisteryczne. Wydaje się, że nie robić nic i wierzyć, że sprawy się jakoś ułożą. „Zdrada, panowie, ale stójmy cicho!”. Podobnie usypiający ton i brak konkretnej propozycji kierunku, w jakim powinniśmy zmierzać, znajduję w polemice Kazimierza Wóycickiego. Jest zasadniczo dobrze, Rosja nam nie zagraża, Niemcy tym bardziej, „wzmacniajmy naszą pozycję” w Unii, cokolwiek ma to znaczyć, i nie straszmy ludzi.

Pozostało 83% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy