Tę, która przeskoczyła w nowy ustrój, ciągnąc za sobą dawne sprawy i starą mentalność, a dziś zbyt często zapomina o tych, którzy wiatru w żagle nie zdołali złapać. „33 sceny z życia” Małgorzaty Szumowskiej i „Rysa” Michała Rosy w 2008 roku czy tegoroczne produkcje – „Rewers” Borysa Lankosza, „Dom zły” Wojciecha Smarzowskiego, „Zero” Pawła Borowskiego, „Wojna polsko-ruska” Xawerego Żuławskiego to nowa jakość w polskim kinie. Także dlatego, że wszyscy ci twórcy mówią do widza nowoczesnym, filmowym językiem.
20 lat po transformacji w naszej sztuce filmowej rodzi się nowy trend. Filmowcy otrząsnęli się z szoku wolności, a do głosu zaczęło dochodzić pokolenie, które pamięta jeszcze z młodości czas socjalizmu, ale nauczyło się myśleć i marzyć po nowemu, bez barier i ograniczeń. Co więcej – trafiło na dobry czas. Nowa ustawa o kinematografii sprawiła, że polskie kino nie żyje za
20 mln zł wyszarpywane z mającego do zaspokojenia „poważniejsze” społeczne potrzeby budżetu państwa. Polski Instytut Sztuki Filmowej ma rokrocznie do wydania całkiem pokaźne 140 – 150 mln zł pochodzących z odpisów z biletów (a Polacy chodzą do kina coraz chętniej), ze stacji telewizyjnych, z sieci kablowych.
Paradoksalnie, pomógł też naszemu kinu kryzys. Gdyby nie on, pewnie mielibyśmy dziś na ekranach wielkie filmy o powstaniu warszawskim, Monte Cassino, może ktoś wygrzebałby z literackiego lamusa kolejną szkolną lekturę. A na co nie starczyłoby znów pieniędzy instytutowych i sponsorskich? Na „Rewers”, „Dom zły”, „Mniejsze zło” czy „Zero”. Na poszukiwania nowych artystów w programie „30 minut”.
„To kino mogło wybuchnąć dużo wcześniej” – mówił mi niedawno Jerzy Kapuściński. Niestety, prawda. W ostatnim dziesięcioleciu straciliśmy szansę na kilka świetnych filmów i zgubiliśmy niejeden talent, bo pieniądze z ministerstwa, telewizji czy Telekomunikacji Polskiej wypompowywały kolubryny, z których część okazała się na dodatek okropnym fiaskiem artystycznym.