Polityka zagraniczna – horyzont 2020

Debata Klubu Ekspertów „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 05.02.2010 20:08

Polityka zagraniczna – horyzont 2020

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

[srodtytul]Jak wykorzystaliśmy polskie pięć minut [/srodtytul]

[b]Rafał Ziemkiewicz | publicysta „Rzeczpospolitej” [/b]

20 lat naszej polityki zagranicznej, pierwszych 20 lat polityki zagranicznej III RP z dzisiejszej perspektywy jawi się jako okres wielkiej szansy. Na czym te nasze 5 minut polegało? W największym skrócie na tym, że znaleźliśmy się w zupełnie zmienionej sytuacji geopolitycznej. Nie tylko z naszego punktu widzenia, ale w ogóle z punktu widzenia całej Europy. Mieliśmy do czynienia z sąsiadami zarówno ze Wschodu, jak i z Zachodu, którzy mieli własne kłopoty i musieli im poświęcać więcej uwagi.

[wyimek][b][link=http://www.rp.pl/artykul/427783,425209.html] zobacz relację wideo z debaty[/link] [/b][/wyimek]

Wyartykułowaliśmy wtedy wyraźnie, że czujemy się częścią Zachodu. Wydaje mi się, że to nie było oczywiste w roku 1989. I to nie było oczywiste jeszcze w roku 1991, kiedy rozmaite płynące z Zachodu sugestie lokowały nas w jakimś odtwarzanym bloku rosyjskim, bloku wschodnim. Sugerowano nam, żebyśmy się za bardzo nie domagali niepodległości krajów za naszą wschodnią granicą, żebyśmy sami nie przesadzali ze swymi aspiracjami.

Z całą pewnością, w moim przekonaniu, osiągnięciem największym, najlepszym wykorzystaniem naszych 5 minut było to, że załatwiliśmy sprawę, która dla nas jest zasadnicza, czyli sprawę naszej obecności na szeroko rozumianym Zachodzie. Nikt na nas dzisiaj nie patrzy jak na Ukrainę czy Mołdawię, czyli jako na część byłego imperium rosyjskiego, czy nawet na Słowację.

I tutaj się niestety moje pozytywne oceny co do minionego XX-lecia prawdopodobnie kończą. Nie potrafiliśmy wykorzystać członkostwa w Unii Europejskiej tak, jak to uczynili Hiszpanie czy Irlandczycy. Udało nam się oczywiście zdobyć rozmaite dopłaty, które idą raczej na konsumpcję, a nie na infrastrukturę, tworzenie podstaw siły państwa. Jeśli dzisiaj nie możemy być pewni bezpieczeństwa energetycznego, jeśli rozmawiamy dzień po tym, gdy się rozpadł z wielkim hukiem, chociaż starannie tłumionym, plan budowy autostrad, to widzimy, w jakim jesteśmy momencie 20 lat po tym, jak mogliśmy zacząć wykorzystywać te szanse.

Dlaczego tak się dzieje? Wydaje mi się, że u nas nastąpiło kompletne odwrócenie porządku rzeczy. O ile rozsądne rządzenie krajem polegałoby na tym, żeby budować siłę wewnętrzną państwa i na niej jego pozycję zagraniczną, o tyle u nas dbałość o pozycję danej ekipy w polityce zagranicznej bardzo szybko ustąpiła miejsca przepychankom bieżącej polityki wewnętrznej. Partnerzy szybko to odkryli i nauczyli się nas rozgrywać zgodnie ze swoimi potrzebami.

Minister Sikorski w głośnym artykule zarysowywał alternatywę, która na pierwszy rzut oka wydaje się jedyną, przed jaką Polska stoi – czyli albo oparcie się na Rosji, albo na Niemcach. Jest jednak inna możliwość: budowanie pozycji Polski jako lidera państw w środkowej Europie. To była największa szansa minionych 20 lat i największa porażka. Polska nie znalazła w sobie potencjału i możliwości, a przede wszystkim woli politycznej zrealizowania takich dalekosiężnych działań, które spowodowałyby, że w rachunku między Rosją a Niemcami nie tylko liczyłaby się Polska, lecz istniałyby i kraje bałtyckie, i kraje dawnych Austro-Węgier, i takie kraje, jak Białoruś czy Ukraina.

Mam wrażenie, że nasza polityka ostatnich 20 lat była typową realizacją określenia „słomiany ogień”. Ten ogień buchnął bardzo wyraźnie, gdy pojawiło się atrakcyjne hasło: „Walczymy o członkostwo w strukturach zachodnich”. Kiedy się w nich znaleźliśmy, najwięcej energii pochłaniało zdyskontowanie propagandowe tego, kto Polskę do Europy wprowadził.

Można określić naszą politykę tych 20 ostatnich lat jako politykę naiwną. Wielokrotnie zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy zupełnie na serio, ze śmiertelną powagą traktowali to, co jest powierzchnią zdarzeń, dyplomatycznym rytuałem i językiem kryjącym rozmaite kanty, które w polityce muszą się ukrywać. Wiadomo, że Niemcy, gdy budują rurę bałtycką, nie będą mówić, dlaczego to robią, tylko będą mówić o tym, że wciągają Rosję do Europy, że chcą, żeby Rosja się zdemokratyzowała, że silne związki gospodarcze spowodują eksport demokracji do Rosji, itd. Otóż nie w tym jest problem, że Niemcy tak mówią, tylko w tym, że my się często zachowujemy tak, jakbyśmy w to wierzyli. Jakbyśmy nie wiedzieli, o co w polityce naprawdę chodzi. A to rodzi rozmaite rozczarowania. I tutaj nie można nie potępić polskich elit tzw. opiniotwórczych, które zupełnie nie krzewiły i nie umacniały w społeczeństwie świadomości, że mamy swoje interesy narodowe, że musimy je realizować, że jest na to odpowiednia chwila.

Symboliczny moment, kiedy się nasze 5 minut skończyło, trudno określić. Być może było to spotkanie na Westerplatte, gdzie premier Putin złożył ofertę Niemcom: my, wielkie kraje, musimy wspólnie ustalić jakiś porządek, co było jednoznaczną zachętą do tego, by wrócić do tradycyjnej koncepcji „koncertu mocarstw” w Europie. Być może takim momentem jest niedawne orzeczenie niemieckiego urzędu federalnego, który stwierdził, że położenie rury bałtyckiej w taki sposób, że zablokuje ona polskie porty, w tym budowany Gazoport, jest zgodne z prawem niemieckim, w związku z czym nie ma najmniejszego powodu, żeby tego nie robić. A może tym symbolem, bardzo boleśnie pokazującym nam, cośmy zdołali osiągnąć, zwłaszcza w niepodjętej tak naprawdę pracy, by stać się liderem regionalnym, jest policzek, jaki na pożegnanie wymierzył Polsce prezydent Juszczenko, niezwykle tutaj kochany i popierany, mianując bohaterem narodowym Stepana Banderę.

[b]Finlandyzacja Polski. Strachy na lachy czy realna groźba? [/b]

[b]Paweł Kowal | Poseł do Parlamentu Europejskiego, były wiceminister spraw zagranicznych[/b]

22 sierpnia 1988 roku na biurku Wiesława Górnickiego, zaufanego doradcy generała Wojciecha Jaruzelskiego, odezwał się telefon. Dzwonił Mieczysław Rakowski, który dopiero co powrócił z urlopu na Krymie. Rozmawiał tam z bliskim współpracownikiem Michaiła Gorbaczowa Gieorgijem Szachnazarowem, który miał stwierdzić, że pieriestrojka w odniesieniu do Europy Wschodniej może przybrać postać finlandyzacji. Podobno wyraził także pogląd, że„Solidarność” na pewno porozumiałaby się z ZSRR, bo „z kim miałaby się ułożyć”. Górnicki błyskawicznie skojarzył to z niedawną wypowiedzią jednego z doradców Gorbaczowa Wiaczesława Daszyczewa i wszystko zaczęło mu się składać w niebezpieczną dla niego całość. Kilka tygodni wcześniej Daszyczew w autoryzowanym wywiadzie dla niemieckiego „Spiegla” wyraził opinię, że skoro w ramach różnorodnych form demokratycznego socjalizmu niezależne organizacje mają odgrywać znaczącą rolę, to można sobie wyobrazić, że również „Solidarność” w Polsce zajmie pozytywne stanowisko wobec dalszej budowy socjalizmu. Radziecki dygnitarz przy okazji z aprobatą odniósł się do możliwości wycofania wojsk sowieckich z Czechosłowacji, Węgier i NRD w celu stabilizacji sytuacji w Europie. Nie wymienił jednak w tej grupie Polski. W notatce do generała Jaruzelskiego Górnicki z przerażeniem zauważył, że po raz pierwszy w sowieckiej retoryce pojawiła się możliwość porozumienia z „Solidarnością”. Radziecki program finlandyzacji Polski opierał się na założeniu, że opozycja przyjmie warunki gry w ramach ograniczonej suwerenności. Jednak projekt ten skomplikował się wskutek działań rządów po 1989 roku. Mimo to po stronie rosyjskiej nie został zarzucony, a jego widmo nadal niebezpiecznie krąży nad polską polityką zagraniczną.

Dla Rakowskiego i Jaruzelskiego perspektywa finlandyzacji była nieprzyjemną niespodzianką. Oznaczała, że Gorbaczow nie tylko zrzuca z siebie część odpowiedzialności za sytuację w Europie Środkowej, ale również chce zostawić ich na lodzie, jednocześnie zachowując możliwość stałego ingerowania w politykę zagraniczną i wewnętrzne sprawy Polski. Dla solidarnościowej opozycji taki scenariusz był niczym klątwa. To prawda, że wcześniej niektórzy opozycyjni intelektualiści jak Stefan Kisielewski postulowali finlandyzację, jednak robili to w przekonaniu, że nie ma szans na nic więcej. Teraz jednak finlandyzacja miała przyjść zamiast niepodległości. Zaledwie kilka tygodni wcześniej na Zamku Królewskim w Warszawie podczas spotkania intelektualistów z Gorbaczowem prof. Mieczysław A. Krąpiec i Marcin Król pytali go o porzucenie doktryny Breżniewa. Gorbaczow wówczas zręcznie uniknął odpowiedzi. Co takiego stało się w ciągu tych kilku tygodni, że zmienił zdanie i skierował się ku finlandyzacji?

Termin „finlandyzacja” ukuł w 1966 roku berliński profesor Richard Löwenthal dla opisu zimnowojennych relacji między Finlandią a Związkiem Sowieckim. Treścią pojęcia jest rezygnacja z działań przeciw silniejszemu sąsiadowi na arenie międzynarodowej (a także w polityce wewnętrznej) w zamian za zachowanie ograniczonej suwerenności, także działań w sferze dyplomatycznej. W praktyce oznacza to, że objęte tym projektem państwo jak uwięziony w zamarzającej przerębli traci sterowność. Bez możliwości ruchu, formułowania własnej strategii rozwoju skazane jest na budowanie ułudy, że przecież pływa. Paradoks finlandyzacji polega na tym, że choć kojarzy się z Finlandią, to warunkiem, byśmy mówili o tym zjawisku, jest Związek Radziecki czy Rosja z imperialnymi zapędami. Finlandyzacja jest specyficznym modus vivendi państw sąsiadujących z Rosją. Finlandyzacja nie ma jednak miejsca w oderwaniu do kontekstu międzynarodowego, ale wymaga co najmniej milczącej akceptacji innych aktorów międzynarodowych. I tak, kiedy Rosja nadal chce pozostać arbitrem na terenie dawnej strefy wpływów ZSRR, to liczy, że UE czy NATO nie będą się jej sprzeciwiać. Niektórzy w Europie traktują te intencje Rosji z życzliwością. Minister spraw zagranicznych Niemiec Frank Walter Steinmeier podczas wizyty w Moskwie w kwietniu 2009 roku stwierdził, iż „oczekujemy, że Rosja będzie odgrywać konstruktywną rolę w łagodzeniu i rozwiązywaniu lokalnych konfliktów (...) Jest jasne, że nie możemy rozwiązać paneuropejskich kwestii bezpieczeństwa bez Rosji. Dlatego celem pozostaje stworzenie realnego partnerstwa w długim terminie, budowa zaufania i znalezienie sposobów współpracy. Pomimo wszystkich trudności, które dostrzegam, nie ma dla tego alternatywy. Zimnowojenna retoryka nie pomoże”. Za zgodą na ingerowanie Rosji w obszarze dawnego ZSRR podąża zatem, właśnie jak w czasach zimnej wojny, wyrozumiałość dla innych wygórowanych ambicji Rosji.

Finowie nie są zadowoleni z negatywnych konotacji pojęcia finlandyzacji, argumentując, że w ich wykonaniu był to wybór najlepszy z możliwych. W przypadku Polski końca lat 80. było jednak inaczej: finlandyzacja stanowiła model polityczny narzucony przez Gorbaczowa i utrzymywany tylko po części z konieczności przez Tadeusza Mazowieckiego. Nawroty klątwy Gorbaczowa następują co kilka lat. Po raz pierwszy formalne przełamywanie logiki finlandyzacji nastąpiło wraz ze złożeniem przez ministra Skubiszewskiego noty informującej o tym, że Polska chce wycofania wojsk radzieckich. Następnym krokiem była deklaracja rządu Jana Olszewskiego, który sformułował postulat wejścia Polski do NATO. Zaraz jednak po tym przyszła propozycja Lecha Wałęsy dotycząca stworzenia NATO bis, która świetnie wpisała się w logikę finlandyzacji. Wydawało się, że wejście Polski do UE i NATO ostatecznie wybije zęby finlandyzacji, ale wtedy okazało się, że organizacje te konsultowały rozszerzenie z Rosją, chociaż faktycznie nie było do tego przesłanek.

Należy zwrócić także uwagę na wydarzenia, które naruszyły program finlandyzacji. Pierwszym była niedoceniana wystarczająco decyzja Aleksandra Kwaśniewskiego z późnej jesieni 2004 roku o udzieleniu wsparcia pomarańczowej rewolucji na Ukrainie. Początkowo można było odnieść wrażenie, że polski prezydent popiera w wyborczym sporze Leonida Kuczmę, ostatecznie to postawa Kwaśniewskiego zadecydowała o poparciu dla wolnych wyborów na Ukrainie. Zaledwie kilka miesięcy po wejściu do Unii Europejskiej Warszawa skutecznie użyła mechanizmu wspólnotowego. Zdecydowanie polskich władz doprowadziło do przezwyciężenia rosyjskiej dominacji w miejscu, tradycyjnie uznawanym tak przez Moskwę jak i niektóre kraje tzw. starej Unii za znajdujące się w rosyjskiej strefie wpływów.

Także zakup przez polską firmę litewskiej rafinerii w Możejkach, czemu sprzeciwiała się Rosja, był próbą praktycznego wprowadzenia niefinlandyzacyjnych reguł w sferze ekonomii. Był sygnałem, że polskie firmy jak wszystkie inne mogą w naszym regionie inwestować w sektor energetyczny. Po raz trzeci wyraźnie przełamano finlandyzację, kiedy skutecznie użyto mechanizmów europejskich w sporze o handel mięsem, kiedy to Federacja Rosyjska bezpodstawnie wstrzymała import produktów rolnych z Polski. Działanie to powszechnie uznano za retorsję wobec Warszawy za zorganizowanie międzynarodowego wsparcia dla pomarańczowej rewolucji na Ukrainie. W 2007 roku premier Jarosław Kaczyński mimo długich rozmów z prezydencją fińską nie otrzymał wsparcia Unii Europejskiej. Ale już na wiosnę 2007 roku, w trakcie prezydencji niemieckiej, udało mu się wywalczyć nacisk Brukseli na Moskwę. Polska przy pomocy „adwokatów z Brukseli” skutecznie dokonała tego, co w Rosji niektórzy określają mianem „zdrady słowiańskiej wspólnoty”. Wysiłki te zniweczył jednak premier Donald Tusk, gdy w imię nieudanych prób poprawy stosunków polsko-rosyjskich powrócił do rozmów bilateralnych z Moskwą, posługując się quasi-pragmatyczną argumentacją, którą można streścić słowami „sami to szybciej załatwimy”.

Ostatnim jak dotąd przykładem przełamania logiki finlandyzacji była osobista interwencja prezydenta Polski Lecha Kaczyńskiego w Gruzji w sierpniu 2008 roku, który stanął na czele misji europejskich przywódców do Tbilisi, czym faktycznie uniemożliwił dalszą agresję Rosji. Tym samym złamał niepisaną regułę, zgodnie z którą kraje takie jak Polska nie mają prawa interweniować w rosyjskiej strefie wpływów. Używana wówczas wewnątrz UE przeciwko niemu argumentacja niemal w stu procentach potwierdzała, jak bardzo elity niektórych państw starej Europy, w tym Polski, przywiązane są do uznawania finlandyzacji poszczególnych krajów dawnego ZSRR za coś normalnego. Powszechnie przecież mówiono wówczas, by „nie drażnić niedźwiedzia” czy „nie mieszać się w nieswoje sprawy” itd.

Groźba finlandyzacji Polski została skutecznie odsunięta. Zarzewiem kolejnej fali ekspansjonistycznych wysiłków Moskwy stała się kilka lat temu koncepcja władzy przyjęta przez Władimira Putina. Rosyjski przywódca oparł gospodarkę Rosji na surowcach energetycznych i uczynił z kraju typowy petrostate. Ceny ropy i gazu decydują obecnie nie tylko o stabilności władzy w Federacji Rosyjskiej, ale również o jej polityce zagranicznej. Finlandyzacja nabrała nowego wymiaru. Zamiast niebezpieczeństwa agresji problemem jest raczej możliwość zakręcenia kurka. Rezultaty takiej polityki widać doskonale, kiedy demokratyczne państwa dobrowolnie podporządkują się oczekiwaniom Rosji w zamian za stabilne dostawy surowców energetycznych, a nawet, jak w przypadku Grecji, broni. Niedawno amerykański ekspert i polityk Ron Asmus na łamach dziennika „Polska The Times” opisał, co się stało w ciągu ostatnich kilku lat: „założyliśmy, że Rosja prędzej czy później pogodzi się z faktem, iż Europa Środkowa i Wschodnia już nie należą do jej strefy wpływów, i przestanie ingerować w wewnętrzne sprawy tych krajów. Geopolityczna rywalizacja nie zakończyła się jednak. Moskwa nadal naciskała i ingerowała, tyle że za pomocą innych narzędzi, przede wszystkim energetycznych. Ponadto dąży do marginalizacji tych krajów w NATO i Unii Europejskiej, negocjując ponad ich głowami. Wciąż chce stworzyć strefę specjalnych rosyjskich interesów i wpływów”.

W finlandyzacyjne zakusy Rosji wpisuje się postulat Moskwy, by utrwalić w naszej części Europy swoistą „próżnię bezpieczeństwa”. Faktycznie pod szczytnym hasłem rozbrojenia regionu kryje się próba uniemożliwienia samodzielnego prowadzenia polityki bezpieczeństwa przez poszczególne kraje. Przykład? Rosyjski sprzeciw wobec instalacji obronnych w Czechach i Polsce elementów amerykańskiego systemu przeciwrakietowego. Dopełniają to także, inspirowane przez Moskwę, plany instytucjonalizacji ładu europejskiego. Dzisiaj nazywa się to nową koncepcją bezpieczeństwa prezydenta Dmitrija Miedwiediewa. Wrażenie nowości znika, jeśli spojrzymy kilkadziesiąt lat wstecz i zatrzymamy się na końcu epoki stalinowskiej. Przypomnijmy sobie plany: Rapackiego z 1957 roku, Gomułki z 1963, Olofa Palmego z 1982, Husáka i Honeckera z 1986, Jaruzelskiego z 1987, niesławne NATO bis Wałęsy z 1992 czy próby zwiększenia roli KBWE z pierwszej połowy lat 90. Cofnijmy się zaledwie kilka lat wstecz, do początku XXI wieku, i prześledźmy rosyjską strategię bezpieczeństwa narodowego czy debatę na szczytach rosyjskiej władzy, w której prym wiódł dzisiejszy minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow. Zobaczymy wówczas, że wiele się w rosyjskiej retoryce nie zmieniło i choć każda z tych inicjatyw powstawała w innej sytuacji historycznej, to ich treść była podobna. Niezmiennie chodziło bowiem o ograniczenie suwerenności krajów naszej części Europy i uczynienie ich bezpieczeństwa przedmiotem odgórnych gwarancji Rosji i NATO.

Nie tylko Polacy dostrzegają powrót finlandyzacji w Europie. Emerytowany generał-major Królewskiego Korpusu Piechoty Morskiej Holandii i ekspert ds. bezpieczeństwa Kees Homan, komentując na łamach „Gazety Wyborczej” obawy państw tzw. starej Europy przed objęciem Gruzji i Ukrainy NATO Membership Action Plan, idzie jeszcze dalej i stwierdza, że „cierpimy [NATO – PK] na coś, co nazywam «finlandyzacją». Pamiętamy ją z czasów zimnej wojny, kiedy rząd w Helsinkach prowadził politykę zagraniczną, mając w tyle głowy zawsze to, co może o różnych posunięciach pomyśleć Moskwa”. (…) Niektóre kraje nie podkreślają już, że w Rosji łamane są prawa człowieka. Europa jest uzależniona od dostaw rosyjskiej energii i o tym przypomina nam ciągle Putin. A my, Europejczycy, nie mamy w tym względzie wspólnej europejskiej polityki. Poszczególne kraje członkowskie Unii dogadują się i z Rosją na własną rękę. Te nasze słabości wpływają na sposób, jaki traktujemy sprawę ewentualnego członkostwa Ukrainy i Gruzji w NATO. Jak bardzo, nie jestem pewien, ale te sprawy są ze sobą związane”.

W wielu wypowiedziach, także polskich polityków, dostrzec można strach przed tym, co pomyśli Rosja. Autocenzura w ekspresji politycznej jest jednym z rezultatów finlandyzacji, która daje ogromne możliwości ingerowania w politykę wewnętrzną krajów nią objętych. Doskonale obrazuje to pewien epizod. W 1961 roku ówczesny pierwszy sekretarz KPZR Nikita Chruszczow wysłał ostrą notę dyplomatyczną do Helsinek i zażądał ściślejszej współpracy obu krajów. Odczytano to jako ultimatum, aby Finlandia przystąpiła do Układu Warszawskiego. Prezydent kraju Urho Kekkonen pojechał wtedy na Kreml i podobno wytłumaczył Chruszczowowi, że więcej korzyści Związek Sowiecki będzie miał, jeśli zaniecha planu ściślejszego podporządkowywania Finlandii. Po latach okazało się, że cały kryzys wymyślili politycy w łaźni parowej, w celu umocnienia pragmatycznego wizerunku Kekkonena i wzmocnienia jego wewnętrznej pozycji.

Istota finlandyzacji polega na tym, ze z czasem zaczyna ona też dotyczyć wewnętrznej polityki poszczególnych krajów, w których rozpoczyna się konkurencja na samoograniczenie się. Kreml, zdając sobie sprawę z niebezpieczeństw posądzenia o rusofobię, nadal świetnie rozgrywa w wewnętrznej polityce sąsiadów kwestię, kto jest „skłonny do współpracy”, a kto jest „wrogiem”. W ostatnich latach Władimir Putin, starając się uzyskać konkretne reakcje na polskiej scenie politycznej, często krytykował niektórych polskich polityków i chwalił innych. Fałszywie piętnując prezydenta Lecha Kaczyńskiego i PiS jako siły niechętne Rosji, dawał też znak elitom na Zachodzie, z kim nie ma ochoty prowadzić dialogu, a tym samym wskazywał „konstruktywne” siły w Polsce.

[srodtytul]Polska polityka zagraniczna. Z kim? Przeciw komu? [/srodtytul]

[b]Paweł Zalewski | Poseł do Parlamentu Europejskiego, były przewodniczący sejmowej komisji spraw zagranicznych [/b]

Problem, który mamy dzisiaj z polityką zagraniczną, związany jest nie tylko ze zmianą warunków zewnętrznych, w których jest prowadzona, ale w największej mierze z problemami, które mamy jako kraj, naród z własną tożsamością. Polityka zagraniczna zawsze odpowiada na dwie kwestie: na pytanie dotyczące interesów danego państwa oraz pytanie dotyczące tożsamości. Dwa wielkie cele, które budowały strategię polityki zagranicznej w ostatnim XX-leciu, czyli wejście do NATO i UE były dyktowane tym, że Polacy posiadają tożsamość narodu zachodniej Europy. To było oczywiste, ale całkowicie niewystarczające, jeżeli mówimy o perspektywie roku 2020 czy 2030.

Musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, kim chcemy być za 10 – 20 lat i jakim państwem chcemy, żeby była Polska. Dyskusji na ten temat jest zdumiewająco mało, ale to wynika w dużej mierze z paradygmatu rządzącego polską polityką od kilku lat. Chodzi o koncentrowanie się na wojnie wizerunkowej kosztem substancji. Dyskusja o kwestiach najpoważniejszych, substancjalnych jest płytka, nie poświęca się jej wiele miejsca, mimo że jest kilka interesujących punktów odniesienia, np. materiał przygotowany przez ministra Boniego o Polsce w roku 2030 r.

Jestem absolutnie przekonany, że polskiej dyplomacji niezbędne jest podobne myślenie. Ciągle aktualne jest pytanie: czy Polska ma być krajem, który przeniesie się do jakiegoś centrum przynajmniej europejskiego, chociażby przy założeniu, że sama Europa będzie spychana coraz bardziej przez takie państwa jak chociażby Chiny czy Indie? Czy chcemy być eksporterem technologii, a kiedyś być może również kapitału, czy też całkowicie satysfakcjonuje nas obecna sytuacja kraju będącego de facto podwykonawcą dla wielkich? Czy wybieramy wariant minimalistyczny – model kraju wlokącego się w ogonie wielkich, bez specjalnych aspiracji budowania np. własnej wizji Unii Europejskiej, nawet jeżeli ona jest dzisiaj nierealistyczna. Dziś nawet takiej nierealistycznej w krótkim okresie wizji nie wypracowaliśmy. To, że to jest możliwe, i to, że myślenie w tych kategoriach nie jest takim pustym ćwiczeniem intelektualnym, pokazuje chociażby rozwój niektórych państw Europy i Dalekiego Wschodu w ciągu ostatnich 50 – 60 lat.

Projektując strategię, trzeba odpowiedzieć na szereg pytań, np. w jaki sposób polityka zagraniczna ma umożliwić dostęp do zasobów kapitałowych, technologicznych. Jakie mają być obszary ekspansji, rynki zbytu? W jaki sposób polityka zagraniczna może zapewnić bezpieczeństwo? Tu jest niezbędna analiza zagrożeń i możliwości. W taki sposób projektuje się politykę suwerennego państwa.

W tym momencie dochodzimy do rzeczy bardziej konkretnych, do problemu partnerów, którzy w tej polityce mają nam pomóc. Pytanie, które formułował Rafał Ziemkiewicz: z Rosją czy Niemcami, Wschód czy Zachód? – w moim przekonaniu jest dosyć łudzące. Tak ostrej alternatywy nie ma. Polska już wybrała, wchodząc do NATO i UE. Wydaje mi się, że najważniejsze dzisiaj jest to, aby Polska była w stanie definiować, po pierwsze, własne interesy w relacjach z partnerami – szczególnie z naszymi sąsiadami, np. Ukrainą, którą mylnie i krzywdząco niektórzy postrzegają jako przedmiot do regulowania stosunków z Rosją, ale również układać działania według racjonalnych priorytetów.

Po drugie, ważne jest, abyśmy mieli zdolność, także administracyjną wewnątrz kraju, do realizacji tych priorytetów. A z tym jest gorzej. Dodatkowo – ciągle w Polsce pokutuje przekonanie, że biurokracja, także związana z polityką zagraniczną, jest obciążeniem, zbytnim kosztem. W moim przekonaniu jest odwrotnie. Kolejnym zadaniem, warunkiem realizacji celów jest stworzenie instytucjonalnej zdolności funkcjonowania w Unii Europejskiej. Pamiętajmy, że pewnych rzeczy nie osiągniemy szybko. Nasycenie Unii Europejskiej naszymi urzędnikami wymaga czasu. W tych dwóch obszarach wykorzystania energii Polaków mamy wielkie rezerwy. Szczególnie, że szansę warto dać młodemu pokoleniu, które rokuje wielkie nadzieje zarówno w polskiej dyplomacji, jak i strukturach unijnych.

W jaki sposób Polska może zbudować pozycję, aby z tą wizją Europy, która powinna w Polsce powstać, przebić się w Unii Europejskiej? Wielka polityka niespecjalnie ceni ważne idee, lecz siłę tych, którzy je zgłaszają. Jedno z rozwiązań, za którym od lat się opowiadam, to konsolidowanie Europy Środkowej.

Kiedyś interesowało mnie pytanie, dlaczego kraje Europy Środkowej w okresie międzywojennym nie były w stanie – mimo oczywistych interesów – zbudować jakiegoś bloku między Rosją a Niemcami. Zaważyła na tym gospodarka. Wszystkie państwa Europy Środkowej były powiązane promieniście z Niemcami. Powiązań między nimi praktycznie nie było. Polityką Polski, Węgier, Rumunii rządziła logika walki o dostęp do, z jednej strony, rynku niemieckiego, z drugiej – walki o kapitał niemiecki. W takiej sytuacji szalenie trudno jest tworzyć bloki polityczne, które miałyby na celu przeciwstawienie się Niemcom.

Gdy spojrzy się na dzisiejsze przepływy kapitałowe, inwestycje, handel zagraniczny, sytuacja jest już dużo lepsza. Powiązania istnieją, ale w moim przekonaniu ciągle w za małym stopniu, żeby budować coś, co powinno być naszą aspiracją, ambicją – tożsamość Europy Środkowej. Ona jest dzisiaj konstruowana wyłącznie na poziomie negatywnym, tzn. walki w UE z narzucanymi nam kosztami modernizacji. Pozytywnym przykładem polityki konsolidacji gospodarczej Europy Środkowej była polityka Orlenu: wykupienie udziałów w czeskim Unipetrolu, a następnie w litewskich Możejkach.

To był konkretny pomysł na zbudowanie regionalnego koncernu paliwowego. Ta polityka została zaniechana. Ale można i trzeba do niej wrócić. Dzisiaj wielką szansę zbudowania poważnej grupy kapitałowej w Europie Środkowej, z dużymi możliwościami jak na region, ma PZU. Oczekuję, że ten pomysł, zaprezentowany przez prezesa PZU, będzie wspierany przez państwo. Konsolidacja gospodarcza regionu oznacza również dopuszczenie innych firm z innych państw Europy Środkowej do inwestycji w Polsce.

Rafał Ziemkiewicz rozpoczął od dylematu, jaki jego zdaniem sformułował minister Sikorski: aktywna polityka wschodnia versus rozwój wewnętrzny. Polityka zagraniczna jest funkcją potencjału danego państwa. Jej aktywność na zewnątrz wynika z potencjału każdego kraju. W moim przekonaniu nie ma w tym żadnej sprzeczności. Stosunkami międzynarodowymi rządzi logika zakładająca pewien podział ról między państwami. Ich zadania zależą od położenia geograficznego, od potencjału, od sytuacji w krajach partnerskich. Logicznym zadaniem i miejscem dla Polski jest właśnie aktywność na Wschodzie, rozumiana jako wsparcie dla rządów prawa i demokracji. Polska wówczas była skuteczna, gdy to swoje logiczne miejsce wykorzystywała. Realizując politykę, która była pewną wartością międzynarodową. Przykład przytoczony przez Pawła Kowala jest bardzo dobry: polityka Kwaśniewskiego dobrze wpisywała się w logikę zadań Polski. Zostało to zrobione w sposób umiejętny metodologicznie, poprzez dobór odpowiednich partnerów, właściwych argumentów, w odpowiedni sposób przeprowadzone. Najpierw kampania dyplomatyczna poufna, nie propagandowa. Następnie uzgodniony miedzy stronami arbitraż. To pokazuje, że Polska jeżeli będzie potrafiła umiejętnie realizować cele, które są ważne dla Unii Europejskiej, a więc poszerzać obszar rządów prawa i demokracji na Wschodzie, ma szansę na poparcie ze strony partnerów zachodnich i może osiągnąć sukces.

Konkludując, uważam, że dzisiaj niezbędna jest poważna dyskusja nad projektami polskiej polityki zagranicznej mieszczącymi się w strategii rozwoju państwa. Wszyscy muszą się zgodzić, że warunkiem jej skuteczności jest jej wyłączenie z walki politycznej w Polsce. Musimy też odpowiedzieć na pytanie, kim chcemy być, w sposób wykraczający poza naszą zachodnią tożsamość. Definiując wizję Polski za kilkanaście lat, musimy także odpowiedzieć na pytanie dotyczące zagrożeń bezpieczeństwa. I – nie przesadzając z zagrożeniem rosyjskim – uważam, że Polska powinna podjąć decyzję, by stanąć mocno na własnych nogach. Powinniśmy znacznie więcej łożyć na budżet obronny, tak żeby on był realny z punktu widzenia przyszłych zagrożeń, np. takich, które były ćwiczone podczas manewrów „Zapad” czy „Ładoga 2009”. To musi być uzgodnione politycznie pomiędzy głównymi partiami w Polsce, bo to oznacza bardzo silną redystrybucję pieniędzy, i to nie w ten obszar, który przynosi największy zysk polityczny. Profesjonalizacja wymagana jest dziś nie tylko od dyplomacji, ale także od zajmujących się sprawami zagranicznymi polityków.

[srodtytul]Jak nie przegrać w Europie, jak wygrać w Europie [/srodtytul]

[b]Łukasz Warzecha | komentator "Faktu", członek rady redakcyjnej "Międzynarodowego Przeglądu Politycznego" [/b]

Podstawową kwestią, nim odpowie się na postawione w tytule pytanie, jest ustalenie, czy bliski jest nam idealistyczny czy realistyczny paradygmat stosunków międzynarodowych. W przypadku Unii Europejskiej sprowadza się to do dwóch powiązanych ze sobą, kluczowych kwestii.

Kwestia pierwsza – czy uznajemy istnienie wspólnego interesu europejskiego jako samoistnej, autonomicznej kategorii, oderwanej od interesów poszczególnych państw członkowskich. Dla tych, którzy na tak postawione pytanie odpowiadają twierdząco, ten właśnie interes ma być naczelnym drogowskazem, którym powinny kierować się europejskie elity rządzące.

Ci, którzy uznają istnienie tak rozumianego interesu europejskiego, zwykle uznają też istnienie europejskiego demosu. Bo skoro istnieje europejski demos, niezależny od narodowych interesów, kultur, tradycji i historii, to logiczne jest, że jego interes jest czymś innym niż interesy państw członkowskich. Moim zdaniem jest to podejście błędne. Analiza motywów działania aktorów europejskiej gry, stawianych i osiąganych celów oraz używanych instrumentów wskazuje, że istotą wewnątrzeuropejskiej polityki jest nadal tradycyjna gra interesów państw, tyle że ubrana w unijne rozwiązania instytucjonalne, a więc bardziej uporządkowana niż w przypadku całkiem anarchicznego otoczenia międzynarodowego.

Sądzę także, że nie istnieje autonomiczny interes europejski. Interesem europejskim możemy nazywać wspólny interes państw członkowskich, czyli część wspólną interesów wszystkich państw UE, a jest to zwykle część stosunkowo niewielka. W pozostałych wypadkach mamy do czynienia z realizacją przez unijne instytucje interesu albo tej części państw, które wygrały w głosowaniu lub zawarły skuteczną koalicję, albo tych, które mają największy wpływ na dany unijny mechanizm instytucjonalny. Możliwe jest również, że swój interes, nie mający nic wspólnego z interesami państw członkowskich, realizują same instytucje.

Kwestia druga dotyczy tego, jak traktujemy warstwę retoryczną, przykrywającą w Unii Europejskiej realną politykę. Zwolennicy tezy o istnieniu autonomicznego interesu europejskiego, zwłaszcza w Polsce, mają tendencję do traktowania jej jako odbicia rzeczywistej polityki albo nawet jako samej polityki.

Znakomitym przykładem takiego unijnego teatru są działania, które mają oficjalnie na celu przybliżenie Unii do obywateli. Bowiem oddalenie Unii od obywateli to jeden z tych rytualnie wymienianych problemów wspólnoty, z którymi jej przywódcy i zawiadujący nią urzędnicy ofiarnie i całkowicie bezskutecznie walczą od lat. Serię działań wpisujących się w tę część unijnego teatru mogliśmy obserwować np. w okresie, kiedy unijny Konwent przygotowywał projekt traktatu konstytucyjnego, który obecnie wszedł w życie jako traktat lizboński (to praktycznie ten sam dokument z niewielkimi zmianami). W Internecie uruchomiono forum dyskusyjne, odbywały się spotkania z obywatelami, przedstawiciele elit nieustannie powtarzali, że proces tworzenia unijnej konstytucji musi uwzględniać vox populi. Realna polityka była jednak robiona w prezydium Konwentu, a nawet jednoosobowo przez jego przewodniczącego, byłego prezydenta Francji Valéry’ego Giscarda d’Estaing. I ostateczny projekt był jego niemalże autorskim dziełem. Głos obywateli nie miał na jego kształt zgoła żadnego wpływu.

Tymczasem realna polityka w Unii to podział pieniędzy, interesy gospodarcze, subsydia, stosunki z innymi rejonami świata. Decyzje dotyczące tych obszarów są na użytek publiczny uzasadniane przesłankami branymi ze sfery teatralnej, a nie realnej. Ma to o tyle duże znaczenie, że opinia publiczna właściwie w ogóle nie poznaje rzeczywistych uzasadnień rozmaitych istotnych decyzji. Dociera do niej wyłącznie specyficzny bełkot, będący zaawansowaną odmianą żargonu dyplomatycznego, podczas gdy podejmowane decyzje często mają realne i poważne znaczenie i uzasadnienie.

Żeby podać wystarczająco dosadny przykład, zacytujmy fragment wywiadu z nowym przewodniczącym Rady Europejskiej Herbertem van Rompuyem, zamieszczony na stronach Rady i mający, jak zakładam, przybliżać jej działania obywatelom państw członkowskich:

„W krótkiej perspektywie Unia Europejska będzie nadal stawiać czoło gospodarczym i społecznym skutkom kryzysu gospodarczo-finansowego. Konieczne będzie wyjście z kryzysu i uzdrowienie finansów publicznych, aby zapewnić Europie dobrobyt, sprawić, by była dynamiczna i zdolna do sprostania takim wyzwaniom, jak bezrobocie, starzenie się ludności i zmiana klimatu.

Debata nad strategią gospodarczą na okres do roku 2020 będzie jedyną w swoim rodzaju okazją do określenia osi działań, które poprowadzą Unię ku trwałej i innowacyjnej gospodarce. Pragnąłbym większego osobistego zaangażowania szefów państw i rządów w tę debatę. Dlatego postanowiłem zwołać 11 lutego nieformalne posiedzenie członków Rady Europejskiej, które pozwoli na pogłębioną wymianę poglądów”.

Ten bełkot to standard w komunikacji unijnych elit z obywatelami. Teraz możemy się zastanowić, co to właściwie znaczy: nie przegrać w Unii, wygrać w Unii. Wychodząc z przedstawionych wyżej założeń, dość łatwo udzielić na to pytanie odpowiedzi, ponieważ nie różni się ona od odpowiedzi na pytanie ogólne: jakie są cele państwa, co generalnie oznacza realizacja racji stanu. Zatem wygrana w Europie musi polegać na maksymalizacji zysków z naszego uczestnictwa w tym klubie, maksymalizowaniu wpływu na mechanizm podejmowania decyzji, tak aby były jak najkorzystniejsze z punktu widzenia polskiego interesu oraz zwiększanie naszego bezpieczeństwa, szeroko rozumianego, za pomocą dostępnych w Unii instrumentów.

W tym pierwszym punkcie – maksymalizacja zysków – potrzebne jest, rzecz jasna, strategiczne, a nie tylko taktyczne podejście. Jest oczywiste, że aby zrealizować interes strategiczny, trzeba czasami ustąpić w kwestiach taktycznych.

W ten sposób możemy przejść do pytania, jakich potrzebujemy instrumentów, aby skutecznie działać w sferze realnej unijnej polityki. Pierwszy instrument to profesjonalna dyplomacja, przy czym przez dyplomację rozumiem nie tylko sam aparat dyplomatyczny, ale także sposób, w jaki korzysta z niego elita polityczna. Można bowiem mieć doskonale funkcjonujący aparat, a przy tym lidera, który wcale nie ma ochoty lub nie potrafi z niego korzystać.

W ostatnim czasie w tej pierwszej dziedzinie został zrobiony krok wstecz, polegający na włączeniu Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej w strukturę MSZ. Te dwie instytucje miały odrębne i odmienne kultury organizacyjne. UKIE był instytucją stosunkowo świeżą, zatrudniającą wielu młodych, dynamicznych ludzi, którzy poszli tam właśnie dlatego, że nie chcieli uczestniczyć w koteriach i układach, które panują w ministerstwie. Choć po włączeniu w struktury MSZ UKIE zachowuje ograniczoną odrębność, nie ma się co łudzić: dorobek wielu lat zostaje w ten sposób zniweczony. Zakładam, że najlepsi ludzie, którzy będą mieli możliwość odejścia z UKIE, np. do sfery prywatnego biznesu, zrobią to teraz wyjątkowo chętnie.

Co do sposobu działania samego MSZ, jakości urzędników i ich pracy, zależności od rozmaitych układów – jest chyba jasność i nie sądzę, żebym musiał się nad tą sprawą szerzej rozwodzić. Dość powiedzieć, że profesjonalizm i skuteczność działania dyplomacji polskiej w porównaniu z niemiecką, francuską czy brytyjską jest, łagodnie rzecz ujmując, mocno umiarkowana.

Drugi instrument to korzystne rozwiązania instytucjonalne i dotyczące mechanizmów podejmowania decyzji. W tej dziedzinie pozwoliliśmy sobie narzucić rozstrzygnięcie niekorzystne, jakim jest system głosowania w Radzie UE podwójną większością.

Jeśli wziąć pod uwagę nowe struktury, wprowadzone na mocy traktatu lizbońskiego, to wszystko wskazuje na to, że Polacy nie będą licznie, albo nawet wcale reprezentowani w puli liczących się, a więc ściśle dyplomatycznych stanowisk w nowej Służbie Zewnętrznej Unii Europejskiej.

Tu przechodzimy do trzeciego instrumentu, jakim jest uczestnictwo Polaków w strukturach unijnych. Z tym również jest niezmiernie słabo. Albo dlatego, że dany rząd nie widzi potrzeby, żeby tę sprawę stawiać twardo wobec naszych partnerów, albo dlatego, że choć stawia sprawę twardo, brak mu umiejętności negocjacyjnych. Wszystko to w sytuacji, gdy walka realnych interesów oznacza, że nasi partnerzy niespecjalnie się starają, aby nam odpowiednią pulę stanowisk przyznać.

Jeśli już takie stanowiska nam przypadają, to skutki tego pozostają właściwie jedynie w sferze powierzchownej taktyki wizerunkowej. Kwestia działania na rzecz polskiego interesu – oczywiście w granicach, wyznaczanych przez obowiązki związane z danym stanowiskiem – wydaje się dla osób obejmujących te stanowiska czymś jakby niestosownym. W taki sposób funkcjonowała w Komisji Europejskiej Danuta Hübner; coraz bardziej też jasne jest, że w taki sposób funkcjonuje na stanowisku przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek.

Jaki status ma dzisiaj w Unii Polska? Moim zdaniem – poniżej swojego potencjału. Oznacza to, że nasz wpływ na decyzje, kierunek działania UE, a także niektóre odnoszone przez nas korzyści są na poziomie niższym, niż wynikałoby z takich czynników, jak rozmiar naszego państwa, jego potencjał demograficzny, a także gospodarczy. Wynika to z dwóch kwestii.

Pierwsza, bardziej generalna, została przeze mnie właściwie wyżej omówiona. To po prostu niedostatki instytucjonalne i instrumentalne. Druga, bardziej bieżąca i polityczna, to sposób myślenia o polityce zagranicznej właściwy obecnemu rządowi i ministrowi spraw zagranicznych. Ten sposób myślenia, fałszywie nazywany przez szefa MSZ „realistycznym”, został wyłożony dość przejrzyście w pamiętnym tekście Radosława Sikorskiego, opublikowanym w „Gazecie Wyborczej” pod koniec sierpnia ubiegłego roku. Minister Sikorski słusznie skonstatował, że koniunktura międzynarodowa dla Polski się pogarsza (choć pisał o zmianie, a nie pogorszeniu), a nasze instrumentarium nie umożliwia nam pełnienia tak ambitnej roli, jaką przewiduje dla Polski obóz preferujący, jak to określił, „politykę jagiellońską”. Wniosek, jaki z tego wysnuł, uznaję za niemożliwy do zaakceptowania. Brzmiał on, iż powinniśmy się ograniczyć w naszych ambicjach i skierować je na bieżącą, taktyczną doraźną grę z zachodnimi partnerami. Nie było przy tym mowy o wyraźnej obronie naszych odrębnych interesów.

Skoro tak wygląda sytuacja, to można spróbować odpowiedzieć na pytanie, co zrobić, aby ją zmienić. Tu nie ma żadnych cudownych ani nowatorskich rad.

Po pierwsze – konieczna jest zmiana sposobu myślenia o polityce zagranicznej. Aktualny brak środków nie może prowadzić do konkluzji, że jedynym wyjściem jest pogodzenie się z prowadzeniem gry poniżej naszego potencjału i „płynięcie z głównym nurtem”. Jeśli się zgadzamy, że dostępne dzisiaj instrumentarium jest nieadekwatne do potencjału, to powinniśmy zacząć się zastanawiać nad jego zmianą i ulepszeniem.

Po drugie – zmiana sposobu myślenia musi oznaczać opracowanie na nowo strategicznych priorytetów, z uwzględnieniem zmieniającej się na naszych oczach sytuacji geopolitycznej oraz tej wewnątrz Unii. Te priorytety powinny być dopasowane do naszego potencjału.

Po trzecie – konieczne jest podjęcie walki o odpowiedni udział Polaków w podziale unijnych stanowisk. Tak naprawdę znacznie ważniejsze jest, ilu naszych obywateli zajmuje kierownicze stanowiska w strukturach Komisji Europejskiej, niż to, że Polska ma przewodniczącego Parlamentu Europejskiego przez dwa i pół roku, a nawet od tego, jaką tekę w Komisji obejmie Polak.

Po czwarte – dysponując ulepszonym instrumentarium, możemy zacząć skuteczniej zabiegać o zapisanie i zinstytucjonalizowanie tych kwestii, na których najbardziej nam zależy. Mam na myśli przede wszystkim odpowiednie ujęcie kwestii bezpieczeństwa i solidarności energetycznej czy polityki wschodniej. Zaprojektowana przez Polskę inicjatywa Partnerstwa Wschodniego wydaje się grzęznąć. Być może jednak przy innym podejściu do polityki wewnątrzunijnej byłaby do uratowania.

Po piąte – do znudzenia słyszymy, że kluczem do sukcesu w Unii jest sprawne tworzenie koalicji ad hoc. Jest to prawda, ale nie do końca, ponieważ w pewnych kwestiach interesy państw lub ich podejście do określonych zagadnień pozostają względnie stałe. Np. Wielka Brytania tradycyjnie jest w Unii zwolennikiem gospodarczej wolności, a Francja tradycyjnie opowiada się za intensywnym wspieraniem rolnictwa ze wspólnotowego budżetu. Na podobnej zasadzie można uznać, że istnieją względnie stałe strategiczne interesy państw naszego regionu, nowych członków Unii. Z tego punktu widzenia próba stworzenia stosunkowo stałej w pewnych sprawach – takich jak choćby wspomniane bezpieczeństwo energetyczne – grupy, podejmowana przez ośrodek prezydencki, nie była zła. To oczywiście może się udać jedynie przy konsekwencji i współpracy ośrodków władzy. Nie ma powodu sądzić, że Polsce brakuje potencjału, aby zostać liderem takiego bloku. Przeciwnie, nasz kraj ma do tego naturalne predyspozycje.

Po szóste – jeżeli się zgadzamy, że głównym instrumentem działania jest dyplomacja, a Unia Europejska i jej mechanizmy to specyficzny obszar, leżący gdzieś pomiędzy klasyczną polityką zagraniczną a wewnętrzną, to celowe byłoby zorganizowanie – bądź przywrócenie, jeśli myślimy o UKIE – specjalnego aparatu dyplomatycznego, zajmującego się wyłącznie tą dziedziną. Zwłaszcza że zbudowanie takiej instytucji jest prostsze niż reforma całego aparatu dyplomatycznego. To zapewne nie są wszystkie warunki wygranej, sądzę jednak, że te ważniejsze. Co się stanie, jeżeli pozostaniemy przy obecnym stanie rzeczy? Nie nastąpi oczywiście żadna spektakularna katastrofa. Będzie natomiast postępować stopniowa degradacja pozycji Polski. Takie zaś osuwanie się w hierarchii jest tym bardziej dostrzegalne, w im większym jest rozdźwięku z potencjałem państwa. Polska, mająca w Unii wpływy mniejsze niż Belgia, ale podobne co Słowenia, będzie dawała swojemu otoczeniu wyraźny sygnał własnej postępującej słabości.

[srodtytul]Głosy w dyskusji[/srodtytul]

[b]Bronisław Wildstein | Publicysta „Rzeczpospolitej” [/b]

Zacznę od motta z piosenki Jana Krzysztofa Kelusa z 1981 roku: „A teraz będzie polityczny przytyk, że co drugi volksdeutsch był real polityk”. Nie w tym rzecz, żeby odmawiać polityce potrzeby realizmu. Jest to jednak wyjątkowo niebezpieczne pojęcie, które definiować można bardzo różnie. Zwykle służy ono usprawiedliwianiu postaw, które mniej mają wspólnego z realizmem, a więcej z oportunizmem, żeby nie powiedzieć gorzej.

Zgodziłbym się z moimi przedmówcami, że zmarnowaliśmy 20 lat. I to jest gigantyczne oskarżenie naszych elit rządzących, oczywiście w różnym stopniu. Cel pierwotny, który sobie słusznie założyliśmy, tzn. przystąpienie do NATO i Unii Europejskiej, okazał się, jak zwykle, źródłem nowych problemów i to problemów fundamentalnych. Ten cel potraktowany został przez nasze elity jako finał polityki. Po jego osiągnięciu mieliśmy uzyskać ostateczne bezpieczeństwo i spełnienie. Potem to już Unia Europejska i NATO miały realizować naszą politykę zagraniczną.

Po pierwsze, Unia Europejska nie może mieć tak naprawdę wspólnej polityki zagranicznej, gdyż nie sposób stworzyć wspólnoty różnych interesów składających się na nią państw. Jeśli będzie ją jednak miała, to polityka ta będzie niezgodna z interesem Polski. Dlatego że będzie realizowana przez dominujący układ w Europie, a to jest układ niemiecko-francuski, który ma w podstawowych kwestiach odmienne interesy od Polaków, co widać w ich relacjach z Rosją. Ideałem dla tego tandemu jest właśnie finlandyzacja Polski.

Jeśli natomiast chodzi o NATO, to nasze członkostwo doprowadziło do tego, że polska armia stała się kontyngentem ekspedycyjnym. Przestaliśmy poważnie traktować naszą obronność, bo scedowaliśmy ją na NATO. Uznaliśmy, że wystarczy wypełniać nasze sojusznicze zobowiązania, tzn. wysyłać wyspecjalizowany kontyngent dla wsparcia naszych aliantów. W rzeczywistości musimy bronić się sami. NATO przestało przypominać realny sojusz wojskowy, jakim było w czasie „zimnej wojny” i jest dziś coraz luźniejszym układem państw, którego wspólny cel jest coraz mniej oczywisty. Można sobie wyobrazić bardzo realną sytuację, że Rosja posłuży się przeciw Polsce państwem zależnym, np. Białorusią, wywołując lokalny konflikt, od którego nasi sojusznicy będą woleli trzymać się z daleka. Nie jesteśmy zupełnie przygotowani na taki rozwój wypadków.

Fakt, że zmarnowaliśmy 20 lat, nie znaczy, że musimy zmarnować lata następne. Ciągle przecież jesteśmy państwem niepodległym. Weszliśmy natomiast w erę niestabilności na świecie. Agresja rosyjska na Gruzję pokazała, że może przydarzyć się to, co jeszcze bardzo niedawno wydawało się niewyobrażalne. Coraz bardziej prawdopodobne jawią się wielkie konflikty, przy których polskie bezpieczeństwo przestanie być istotne dla tych dominujących graczy, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, na których chcieliśmy scedować naszą obronę. Unia Europejska nie ma żadnych mocy militarnych i wyobrażenie, że tworzące ją państwa będą walczyły za siebie, wydaje się więcej niż naiwne.

Nie jest tak, że sami nie możemy zapewnić sobie bezpieczeństwa ani międzynarodowej pozycji. W najnowszej historii świata znamy wiele przykładów państw, które w ciągu jednego pokolenia z pozycji czwartoligowych przechodziły do pierwszej ligi. Takim krajem, o potencjale porównywalnym z Polską, jest Korea Południowa, która z dużo gorszej pozycji, niż Polska miała w 1989 roku, wydźwignęła się do roli potęgi gospodarczej, a więc państwa, które się liczy. Niepokojącym elementem naszej polityki jest ciągłe odwoływanie się do tzw. realizmu, który ma nam podpowiadać, że nie mamy środków na prowadzenie samodzielnej polityki i samodzielnego zapewnienia sobie bezpieczeństwa. I ciągłe sugestie, że powinniśmy grać w drugiej lidze. Granie w drugiej lidze oznacza granie w trzeciej, a w efekcie dobrowolne skazywanie się na finlandyzację. W sytuacji, gdy ciągle mamy realną niepodległość, kiedy dysponujemy środkami do prowadzenia polityki zagranicznej, wyrzekamy się jej, a w konsekwencji też naszej suwerenności, podmiotowości czy wręcz niepodległości.

[b]Janusz Kochanowski | Rzecznik praw obywatelskich [/b]

Scenariusz, który przed nami się rysuje, jest dwojaki. Pierwszy – to Polska jako rezerwuar taniej siły roboczej dla krajów zachodnioeuropejskich, która podejmuje pracę przy zbiorze pomidorów we Włoszech, szparagów w Niemczech, w budownictwie w Irlandii. Potem ci ludzie wracają do Polski i kupują w supermarketach towary sprowadzane z krajów, w których pracowali. To jest czarna wizja Polski, który z pewnego punktu widzenia jest właściwie zbędnym krajem między Rosją a Niemcami, wizja kraju pozbawionego elit. To, co panowie nazywają elitami, temu mianu nie odpowiada. Lecę samolotem do Irlandii. Jest wypełniony prostymi, spracowanymi ludźmi, którzy nie mają swoich elit, dbających o ich interesy.

Drugi scenariusz to scenariusz zarysowany przez George’a Friedmana: Polska jako mocarstwo środkowoeuropejskie. Notabene, jeśli Friedman przyjedzie do Polski i będzie miał wykład, na który go zaprosiłem, to go zapytam, jak on uzasadni tezę o przyszłej mocarstwowości Polski przy takiej słabej demografii i przy braku elit, które mogłyby ten scenariusz zrealizować.

Słowo o Polakach w strukturach Unii Europejskiej, od których obecności zależy pozycja naszego kraju. Polscy europosłowie głosowali niedawno, na moją prośbę, za kandydaturą socjalisty Diamandurosa na europejskiego rzecznika praw obywatelskich. Zwróciłem się z takim apelem, gdyż prof. Diamanduros, jako aktualny rzecznik, wystąpił kiedyś na moją prośbę z bardzo mocnym i skutecznym protestem przeciwko dyskryminacji kandydatów z państw nowej Unii Europejskiej na stanowisko w jej urzędach i instytucjach. Przy tej okazji zademonstrowana została waga poparcia polskich eurodeputowanych, którzy przerzucając swe głosy z Belga na Diamandurosa, zadecydowali o tym wyborze. Zresztą najbardziej słusznym, gdyż pan prof. Daimanduros był bez wątpienia najlepszym kandydatem, odznaczonym w 2008 r. Krzyżem Oficerskim Orderu Zasługi RP. I za to chciałbym obecnie naszym europosłom podziękować.

[b]Piotr Semka | Publicysta „Rzeczpospolitej” [/b]

Rozmawianie o polskiej polityce zagranicznej to spore wyzwanie. Albo trzymamy się konwencji idealistycznego traktowania relacji w dzisiejszej Europie czy wręcz świecie jako współdziałania przyjaciół i życzliwych partnerów, co prowadzi do akceptowania swoistego europejskiego theatrum jako realiów, albo możemy łatwo zasklepić się w przekonaniu, że wszyscy walczą na wszystkie sposoby ze wszystkimi i pozostaje tylko dumne nazywanie tego po imieniu. Faktem jest, że w rozpoczynającej się kampanii prezydenckiej o polityce zagranicznej mówi się niezwykle mało. Ogólnie obsypywany pochwałami jest Andrzej Olechowski, który opowiada o polityce zagranicznej Polski bajki układne w stylu lat 90. Inny kandydat, do którego wzdycha wiele mediów – Włodzimierz Cimoszewicz – także prezentuje refleksje w dziedzinie polityki zagranicznej z czasów głębokiego Geremka. Jest coś paradoksalnego w informacjach, jakoby Cimoszewicz miał objąć ważne stanowisko międzynarodowe. A co wiemy o poglądach Cimoszewicza na kształt UE? Przypatrzmy się, jak bałwochwalczy stosunek do Cimoszewicza ma Adam Michnik. Redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” z jednej strony chwalił politykę aktywności Lecha Kaczyńskiego wobec Gruzji, a jednocześnie w ciemno sugeruje, że Włodzimierz Cimoszewicz powinien zająć jakieś ważne stanowisko w dzisiejszej Polsce. Czy Adam Michnik nie widzi sprzeczności między jednym a drugim? To zepchnięcie spraw zagranicznych na dalszy plan dotyka nawet obóz Lecha Kaczyńskiego. Prezydent nie umiał pochwalić się swoim wysiłkiem w dziedzinie zapewniania Polsce bezpieczeństwa energetycznego ani swoją polityką wobec Litwy czy Ukrainy. Polityki nieudanej nie z racji jakichś jego błędów, ale ze smutnego faktu, że Ukraina odeszła od ideałów pomarańczowej rewolucji. A Wiktor Juszczenko zakończył swoją kadencję podlizywaniem się galicyjskim nacjonalistom. Ostatnie dwa lata nie były okresem wzmocnienia pozycji choćby Komisji Spraw Zagranicznych w naszym Sejmie. Przez ostatnie dwa lata szefem Komisji Spraw Zagranicznych był pan Krzysztof Lisek, polityk z trzeciego szeregu PO, a jego następca pan Andrzej Halicki specjalizuje się raczej w atakach politycznych na PiS niż w kształtowaniu linii naszej dyplomacji. Z perspektywy zagranicy trwający od pięciu lat spór między obozem PO i PiS wspaniale paraliżuje potencjał naszego kraju. Rozlegające się co pewien czas wezwania, aby polityka zagraniczna była polem konsensusu i aby była wyłączona z bieżących sporów, to tylko rytuał, któremu nie towarzyszą żadne zmiany w politycznej praktyce. Obawiam się, że tak niefrasobliwy stosunek tak dwóch wielkich partii prawicy do siebie i brak konsensusu w sprawie polityki zagranicznej zakończy się jakimś niedobrym dla Polski zwrotem w naszych relacjach dyplomatycznych z sąsiadami.

[b]Antoni Dudek | Profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego [/b]

– Mam wrażenie, że jedna rzecz została za słabo wybita, choć pojawiała się w tle. Jakikolwiek byśmy mieli pomysł na naszą politykę zagraniczną, to punktem wyjścia musi być sytuacja, w której Warszawa będzie mówiła jednym głosem. W tej chwili mamy sytuację dwugłowej egzekutywy i permanentnego konfliktu trwającego od roku 1990. Przez te lata kolejni prezydenci i premierzy wydzierali sobie ster polityki zagranicznej. Na szczęście do 2004 r. byli na ogół zgodni, w którym kierunku chcemy płynąć. Dlatego nie zgadzam się z Bronisławem Wildsteinem, że aż 20 lat zostało straconych. Straciliśmy ostatnie pięć i pół roku, już po wejściu do Unii Europejskiej, a wcześniej do NATO. Ja wolę Polskę w obu tych strukturach niż poza nimi, niezależnie od ich słabości, która się robi coraz wyraźniejsza. I to jest rzeczywiście dla nas wyzwanie.

Jeżeli przyjmiemy skrajnie pesymistyczny pogląd Rafała Ziemkiewicza, że już nic od nas nie zależy, to powinniśmy się natychmiast rozejść. Nie zrobiliśmy tego, bo nie do końca się z nim zgadzamy, bo sądzimy, że mamy jeszcze jakieś aktywa i możliwość działania. Propozycja pierwsza to budowanie znaczenia Polski jako regionalnego lidera Europy Środkowo-Wschodniej i budowanie na tym naszej pozycji w Unii Europejskiej. Druga opcja to dołączenie do koncertu mocarstw jako słabszy, ale jednak średniej wielkości kraj, szósty kraj Unii. Jeśli mimo tandemu francusko-niemieckiego Hiszpanie, Brytyjczycy, Włosi mają coś do powiedzenia, to dołączmy do tej grupy i my, nawet jako najsłabszy partner. W ten sposób będziemy mieli te swoje 10 proc. wpływów. Uważam, że te dwie opcje się nie wykluczają i powinniśmy próbować realizować je równolegle. Tam, gdzie zyskujemy na byciu liderem regionalnym, powinniśmy próbować budować taki sojusz. Tam zaś, gdzie zyskujemy jako szósty kraj Unii, powinniśmy basować koncertowi mocarstw. Jest to jednak możliwe tylko wtedy, gdy ster polityki zagranicznej będzie trzymał jeden człowiek (może to być zarówno premier, jak i prezydent), który nie będzie się musiał koncentrować na tym, żeby mu go nie wyrwał konkurent do krzesła w Brukseli.

Wydaje mi się, że powinniśmy grać na wielu fortepianach – nie tylko unijnym czy amerykańskim. Stąd moja niedawna propozycja zbliżenia z Chińczykami, która u wielu osób wywołała ironiczny uśmiech. Zdaję sobie sprawę, jaki reżim panuje w Chinach. Nie mam złudzeń, że nagle w miejsce wpływów niemieckich, rosyjskich czy amerykańskich w Polsce pojawią się wpływy chińskie jako dominujące. To byłoby absurdalne. Uważam jednak, że Polska jako kraj średniej wielkości, położony w tym, a nie innym miejscu Europy, musi angażować różne siły po to, żeby je wzajemnie równoważyć. Chiny, które w ciągu najbliższych 20 lat staną się drugim globalnym supermocarstwem, będą potrzebowały w Europie państwa bądź państw, które będą reprezentantami ich interesów. My nigdy nie mieliśmy cienia szansy wygrać rywalizacji z Brytyjczykami o to, żeby być głównym partnerem Stanów Zjednoczonych w Europie. Możemy natomiast powalczyć z Francuzami o to, żeby to Polska, a nie Francja, o co dziś wyraźnie Paryż zabiega, była głównym partnerem Chin w Europie. Wydaje mi się, że to jest niewykorzystana szansa. Choćby dlatego, że Chińczycy mogą u nas sporo zrobić np. w sferze infrastruktury, podczas gdy Francuzi mają już te sprawy rozwiązane i Chińczycy nie mają tam czego szukać.

[b]Paweł Zalewski [/b]

Problem stanowisk polskich w Unii Europejskiej nie pojawił się w roku 2007, kiedy PO objęła władzę, ale znacznie wcześniej. Jeżeli były najbliższy współpracownik p. minister Fotygi mówi tutaj, że nie zna powodów, dla których te stanowiska są nieobsadzone, to niech mi powie, co zrobił przez dwa lata jako pierwszy zastępca ministra spraw zagranicznych. Nie udawajmy, że polityka zagraniczna zaczęła się w roku 2007 od przejęcia przez PO i przez ministra Sikorskiego odpowiedzialności za nią. Głównym problemem lat 2005 – 2007 było to, że Polska wtedy zrezygnowała z dyplomacji jako instrumentu polityki zagranicznej. Wielką zasługą ministra Sikorskiego jest właśnie to, że wrócił on do dyplomacji jako do instrumentu polityki zagranicznej.

Mówiliśmy tu bardzo dużo o realizmie w polityce zagranicznej. Osobiście jednak wolę kierować się zasadą, że realizm to jest metoda, a nie cel. Co to oznacza? Przede wszystkim obserwowanie i analiza rzeczywistości, dostrzeganie czynników, które powodują zmianę. Punkt drugi, ale nie mniej ważny, to stała weryfikacja pod kątem skuteczności. Idealnym przykładem braku realnej polityki polskiej w ciągu ostatnich lat jest polityka wobec Ukrainy, a szczególnie polityka obozu prezydenckiego, kurczowo trzymająca się Juszczenki jako partnera.

Kwestia demografii poruszona przez p. dr. Kochanowskiego w moim przekonaniu jest kluczowa. W tym kontekście uważam, że należy odejść od Karty Polaka, która w moim przekonaniu nic nie daje, natomiast przystąpić do realizacji Konstytucji RP i nadać obywatelstwo polskie tym, którzy tego chcą, bo uważają, że są Polakami.

Wszystkie problemy, o których była tutaj mowa, szczególnie problemy energetyczne, leżą w zakresie możliwości, zdolności państwa polskiego. Jeżeli mamy problem z gazem, to inwestujmy w energetykę atomową. Jeżeli mamy problem z Niemcami, to starajmy się w taki sposób nawiązywać z nimi relacje, aby być dla nich silnym partnerem. Jeżeli chcemy być uznawani przez Amerykanów za poważne państwo, to miejmy poważną armię. To, czego w Polsce nie ma, i to, co w Polsce jest potrzebne, to mobilizacja i przekonanie społeczeństwa do tego, że państwo prowadzi w pewnym zakresie kosztowną politykę, ale że jest to polityka zwrócona na przyszłość, aby zagwarantować bezpieczeństwo i rozwój dla ich dzieci. Tego w Polsce nie ma. W moim przekonaniu to jest dzisiaj największa słabość polskich elit.

[b]Paweł Kowal [/b]

Może istotą nieporozumienia, jakie pojawia się dzisiaj w polemikach z ministrem spraw zagranicznych Radosławem Sikorskim, jest to, że ostatecznie rzecz nie w tym, czy Polska będzie bliżej Rosji czy Niemiec, czy będzie uprawiać politykę jagiellońską czy piastowską, lecz w tym, co pod pojęciem finlandyzacji Polski rozumiał Gorbaczow. Tak samo, jak ćwierć wieku temu, problem leży w tym, czy polska polityka zagraniczna jest na tyle sterowna, aby móc zadbać o swoje interesy i swobodnie zabiegać o ich realizację.

Kwestia sterowności polskiej polityki to także sytuacja, w której znaleźliśmy się po przyjęciu traktatu lizbońskiego, którego niektórzy wyczekiwali niczym balsamu kapucyńskiego na wszelkie dolegliwości, a inni z kolei bali się go jak diabeł święconej wody. Teoretyczne rozważania, ilu potrzebujemy polskich urzędników, są śmieszne. Każdy powinien zacząć od siebie. Jest to już drugi skład Komisji Europejskiej od czasu, kiedy wstąpiliśmy do Unii, i ani jeden Polak nie został powołany na szefa gabinetu komisarza. A jak wiadomo, jest to funkcja, która ma ogromny wpływ na decyzje. Co spowodowało, że sekretarzem poprzedniej komisarz pani Danuty Hübner był Luksemburczyk? Dlaczego podobnie zamierza postąpić nowy polski komisarz Janusz Lewandowski? I dlaczego nie mamy żadnej istotnej osoby w otoczeniu wysokiej przedstawiciel ds. wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa Catherine Ashton? Czy nie wystarczyłyby po prostu odrobina woli i politycznej determinacji?

Jesteśmy obecnie w sytuacji, w której kształtują się zasadnicze zręby polityki zewnętrznej Unii Europejskiej, na co, i to mówię z pełną odpowiedzialnością, polski rząd okazał się nieprzygotowany. Nie chciałbym po raz kolejny słyszeć w odpowiedzi na pytanie o polską pozycję w UE, że mamy przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Jerzego Buzka. Oczywiście dobrze, że przewodniczącym jest Buzek, ale polskie interesy w momencie wprowadzania traktatu lizbońskiego wymagają wsparcia w Komisji Europejskiej, Radzie i innych instytucjach. A my jesteśmy świadkami przedstawienia pt. „Czekając na prezydencję”, tak jakby rząd zamierzał przystąpić do dzieła dopiero za kilka lat. Akurat w sprawach zagranicznych prezydencja będzie odgrywała znikomą rolę, a decyzje, m.in. w sprawach energetyki, zapadają dzisiaj. Taka ucieczka od istoty rzeczy powoduje, że pewne procesy za pięć czy dziesięć lat będą nieodwracalne. Zastanówmy się, czy aby nie rezygnujemy dzisiaj z uprawiania podmiotowej polityki zagranicznej i formułowania swoich interesów do takiego stopnia, że za kilka lat nie będziemy mieli już żadnego ruchu.

[b]Piotr Skwieciński | Publicysta „Rzeczpospolitej” [/b]

Czy Polsce może grozić finlandyzacja? Na skutek jakichś straszliwych okoliczności natury zewnętrznej, mniej więcej analogicznych do tych, które spotkały Finlandię – tak. W innych natomiast okolicznościach zaryzykowałbym tezę, że nie. Ci, którzy by nas chcieli sfinlandyzować z zewnątrz (czytaj: Rosja), musieliby mieć tutaj partnerów, którzy by działali na tę rzecz nieprzymuszeni. Ja takich partnerów w liczącej się skali w Polsce nie widzę w tej chwili, bo z całą pewnością nie są takimi partnerami obecny rząd i obecna partia rządząca. Polemizując z pewnym duchem, który emanował w pewnych momentach wystąpień moich poprzedników, ja – jeżeli chodzi o politykę wschodnią obecnego rządu – znajduję te wady, które widzę w ogóle w polityce PO. Jest to bałagan, przewaga PR nad polityką merytoryczną. Przerost ego kilku polityków, m.in. ministra spraw zagranicznych, nad pracą merytoryczną. Jednak jeśli chodzi o bezpieczeństwo energetyczne, nie mam wrażenia, żeby w Polsce w ciągu ostatnich dwóch lat zostały zarzucone – w sensie decyzji polskich czynników sprawczych – projekty oparcia się na surowcach energetycznych nierosyjskich. Mam wrażenie, że one po kolei jeden za drugim bankrutowały. Nie udawały się. Ale nie na skutek zaniechań strony polskiej ani z powodu zmiany jakiejś koncepcji, tylko ze względu na to, że potencjał Polski w starciu z potencjałem rosyjskim na rozmaitych polach zawsze okazywał się za mały, a sojuszników nie mieliśmy – albo mieliśmy bardzo słabych.

[i]Debata odbyła się 25 stycznia w redakcji „Rz”. [/i]

[srodtytul]Jak wykorzystaliśmy polskie pięć minut [/srodtytul]

[b]Rafał Ziemkiewicz | publicysta „Rzeczpospolitej” [/b]

Pozostało 100% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy