Od kiedy pamięta, był własnością publiczną. Jako dzieciak zabawiał widzów żonglerką w przerwach meczów w Buenos Aires. Jako nastolatek wygrywał z dorosłymi. Jako dorosły miał świat u stóp, ale miał go też nieustannie na karku. Innego życia nie zna. Nie wie, co to znaczy przestać odgrywać rolę. Jak to jest, gdy nie ma kamer i paparazzich, gdy ludzie nie odwracają za nim głowy na ulicy, gdy mu nie dziękują za to, że jest, gdy się do niego nie modlą. Gdy nie mają zdania na jego temat. Muszą mieć. On się tym upaja.
– Jestem biały albo czarny, szary nie będę nigdy w życiu – mówił kilka miesięcy temu, w dniu, gdy prowadzona przez niego Argentyna po zwycięstwie nad Urugwajem w bólach przecisnęła się do mistrzostw świata w RPA. Maradona tamtego wieczoru swoich krytyków wyzywał od sk...synów, a tym, co w niego nie wierzyli, mówił, że teraz co najwyżej mogą mu wyświadczyć pewną przysługę seksualną. Jaką, to pokazywał już wcześniej, przez szybę autobusu wiozącego piłkarzy i w drodze na konferencję prasową, gdy się na widok kamer łapał za genitalia. Międzynarodowa Federacja Piłkarska (FIFA) skazała go za ten monodram na dwumiesięczną banicję, nie wpuściła na losowanie grup finałowych mundialu.
Argentyńczycy byli zażenowani, niektórzy żądali dymisji trenera, ale w końcu jakoś wstyd przełknęli. Ot, Diego. Wściekłość to jego paliwo. Gdy w 1986 roku w Meksyku zdobywał mistrzostwo świata, w najpiękniejszej chwili kariery skakał z pucharem w szatni, krzycząc do swoich wrogów i do świata, który go skazał na dzieciństwo w slumsach: – Wam wszystkim to dedykuję, wam, co was k...a na świat wydała.
[srodtytul]Buntownik kawiorowy[/srodtytul]
Czy był piłkarzem wszech czasów, zgody nie ma i nie będzie. Akolici Pelego nie odpuszczą. Rozsądzić ten spór trudno. Brazylijczyk był aż trzy razy mistrzem świata. Maradona tylko raz, i raz wicemistrzem, ale osiągnął to ze znacznie słabszymi drużynami niż te, których liderem był Pele. Dzieli ich dużo więcej niż jedno pokolenie. Gdy ostatnio kręcili mundialową reklamę dla Louisa Vuittona, Pele z Francuzem Zinedine'em Zidane'em pozowali do zdjęć razem, a Diego przyjechał innego dnia i potem Annie Leibovitz zrobiła fotomontaż.
Brazylijczykowi wystarcza, jak go nazywają królem futbolu. Argentyńczyk ma się za boga. Po audiencji u Jana Pawła II był autentycznie rozgoryczony, że dostał taki sam różaniec jak jego matka. Uznał, że papieżowi musiało się coś pomylić. Pele uważa, że życie jest po to, żeby się uśmiechać, dawać autografy i zarabiać. Stał się kimś w rodzaju futbolowego misia z Krupówek. A Maradona już w jednej z pierwszych reklam, Coca-Coli z 1982, grał siebie: gbura, którego dziecko musi błagać, żeby się zatrzymał po meczu. Trudno zliczyć razy wymierzane przez niego nachalnym fotografom, do dziennikarzy strzelał kiedyś z wiatrówki, kilkanaście dni temu przejechał swoją limuzyną po stopie kamerzysty i zaczął krzyczeć na niego, jak może być takim durniem, żeby pchać nogę pod koła. Kibicom też potrafi dać po rękach, zwłaszcza gdy dotkną jego pleców. Nikomu na to nie pozwala, to jedna z jego obsesji.
Pele objeżdża świat jako ambasador kart kredytowych, wygodnie mu w kokonie potężnych sponsorów i doradców, którzy umieją wyciszać skandale. Maradona od doradców wolał zawsze zastępy potakiewiczów, na których lizusostwo ukuto w Argentynie termin „sidieguismo”. Zresztą i tak nie pozwoliłby doradcom zapanować nad sobą. On musi walczyć. O sprawiedliwość, o to, żeby świat przyjął jego reguły. – Jestem z ludu, jestem taki jak wy – powtarzał. Zawsze czuł się dzieckiem Boca, kolorowej, złej dzielnicy Buenos Aires, gdzie dzieciaki grają od rana do nocy na placykach, wśród murali i wymalowanych sprejem skarg, że „rządy się zmieniają, nędza pozostaje”.