Warto się zastanowić nad tym, jakie mogły być konsekwencje rzutu czekanem, który, przelatując pod sklepieniem wawelskiej bramy, między komnatami królewny Anny a królewskimi kuchniami, miał (prawdopodobnie) trafić w głowę kasztelana wojnickiego Tęczyńskiego, a trafił w głowę kasztelana przemyskiego Wapowskiego. Twierdzono potem, że rzut był przypadkowy – i mogło nawet być tak (przypadkowość rzutu mogła być tak przypadkowa), że to nie Samuel rzucił w Tęczyńskiego i trafił w Wapowskiego, ale jakiś sługa Samuela przypadkiem rzucił i przypadkiem trafił.
Były potem w tej sprawie jakieś wątpliwości i na przykład Jan Dymitr Solikowski (wówczas pracownik królewskiego sekretariatu, później arcybiskup lwowski, a u schyłku wieku XVI jeden z najważniejszych polityków Rzeczypospolitej) twierdził w swoim „Krótkim pamiętniku rzeczy polskich od zgonu Zygmunta Augusta (Commentarius brevis rerum polonicarum a morte Sigismundi Augustii)”, że nie da się tego rozstrzygnąć – czy Samuel chciał kogoś zabić, czy nie chciał. „Na Tęczyńskiego – cytuję przekład Władysława Syrokomli – idącego do zamku z Andrzejem Wapowskim, Zborowski bądź umyślnie, bądź trafem cisnął ostry czekan, który rozbił głowę Wapowskiego”. Cisnął umyślnie albo cisnął trafem – różnica wreszcie niemała.
?
Z „Krótkiego pamiętnika rzeczy polskich” dowiadujemy się również, że zaraz po rzucie czekanem, kiedy Samuel gdzieś zniknął, a Tęczyński z Wapowskim udali się ze skargą do króla Henryka (może Tęczyński niósł półprzytomnego Wapowskiego na rękach – z czekanem wbitym w czaszkę gdzieś nad lewym uchem), na Wawelu doszło do dziwnego zbiegowiska. Pojawili się tam mianowicie jacyś ludzie, którzy chyba nie powinni się pojawić – jeśli przyjmiemy, że wejście na dziedziniec, krużganki, wewnętrzne schody pałacu i korytarze prowadzące do królewskich komnat były (a chyba tak właśnie było, przynajmniej być powinno) kontrolowane przez straż królewską, to znaczy ówczesnych ochroniarzy. Lecz oto, w sposób niewytłumaczalny, przed królewskimi drzwiami zrobiło się tłoczno, popychano się tam i przepychano, i chyba nawet próbowano te drzwi wyważyć.
Cóż to się tam działo? Skąd wziął się ten tłum na dziedzińcu i na krużgankach, w jakim celu te wszystkie ogolone łby znalazły się nagle w wawelskich korytarzach? Czy byli to senatorowie, posłowie ziemscy, którzy trzy dni wcześniej, 21 lutego, uczestniczyli w uroczystościach koronacyjnych, czy jacyś ludzie przypadkowi, którzy, gdy doszło do awantury w bramie, znajdowali się akurat gdzieś w rejonach niższego zamku, może przechadzali się wokół baszt, w pobliżu dworu Rabsztyn, a może modlili się w kościele pod wezwaniem św. Jerzego lub w tym pod wezwaniem św. Michała?
Nie wiadomo. Ludzi z gminu raczej nie wpuszczono by na wawelski dziedziniec (nie mam w tej sprawie pewności), więc chyba musieli to być ludzie ze stanu szlacheckiego, rycerze. Czy rycerze, dowiedziawszy się o tym, co wydarzyło się w bramie, chcieli też wiedzieć, co się będzie działo dalej – jakie będą konsekwencje rzutu czekanem? „Gdy się jedni tłoczyli – pisał arcybiskup Solikowski – drudzy odpychali tak, że podwoje królewskie łamały się prawie, monarcha rozkazał je otworzyć, aby wszedł każdy, kto życzy”.