Pracuje tam jako skromny kasjer w transoceanicznej niemieckiej kompanii sterowców, a w wolnych chwilach daje upust roznoszącej go pasji, pisząc fantastyczne powieści o nowym wspaniałym świecie. A że wizje, które w sobie nosi, mają, jak skądinąd wiemy, spory rozmach, powieści te od razu stają się bestsellerami, przynosząc autorowi sławę i pieniądze.

Obserwację, że pisarz, szczególnie pisarz powieści fantastycznych, od szalonych dyktatorów różni się tylko brakiem możliwości wcielania wymyślanej utopii w życie, można by wykorzystać w odwrotny sposób. Jeśli możemy sobie wyobrazić Hitlera, który w innych okolicznościach historycznych został autorem bestsellerowej SF, to możemy sobie też wyobrazić, że któryś z bestsellerowych autorów SF w innych czasach mógłby zostać Führerem.

Mnie osobiście najlepiej pasuje do tej roli na śmierć dziś zapomniany – a swego czasu popularny jak nie przymierzając Beatlesi – sir Edward Bulwer-Lytton. Ciekawa postać, polityk zawdzięczający gruntowną znajomość Indii stanowisku ministra kolonii, a zarazem poeta i powieściopisarz. W powszechnej świadomości przetrwało, dzięki adaptacjom filmowym, tylko jedno z jego dzieł, zresztą wczesne, historyczne romansidło „Ostatnie dni Pompei”. Tymczasem największy sukces odniósł on już po zakończeniu kariery polityka wydaną w roku 1871 powieścią „Rasa, która nadejdzie”. Doczekała się ona nawet tzw. sequela „Moc rasy, która nadejdzie”, a w owych czasach nie było to jeszcze tak częste jak dziś.

Sam tytuł wyjaśnia, czemu po doświadczeniach ostatniej wojny i Holokaustu nikt nie chce wznawiać powieści o „idealnej rasie”, choć jako inspiracja pozostaje ona żywa. To z „Rasy” na przykład pochodzi znany fanom „Gwiezdnych wojen” pomysł kosmicznej mocy przenikającej wszechświat, jakby podręcznego boga, którego można nauczyć się używać. Poprzez mistyczkę znaną jako Helena Blavatska inspirował też Bulwer-Lytton wspomniane tu niedawno nazistowskie zainteresowania potomstwem Atlantydy i poszukiwania archeologów Himmlera. Prosta fabularnie opowiastka o podróżniku wpadającym poprzez dziurę w Himalajach do podziemnego świata, gdzie ukrywają się ludzie doskonali w oczekiwaniu, aż skarlałe, skażone złą krwią pokolenia ich potomków przejdą, jak byśmy to dziś nazwali, genetyczną odnowę, narobiła zamieszania, o jakie nikt by prostego czytadła nie podejrzewał, wartego obszernej, ciekawej książki. Ot, choćby ta zbieżność z „Władcą pierścieni” Tolkiena, gdzie w sposób podobny Atlantom Bulwera-Lyttona degenerują się Numenorejczycy, w miarę, jak do ich krwi dostaje się „krew podlejsza”.

Oburzające? Gdyby historia potoczyła się inaczej, mówilibyśmy po prostu o pięknych ideach, w które kiedyś wierzono. W końcu u podstaw wszystkiego legło to samo marzenie o lepszej ludzkości. Dlaczego było ono szlachetne, gdy je wiązano z walką klas, a nie było, gdy wywodzono doskonałość ducha z doskonałości ciała?

Brytyjski dystyngowany lord wierzył, że chciwość, kłamstwo, krętactwo to ułomności charakteru wrodzone i dziedziczne („w oczach Żyda widać, że jest on kłamliwy i podstępny” – uczono dzieci w nazistowskich szkołach). Dzielił tę wiarę z ludźmi swoich czasów. Oczyścić ludzkość z ras zdegenerowanych znaczyło oczyścić ją z podłości, kłamstwa, spekulacji, wyzysku. Nie wszyscy gotowi byli robić to brutalnie – wielu wiązało nadzieje z eugeniką (w Szwecji kastrowano „genetycznie obciążonych” jeszcze w latach 70.), podobnie jak wśród lewicowców byli tacy, którzy nie chcieli bogatych mordować, lecz tylko demokratycznie zniszczyć ich podatkami. Skoro dziś wznawia się Zolę, czemu nie Bulwera-Lyttona? Skoro młodzi idioci paradują w koszulkach z Che Guevarą, dlaczego nie z Horstem Wesselem? Obaj byli wszak w tym samym stopniu idealistami. A że piękne idee okazują się czasem chybione…