Peleton ma zasady

Publikacja: 06.08.2010 18:53

Peleton ma zasady

Foto: ROL

[b]Rz: Biorą?[/b]

[b]Krzysztof Wyrzykowski: [/b]Ludzie chcą bohaterów, ale to niemożliwe, by w trzy tygodnie przejechać rowerem 3600 kilometrów ze średnią ponad 40 kilometrów na godzinę, w koszmarnym upale, deszczu, a czasem i śniegu, po największych górach Europy. I co, o wodzie mineralnej?

[b]Więc się koksują?[/b]

Brali i biorą, a ten podział na niedozwolony doping i środki legalne jest sztuczny. Oni coś brać muszą, bo nie byliby w stanie tak jeździć. Możemy to tępić, ale dziś w czołówce kolarzy prawie wszyscy są po dwuletniej karencji za doping.

[b]A Lance Armstrong?[/b]

Sam jestem ciekaw, jak kiedyś będzie wyjaśniona jego sprawa. Facet ma raka jąder z przerzutami, wychodzi z tego i siedem razy wygrywa Tour de France! Nikt dziś nie powie, że Armstrong był kryształowo czysty.

[b]Ale nigdy go nie przyłapano.[/b]

Być może dlatego, że te środki jeszcze nie były na liście substancji niedozwolonych. Przecież on podczas choroby miał zdecydowanie najlepszą opiekę lekarską świata, najlepsze laboratoria. A może władze kolarskie mają wykaz jego leków i on po prostu może je brać, bo to zgłosił?

[b]

To przypadek Justyny Kowalczyk, która spytała, jak to możliwe, że wszystkie najlepsze narciarki świata mają astmę?[/b]

I spadła na nią krytyka, ale może ona ma rację, że pyta?

[b]I zupełnie nikt nie jest czysty?[/b]

Szczerze? Znałem dwóch kolarzy, którzy nie brali. Jednym był Szwajcar Urs Zimmermann, który niczego wielkiego nie osiągnął: raz był trzeci na Tourze, raz trzeci na Giro d’Italia. Drugi to Gilles Delion, jeszcze mniej znany, który wygrał dwa etapy w Tour de France, wyścig dookoła Lombardii i to wszystko. On zawsze mówił, że dopóki da radę jeździć z tymi, którzy biorą, to będzie jeździł, a jak nie, to skończy karierę. I skończył szybciutko.

[b]Kończy się właśnie Tour de Pologne. To będzie kiedyś impreza rangi światowej?[/b]

Według mojej klasyfikacji to już jest piąta, szósta impreza kolarska świata. Porównywalna z Tour de France nigdy nie będzie, w końcu w lipcu prawdziwym prezydentem Francji jest dyrektor Touru, a pięć milionów Francuzów wychodzi na drogi.

[b]Czego nam brakuje? Pieniędzy?[/b]

Gór. Prawdziwe wyścigi są w górach, tam są kilkuminutowe ucieczki, a u nas tych górek jest bardzo niewiele. Ale nie narzekajmy, z roku na rok przyjeżdżają do nas coraz lepsi kolarze, może nie zwycięzcy Tour de France, ale na przykład w ubiegłym roku zwyciężył mistrz świata Alessandro Ballan.

[b]Pan znał i zna rzeczywiście najlepszych kolarzy świata.[/b]

Francuzi tak bardzo nie lubią Amerykanów, że z „l’Equipe” do pisania o Lancie Armstrongu wydelegowano właśnie mnie. Nawet się polubiliśmy. Przed jego chorobą bywałem u niego w domu, dużo rozmawialiśmy, robiłem wywiady. Po chorobie Armstrong nie poznaje znajomych, uciął te kontakty.

[b]Pozostali byli sympatyczniejsi?[/b]

Bardzo lubiłem Jacquesa Anquetila, pięciokrotnego triumfatora Tour de France, jednego z najlepszych kolarzy w historii. Kiedy był dyrektorem wyścigu Paryż – Nicea, wziął mnie na jeden z etapów do swojego samochodu. Siedzieliśmy, popijaliśmy whisky z lodem, jedliśmy kanapki, a on opowiadał przeróżne historie. A był to człowiek z fantazją.

[b]To znaczy?[/b]

Na przykład uwielbiał grać w pokera, więc po etapie w hotelu zasiadał z lepszym towarzystwem do partyjki. Pił niezłe ilości szampana, kończył o drugiej w nocy, rano wsiadał na rower i znów wygrywał. Wie pan, jak zdobył żonę?

[b]Wygrał w karty?[/b]

Nie, porwał ją. Była bardzo piękną żoną pewnego doktora w miasteczku. Anquetil podjechał pod dom swoim kabrioletem, wziął ją na ręce, zaprowadził do samochodu i została panią Anquetil.

[b]Ale nie on był najlepszym kolarzem w historii?[/b]

Nie on.

[b]Armstrong?[/b]

Zdecydowanie Eddy Merckx. Belg wygrał nie tylko pięć razy Tour de France, ale też w nim najwięcej etapów, poza tym zwyciężał w Giro d’Italia i Vuelta Espana, był rekordzistą świata w jeździe godzinnej, można by długo wymieniać inne wyścigi…

[b]Jest w kolarstwie miejsce na normalne, ludzkie gesty?[/b]

Widziałem, jak dwójka kolarzy uciekała przez jakieś 170 kilometrów, do mety mieli już tylko trzy i dopadł ich peleton. Więc sobie podali ręce, pogratulowali, podziękowali za wspólną jazdę, to było miłe. Ale oczywiście dwóch facetów potrafi się też pobić na mecie (śmiech).

[b]Na trasie chyba też się zdarzało, prawda?[/b]

Stanisław Królak opowiadał mi, że te „pompki w ruch” z Vlastimilem Rużiczką to mity, ale chyba nie do końca. Gdy na Wyścigu Pokoju kolumna wjeżdżała do tunelu przed stadionem, to nie wiadomo, co tam się działo, ale potrafili wyjechać w zupełnie innej kolejności.

[b]

Bywa też tak, że nic się nie dzieje, nikt ze sobą nie walczy.[/b]

Ostatni odcinek Tour to zwykle etap przyjaźni, nikt się nie spieszy, kolarze oglądają sobie Paryż, Armstrong częstował szampanem, teraz robił to Contador, odjechał z drugim Andy Schleckiem od peletonu, potrzymali się za ręce, potem poczekali na resztę…

[b]Słowem piknik. A jak kolarze radzą sobie ze swymi potrzebami?[/b]

Po prostu w pewnym momencie czoło peletonu zwalnia, panowie stają spokojnie przy rowie i załatwiają, co trzeba. Kiedyś wolno to było pokazywać, ale zażyczyli sobie, by tego nie było w telewizji. Wtedy też nie ma mowy o ucieczkach.

[b]W każdym wyścigu obowiązują reguły?[/b]

Choćby taka, że po kraksie nie wolno uciekać. Trzeba poczekać, aż wszyscy się pozbierają, dojdą do siebie. Zawodowcy bardzo tego przestrzegają, ale u amatorów było zupełnie inaczej. Kiedyś Szurkowski miał kraksę na etapie do Karlovych Varów, jego rywale zaatakowali, jeszcze kiedy leżał. Przez to przegrał nie tylko etap, ale cały wyścig.

[b]Contador zwyciężył w ostatnim Tour de France także dlatego, że uciekł Schleckowi…[/b]

Nie po kraksie, a po defekcie, a to ogromna różnica, bo wtedy nie ma obowiązku czekania. W końcu jak podczas biegu na 100 metrów ktoś się potknie, to czy reszta czeka? W kolarstwie i tak ten niepisany kodeks obowiązuje.

[b]Są w peletonie niekwestionowane autorytety?[/b]

Bernard Hinault bardzo nie lubił jak Tour de France, w którym zwyciężał pięć razy, zaczynał się od wariackich ucieczek. Mówiono na niego „Borsuk”, wymagał absolutnego posłuszeństwa, a na delikwenta, który spieszył się z ucieczką, zanim zaczęły się góry, gwizdał. Gdy ten nie słuchał, sam ruszał w pościg i nakazywał powrót do szeregu. Później przez siedem lat nikt nie podskoczył Armstrongowi, który dbał, by przestrzegano reguł i jechano fair.

[b]W takim Tour de France zawsze wszystko wiadomo? Wygra Indurain, Armstrong, Contador…[/b]

Pamiętam wyścig w 1989 roku. Do ostatniego etapu, jazdy indywidualnej na czas, prowadził dwukrotny zwycięzca wyścigu Laurent Fignon, kolarski intelektualista…

[b]A to dlaczego?[/b]

Miał okulary i maturę.

[b]Faktycznie, czapki z głów.[/b]

Ten skądinąd naprawdę inteligentny kolarz miał przed ostatnim etapem, 21-kilometrową jazdą na czas, bezpieczną przewagę 50 sekund. I przed nim pędził jak szalony Greg LeMond. Kiedy wpadł na Pola Elizejskie, usiadł na ulicy, dochodził do siebie i patrzył na rezultat Fignona. Ten jednak jechał wolniej i ostatecznie przegrał o osiem sekund. Po trzech tygodniach, siedząc na rowerze ok. 88 godzin, czyli prawie cztery doby, przegrać o osiem sekund?!

[b]Niebywałe.[/b]

Tak małej różnicy nigdy wcześniej i później nie było. Fignon był wściekły, bo wcześniej przegrał na ostatnim etapie, też jeździe na czas, Giro d’Italia. Tylko że wtedy Francesco Moser jechał większość etapu za motocyklem. W Włoszech miał wygrać Włoch i już.

[b]W Wyścigu Pokoju, fakt, że znacznie krótszym, różnica była jeszcze mniejsza.[/b]

To prawda, w 1972 roku Czech Moravec zwyciężył z Rosjaninem Nielubinem o dwie sekundy.

[b]To byli tak zwani kolarze amatorzy.[/b]

Szurkowski i Szozda mieli strasznego pecha, że nie mogli przejść na zawodostwo.

[b]Wygrywaliby Tour de France?[/b]

Na to nie mieli szans, bo tam są prawdziwe góry, a te nasze mają się nijak do Alp czy Pirenejów. Poza tym odległości – gdy w Wyścigu Pokoju etap miał 200 kilometrów to było wielkie halo, a na Tourze jeżdżono nawet 260 kilometrów, a i wciąż jeździ się regularnie ponad 200.

[b]To co mogli nasi zwojować?[/b]

Mogli wygrywać etapy czy zwyciężać we wszystkich klasykach.

[b]Czyli wyścigach jednodniowych.[/b]

Myślę, że Szurkowski miał na to szanse, tak jak Tadeusz Mytnik miałby ogromną szansę na sukcesy w jeździe indywidualnej na czas. W latach 60. mieliśmy świetnych górali Józefa Gawliczka, Ryszarda Zapałę, którzy w Tour de l’Avenir odjeżdżali późniejszym zawodowcom. Trzeci w Tour de France był Zenon Jaskuła, trochę niedocenione są osiągnięcia Lecha Piaseckiego czy Czesława Langa. Nie jest tak źle.

[b]Polskie kolarstwo, poza zwycięstwem Królaka w 1956 roku, zaczęło odnosić sukcesy dopiero w latach 70. Szurkowski i Szozda załatwiali między sobą tytuł mistrza świata.[/b]

W 1973 roku w Barcelonie Szozda był w świetnej formie, ale ustalono wcześniej, że to Szurkowski ma wygrać, a on walczyć o drugie miejsce. Tyle tylko, że Szurkowski będąc w niewielkiej grupie, która uciekała, nie chciał atakować. Wtedy na przedostatniej pętli podjechał do niego Szozda i mówi: – Rysiek, skacz, ja sobie z nimi poradzę. Bo jak ty nie skoczysz, to ja odjadę. I Szurkowski uciekł, a Szozda opędzlował dwóch konkurentów i zdobył srebro.

[b]Taki był lojalny?[/b]

Rok później na mistrzostwach w Montrealu podszedł do Szurkowskiego i powiedział: – Może mi w tym roku oddasz złoto? Ale Ryszard żadnych długów nie chciał uznać i powiedział mu, żeby go pokonał w równej walce.

[b]Pokonał go kto inny.[/b]

Wówczas w czołowej jedenastce było czterech Polaków. I na 600 metrów przed metą ucieka Rosjanin Czapłygin. Szurkowski podjeżdża i mówi do Janusza Kowalskiego, który miał mu pomagać: – Jedź za nim, bo wygra! Na co ten: – Ja nie mam pary. No więc Szurkowski sam ruszył, dopadł Rosjanina i zaczął długi finisz, a Kowalski na samej mecie wyprzedził go o koło. Szozda był czwarty.

[b]Jak wyglądały stosunki między Szurkowskim a Szozdą?[/b]

Nie były specjalnie serdeczne, ale zdarzyło się tak na Tour de Pologne, że zamiast ścigać się z jakimiś słabymi zawodowcami z Belgii, stanęli sobie przy budce i wypili po piwie. W ten sposób stracili kilkanaście minut i skończyło się dyskwalifikacją.

[b]W kolarstwie nikt się nie buntuje przeciw liderowi?[/b]

To w gruncie rzeczy sport zespołowy. W grupach zawodowych każdy zna swoje miejsce, wie, że musi pracować na lidera. Contador nigdy by nie wygrał wyścigu, gdyby nie miał tych facetów, którzy go asekurują, ciągną, pomagają. W Wyścigu Pokoju było to samo. Owszem, jak Polacy byli mocni, to pozwalali sobie na takie rzeczy jak rozprowadzanie swoich na zwycięstwa etapowe, w zależności od tego, kto z jakiego miasta pochodził – Czechowski wygrał w Poznaniu, Szurkowski we Wrocławiu, a w Łodzi czy Warszawie jeszcze kto inny.

[b]Etapów też nie może wygrywać kto chce?[/b]

No skądże! W Tour de France nawet jak ucieczka w połowie etapu ma kilkanaście minut przewagi, to wiadomo, że nie dojedzie.

[b]Dlaczego?[/b]

Bo gra idzie o sporą kasę, choć pamiętajmy, że to nie są pieniądze jak w piłce. Przeciętny kolarz w Tourze zarabia po 5 tysięcy euro miesięcznie.

[b]W Anglii tyle ma drugoligowy piłkarz. Tygodniowo.[/b]

To prawda, że najlepsi mają świetne kontrakty indywidualne, reklamowe, ale to nie są te pieniądze co w futbolu.

[b]Zmieńmy temat. U pana wszystko zaczęło się od urszulanek?[/b]

Siostry prowadziły dom na Jaszczurówce, do którego przyjeżdżał zresztą Karol Wojtyła. Byłem tam w 1952 czy 1953 roku i nad nami mieszkał ksiądz, który regularnie słuchał transmisji z Wyścigu Pokoju.

Z zapałem słuchałem o Królaku, Rużiczce, Veselym, wyobrażałem sobie pełen stadion w Lipsku, Libercu czy Karl-Marx-Stadt, choć oczywiście nazwy te nic mi nie mówiły… Człowiek uczył się dzięki temu geografii.

[b]A kiedy się pan nauczył jeździć na rowerze?[/b]

Miałem siedem lat i rower Bałtyk, ale nie podobał mi się, bo używałem go do zawodów żużlowych.

[b]To oczywiste.[/b]

Ale się nie nadawał.

[b]Dramat.[/b]

Ale jak miałem 12 lat mama na Koszykach kupiła mi francuski rower Montfort z przerzutką. Kosztował 2400 złotych.

[b]To miesięczna pensja![/b]

Mama tyle zarabiała jako lektor angielskiego na politechnice i wydała wszystkie pieniądze, by kupić mi to cudo, ale się załamała, bo ja pierwszego dnia zdjąłem błotniki i wszystko, co ozdabiało ten piękny rower, by móc jeździć na żużlu. Chłopaki takiego sprzętu nie mieli, więc z nimi wygrywałem.

[b]Może trzeba było zostać żużlowcem, a nie dziennikarzem?[/b]

Z wykształcenia jestem filologiem, co mi się przydało, bo miałem dostęp do poświęconych kolarstwu pism francuskich. W ten sposób stałem się jednym z pierwszych, którzy interesowali się kolarstwem zawodowym.

[b]Wiem, czytałem „Tytanów szos”.[/b]

Na tej książce zarobiłem kupę rubli. Na targach w Moskwie wydawnictwo Sport i Turystyka podpisało umowę z wydawcą rosyjskim, więc dostałem piękną zaliczkę. Któregoś dnia dostaję telefon, że jest problem, bo Rosjanie nie przeczytali całej książki, a tylko jej początek.

W związku z tym drugiej części o zawodowcach wydać nie mogą. Książka nie wyszła, ale honorarium dostałem.

[b]Kupił pan sobie za nie mnóstwo złota i nim handlował?[/b]

Nie, zabrałem rodzinę na miesiąc do Bułgarii.

[b]Nie podbił pan Rosji, ale Francję.[/b]

W 1974 roku pojechałem z grupą polskich kolarzy na wyścig Paryż – Nicea, gdzie zawodowcy spuścili naszym straszne lanie. Tam poznałem dziennikarzy „l‘Equipe” i zostałem ich korespondentem, a w latach 80. po wielu perypetiach wyjechałem do nich do pracy.

[b]Nie żal panu, że już nie jeździ z wyścigiem?[/b]

Absolutnie nie! Przejechałem dziesięć Tourów. Do godziny 23 praca, bo trzeba napisać tekst, potem kolacja w hotelu, idzie się spać o 2.30, wstaje o 6.30 i dalej na następny etap, do następnego hotelu. To ja wolę tutaj, w studiu, zwłaszcza że lepiej widzę. Poza tym mam żywo w pamięci pierwszą transmisję z motocykla w Wyścigu Pokoju w Telewizji Polskiej.

[b]Co takiego się działo?[/b]

Miałem przejąć kolumnę w Łysej Polanie. Przyjeżdżam, a tam minus trzy stopnie i śnieg. Zimno jak jasna cholera, ale jedziemy za peletonem do Krakowa. Na mecie zszedłem kompletnie zesztywniały z zimna, zresztą nie tylko ja, bo i zwycięzca etapu Czech Galik, i odporny na mróz Rosjanin Morozow…

[b]Nomen omen.[/b]

Jak go zdjęli z roweru, to też stał pochylony, jakby wciąż trzymał kierownicę. Dosłownie!

[b]Kolarze ścigają się przy każdej pogodzie.[/b]

Kiedy w 1988 roku w Giro d’Italia zwyciężał Amerykanin Andrew Hampsten, to kolarze jechali po śniegu. Pełna zima. Ale myślę, że gorsze są upały, bo oprócz temperatury dochodzi poważne odwodnienie. Ale jak na trasie najpopularniejszego klasyka Paryż – Roubaix spadnie deszcz, to dopiero jest jazda pełna niespodzianek. W końcu tam prawie 60 kilometrów trasy wiedzie po bruku.

[b]Jak można komentować sześcio-, siedmiogodzinny etap, jak nic się nie dzieje?[/b]

Trzeba opowiadać o mijanych miasteczkach. W niektórych byłem, więc pamiętam, a poza tym trzeba mówić o tym, co się widzi, choćby o tym, że krowy są odwrócone do kolarzy gorszą częścią.

[b]Lepszą. Tą dają mleko.[/b]

No tak, a poza tym tam jest szynka. Chociaż wołowa jest słaba. No tak, ale skoro krowy nie są zainteresowane, to kto jest? Może ktoś w Holandii? A propos Holandii, Tomku, widziałeś wczoraj mecz… I tak się snuje tę opowieść.

[b]Rz: Biorą?[/b]

[b]Krzysztof Wyrzykowski: [/b]Ludzie chcą bohaterów, ale to niemożliwe, by w trzy tygodnie przejechać rowerem 3600 kilometrów ze średnią ponad 40 kilometrów na godzinę, w koszmarnym upale, deszczu, a czasem i śniegu, po największych górach Europy. I co, o wodzie mineralnej?

[b]Więc się koksują?[/b]

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy