David Cameron chce dokończyć konserwatywną rewolucję

David Cameron chce dokończyć konserwatywną rewolucję zapoczątkowaną w latach 80. przez Margaret Thatcher. Wprowadza reformy szybciej niż jakikolwiek inny premier od czasów II wojny światowej

Publikacja: 04.09.2010 01:01

6 sierpnia przed brytyjskim parlamentem pojawiło się 40 klonów Davida Camerona – w ten sposób działa

6 sierpnia przed brytyjskim parlamentem pojawiło się 40 klonów Davida Camerona – w ten sposób działacze ekologiczni protestowali przeciw klonowaniu bydła rzeźnego

Foto: epa/pap

Najmłodszy przywódca torysów w historii wystawił nerwy partyjnych działaczy na ciężką próbę. Przed majowymi wyborami przewaga konserwatystów nad rządzącą od 1997 roku Partią Pracy stopniała z kilkunastu do kilku procent. I to mimo fatalnych notowań premiera Gordona Browna.

– Cameronowi brakuje wizji. Jeszcze przegramy te wybory – zwierzał się tygodnikowi „Spectator” zdenerwowany prominentny polityk partii konserwatywnej.

Po wyborach torysi nie byli w nastroju do fetowania zwycięstwa. Partia zdobyła co prawda najwięcej miejsc w Izbie Gmin, ale nie dość, aby samodzielnie rządzić. Musiała utworzyć koalicję z Liberalnymi Demokratami, którym zdaniem większości analityków było bliżej do laburzystów niż do torysów. Wielu torysów uważało, że Cameron po prostu przegrał. Jednak po 100 dniach rządów w obozie konserwatystów nie słychać krytyki pod jego adresem.

[wyimek]Po 13 latach rządów Partii Pracy okazało się, że nawet gigantyczne wydatki publiczne nie gwarantują odpowiedniego poziomu usług zapewnianych przez państwo[/wyimek]

David Cameron błyskawicznie przystąpił do wcielania w życie radykalnych reform, zaskakując nawet swoich zwolenników. W ciągu trzech miesięcy przedstawił projekty 23 ustaw, które mają odchudzić państwo i stworzyć podwaliny pod wzrost gospodarczy. Nie chodzi mu jednak tylko o wymiar ekonomiczny. Jeśli zrealizuje swoją wizję reform, Wielką Brytanię czeka najgłębsza zmiana relacji między państwem a obywatelem od czasu rządów premier Margaret Thatcher. „Będę równie radykalnym reformatorem społeczeństwa, jak Thatcher była reformatorką gospodarki” – zapowiadał w 2008 roku w książce „Cameron on Cameron”. Komentatorzy, publicyści i analitycy puszczali wówczas te zapowiedzi mimo uszu.

Kiedy David Cameron stanął na czele partii konserwatywnej po klęsce wyborczej w 2005 roku, natychmiast zaczął zmieniać wizerunek partii. Na pierwszy ogień poszło logo. Utożsamianą z symbolem męskości i agresji pochodnię zastąpił zielony dąb. Torysi stali się zagorzałymi obrońcami środowiska, praw mniejszości etnicznych i seksualnych oraz sprawiedliwości społecznej. Partyjni działacze patrzyli na to ze zdumieniem, a część publicystów pisała, że przywódca torysów nie ma na siebie pomysłu i naśladuje laburzystowskiego premiera Tony’ego Blaira. Inni uważali, że Cameron to wilk w owczej skórze, który próbuje oszukać wyborców, zwłaszcza odkąd przyłapano go, jak jechał do pracy rowerem, a kilka metrów za nim podążał samochód wiozący jego teczkę.

- Konieczna była zmiana wizerunku torysów, do których przylgnęło określenie „nasty party” (wredna partia). Musieli pokazać, że wcale nie dbają tylko o interesy bogatych i są wrażliwi na problemy wszystkich grup społecznych. Media tak się jednak skupiły na powierzchownych zmianach, że nie zauważyły, iż Cameronowi przyświecają fundamentalne konserwatywne wartości: pragmatyzm i budowa społeczeństwa wolnych obywateli – tłumaczy „Rz” Shane Greer, redaktor konserwatywnego magazynu „Total Politics” i autor książki „Wiser Conservative”.

[srodtytul]Odchudzanie państwa[/srodtytul]

Tego, że Cameron może mieć plany poważnych reform, nie traktowano zbyt serio. Ogłoszona przez niego przed wyborami wizja Wielkiego Społeczeństwa przeszła praktycznie bez echa. Komentatorzy tłumaczyli, że zabrakło w niej szczegółów. Dlatego po wyborach przywódca konserwatystów, już jako premier, musiał ogłosić swój projekt ponownie. Dopiero wtedy komentatorzy widząc, jak szybko wprowadza zmiany, uwierzyli, że to nie żarty.

Według Camerona państwo ma być ograniczone do niezbędnego minimum. Zamiast regulować każdy obszar ludzkiego życia, ma pobudzać przedsiębiorczość i aktywność obywateli, dzięki czemu będą mogli przejąć od państwa znaczną część obowiązków. Także tych dotyczących opieki nad najbiedniejszymi. Cameron chce skończyć z państwem opiekuńczym. Zniknie rozbudowany system zasiłków. Te, które zostaną, mają zapewniać podstawowe potrzeby otrzymujących je, ale jednocześnie zniechęcać ich do siedzenia na bezrobociu. Rewolucja czeka m.in. system edukacji. Najlepiej działające organizacje społeczne, kościelne i charytatywne będą mogły zakładać szkoły. Zdecydują o ich programie, długości roku szkolnego czy pensjach dla nauczycieli. Od państwa dostaną pieniądze na koszty utrzymania budynku i pewną kwotę na każdego ucznia.

Kraj czeka największa decentralizacja w historii. Mieszkańcy będą mieć dużo większy wpływ na wydawanie pieniędzy z gminnego budżetu. Jeśli będą chcieli je zaoszczędzić lub przekazać na ważniejsze cele, mogą np. sami pełnić dyżury w muzeach czy bibliotekach. Jeśli lokalna policja nie da im poczucia bezpieczeństwa, będą mogli odwołać jej szefa. Jesienią rząd ma przedstawić dokładne wyliczenia. Na razie zapowiada, że wydatki publiczne muszą się zmniejszyć o 30 proc.

– Cięcia Davida Camerona przywołują wspomnienia rządu Margaret Thatcher i będą równie niszczące dla kraju – alarmuje publicysta lewicowego „Guardiana” William Keegan. Lewicowi intelektualiści ostrzegają, że radykalne reformy lat 80. doprowadziły do likwidacji wielu gałęzi przemysłu, skazały całe grupy zawodowe na ubóstwo, rozrywając tkankę społeczną Wielkiej Brytanii. Trudno nie zauważyć, że stosunek Brytyjczyków do thatcheryzmu pod wieloma względami przypomina niejednoznaczną ocenę planu Balcerowicza. – Wielu ludzi z sentymentem wspomina czasy sprzed reform. Sytuacja w kraju wcale nie wydawała się taka zła. Było niewielkie bezrobocie, ludzie mieli pracę i poczucie bezpieczeństwa. Nawet jeśli trzeba było wprowadzać reformy, to pozostaje pytanie, czy musiała to być terapia szokowa – mówi politolog Steven Fielding z Uniwersytetu w Nottingham.

[srodtytul]Żelazna ręka Thatcher[/srodtytul]

Czy rzeczywiście jest za czym tęsknić? Kiedy w 1979 roku Margaret Thatcher przejmowała władzę, brytyjski model gospodarczy nazywano w Europie „brytyjską chorobą”. Kraj był w opłakanym stanie. Związki zawodowe, do których należało 60 proc. pracowników, nieustannie paraliżowały kraj strajkami. Chociaż wydajność firm była dwukrotnie niższa niż w pozostałych krajach Europy, związkowcy nieustannie wymuszali podwyżki. Inflacja sięgała 20 proc. rocznie, a najwyższy próg podatkowy wynosił 83 proc.

Brytyjska premier jasno wyznaczyła cele i z żelazną konsekwencją pilnowała ich realizacji. Zaczęła od reformy finansów. Cięła podatki i walczyła z inflacją. Bezrobocie wzrosło do najwyższego poziomu od II wojny światowej, a kraj pogrążył się w recesji. Przeciwnicy Thatcher twierdzą, że to jej wina, chociaż wielu ekspertów uważa, że w czasie pierwszej kadencji reformy wcale nie były jeszcze tak radykalne, aby wywołać recesję. Prędzej mogła być ona efektem gwałtownego wzrostu cen ropy na świecie i zaniedbań poprzednich rządów.

Mimo to 364 intelektualistów w głośnym manifeście skrytykowało reformy. Thatcher miała przeciwko sobie nie tylko elity intelektualne, ale cały aparat urzędniczy, a nawet członków własnej partii. – Jeżeli chcecie, to sobie sami zawracajcie. Ta dama nie jest od zawracania – stwierdziła stanowczo w słynnym przemówieniu na konwencji partyjnej w 1980 roku. I zapewne straciłaby władzę, gdyby nie wojna z Argentyną o Falklandy w 1982 roku. Zaimponowała Brytyjczykom swoim zdecydowaniem i konserwatyści znaczną przewagą wygrali kolejne wybory.

Dopiero wtedy rozpoczęła prawdziwą rewolucję. Zamykała nierentowne zakłady i prywatyzowała państwowe molochy. Pracownicy dostawali pakiety akcji, a mieszkańcy lokali socjalnych za pół darmo wykupywali mieszkania. Błyskawicznie rosła liczba osób inwestujących na giełdzie. W kilka lat z trzech milionów zwiększyła się do 12 milionów. Informacje z parkietu zaczęły podawać nawet brukowce czytane głównie przez klasę robotniczą.

Krok po kroku wprowadzała przepisy ograniczające wpływy związków zawodowych. Przeczuwając, że spróbują sparaliżować kraj i rzucić rząd na kolana, szykowała się do ostatecznej konfrontacji. Gromadziła zapasy węgla, poleciła przerobić część elektrowni z węgla na ropę i zbudowała alternatywny dla kolei system transportu drogowego oparty na niezrzeszonych kierowcach. Decydujące starcie zaczęło się w marcu 1984 roku, gdy przywódca krajowego związku górników (NUM), radykalny marksista, Arthur Scargill ogłosił ogólnokrajowy strajk. Thatcher wysłała wojsko i policję przeciwko pikietom blokującym dostęp do kopalń. Strajkującym przez rok górnikom nie udało się ani zatrzymać dostaw energii, ani powstrzymać zamykania kopalń. To był początek upadku związkowej potęgi.

Zwolennicy Thatcher uważają, że walka z przywódcami związków, którzy zamiast chronić pracowników, doprowadzali do ruiny zakłady pracy, była konfrontacją kapitalizmu z komunizmem. Swojej głębokiej niechęci do wcielania w życie socjalizmu w Wielkiej Brytanii nie ukrywała do końca swoich rządów. – Nienawidzę socjalistycznych eksperymentów szanownego pana, tak jak mieszkańcy Europy Wschodniej, którzy doświadczyli ich na własnej skórze. Szanowny dżentelmen by chciał, aby wszyscy byli biedni. Dopiero wtedy nie byłoby przepaści – odpowiadała z typowym dla siebie ewangelicznym zapałem, kiedy w październiku 1990 roku w Izbie Gmin posłowie Partii Pracy zarzucali pogłębienie przepaści między bogatymi i biednymi.

Argumenty, że rozmontowując gospodarkę opartą na kontroli i wprowadzając wolny rynek, nie zatroszczyła się o ludzki kapitał, powtarzane są do dziś. W rzeczywistości w czasie 11 lat jej rządów realny wzrost wydatków publicznych wynosił ponad 1 proc. rocznie. Górnicy i robotnicy, którzy zostali bez pracy, mogli liczyć na pomoc w przekwalifikowaniu. Organizowano masowo szkolenia, doradztwo, pożyczki, preferencyjne kredyty i ulgi podatkowe. Wprowadzono dziesiątki projektów, które miały ożywić ducha przedsiębiorczości i skłonić bezrobotnych do rozpoczynania działalności gospodarczej. W czasie drugiej i trzeciej kadencji rządów Thatcher brytyjska gospodarka zaczęła się szybko rozwijać i po recesji na początku lat 90. przeżyła prawdziwy rozkwit z zazdrością obserwowany przez większość państw Europy. Podobnie jak w XIX wieku i do lat 50. wieku XX kraj ponownie znalazł się w czołówce krajów rozwiniętych.

[srodtytul]Wolność służąca ogółowi[/srodtytul]

Niewykluczone, że niechęć wielu środowisk do thatcheryzmu to efekt potężnego ciosu zadanego lewicowej ideologii. Wolny rynek, który stał się siłą napędową przedsiębiorczości, spowodował, że miliony osób stały się potencjalnymi wyborcami konserwatystów. Nieodwracalność tych zmian przeraziła Partię Pracy, która raz na zawsze postanowiła odejść od radykalnej retoryki. Dopiero po 18 latach rządów konserwatystów, w 1997 roku była w stanie wygrać wybory dzięki koncepcji trzeciej drogi, łączącej rynkowy liberalizm z bezpieczeństwem socjalnym. – W pewnym sensie wszyscy jesteśmy thatcherystami. W Wielkiej Brytanii nikt poważny nie mówi już o powrocie do socjalizmu i nie podważa wolnego rynku – mówi „Rz” profesor Andrew Taylor, politolog z Uniwersytetu w Sheffield.

Strategia opracowana przez najbliższych doradców przywódcy konserwatystów Steve’a Hiltona i Andy’ego Calwsona polega na ciągłym przypominaniu, że wolny rynek jest dla torysów narzędziem do budowy lepszego społeczeństwa.

„Sprowadzanie thatcheryzmu do jakiegoś laissez-faire libertynizmu nie oddaje sprawiedliwości osiągnięciom Thatcher. Napędzała ją wizja zdrowego społeczeństwa. Zadanie, jakie sobie wyznaczyła, polegało na przywróceniu nie tylko wolności gospodarczej, ale też poczucia obowiązku, szacunku i moralnej odpowiedzialności w sprawach społecznych. Mnie także napędza wizja dobrego społeczeństwa. To, co nazywam odpowiedzialnością wobec rodziny i społeczeństwa, narodu i planety, jest równie ważne jak gospodarczy liberalizm. W rzeczywistości obie te rzeczy są blisko siebie” – pisał Cameron w 2007 roku w „Daily Telegraph”.

Przywódca torysów nie zamierza jednak negować, że wielu ludzi nie było w stanie się przystosować do nowej rzeczywistości i boleśnie odczuło reformy. Pomoc im ma być jednym z najważniejszych zadań kolejnej konserwatywnej rewolucji.

– Proponowane przez Camerona reformy są w pewnym sensie kontynuacją dokonań Margaret Thatcher. Tylko że ona chciała wyzwolić obywateli, aby każdy mógł tę wolność wykorzystać dla własnego dobra. Cameron chce, aby obywatele wykorzystali tę wolność dla dobra ogółu – wyjaśnia Shane Greer.

Cameron ma szansę na zrealizowanie swojej wizji, bo po 13 latach rządów Partii Pracy okazało się, że nawet gigantyczne wydatki publiczne nie gwarantują odpowiedniego poziomu usług zapewnianych przez państwo. Na dodatek kryzys finansowy wyjątkowo boleśnie uderzył w Wielką Brytanię. Większość mieszkańców uważa, że konieczne jest zaciśnięcie pasa i jak wynika z sondaży po 100 dniach rządów konserwatystów i liberałów, społeczeństwo ciągle popiera cięcia wydatków. Ale Cameron wie, że sytuacja może się w każdej chwili zmienić. Dlatego się spieszy, wykorzystując niemal nieograniczoną władzę, jaką premierowi daje brytyjski ustrój. – Większość społeczeństwa na razie popiera cięcia, bo każdy myśli, że go ominą. Ale kiedy jesienią rząd ogłosi szczegółowy plan oszczędności, podniosą głosy protestu. A jeśli na początku roku się okaże, że gospodarka zwalnia zamiast przyspieszać, wewnątrz koalicji zaczną się pojawiać napięcia, a wtedy mogą być problemy z przepychaniem ustaw przez parlament – mówi profesor Taylor.

Wizja Wielkiego Społeczeństwa ma jednak słabe ogniwo. Powodzenie planu uzależnione jest od zrywu społeczeństwa obywatelskiego. I chociaż Brytyjczycy słyną z działalności społecznej, to nikt nie wie, jak Cameron zamierza skłonić obywateli do jeszcze większego wysiłku.

– Thatcher poprzez wprowadzenie mechanizmów rynkowych i konkurencji wyzwoliła w ludziach ducha przedsiębiorczości. Ale jak Cameron zamierza skłonić zapracowanych rodziców do tego, aby prowadzili szkoły, biblioteki i muzea? Nie mam pojęcia – mówi Steven Fielding. – Plan jest wspaniały. Tylko pytanie, czy zadziała – zastanawia się Shane Greer.

Najmłodszy przywódca torysów w historii wystawił nerwy partyjnych działaczy na ciężką próbę. Przed majowymi wyborami przewaga konserwatystów nad rządzącą od 1997 roku Partią Pracy stopniała z kilkunastu do kilku procent. I to mimo fatalnych notowań premiera Gordona Browna.

– Cameronowi brakuje wizji. Jeszcze przegramy te wybory – zwierzał się tygodnikowi „Spectator” zdenerwowany prominentny polityk partii konserwatywnej.

Po wyborach torysi nie byli w nastroju do fetowania zwycięstwa. Partia zdobyła co prawda najwięcej miejsc w Izbie Gmin, ale nie dość, aby samodzielnie rządzić. Musiała utworzyć koalicję z Liberalnymi Demokratami, którym zdaniem większości analityków było bliżej do laburzystów niż do torysów. Wielu torysów uważało, że Cameron po prostu przegrał. Jednak po 100 dniach rządów w obozie konserwatystów nie słychać krytyki pod jego adresem.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy