Świat według Johna Irvinga

Pisarz John Irving opowiada o wojnie w Wietnamie i współczesnej Ameryce

Publikacja: 11.09.2010 01:01

[b]Rz: Ketchum, mój ulubiony bohater pańskiej ostatniej powieści „Ostatnia noc w Twisted River”...[/b]

Mój też...

[b]... nazywa George’a W. Busha „małym kłamliwym skurwielem”. Co by dzisiaj powiedział o Baracku Obamie?[/b]

Ketchum jest radykalnym libertarianinem, czyli ani liberałem, ani republikaninem, tylko kimś, kto wolność stawia ponad wszystko, a nie ufa nikomu sprawującemu władzę. Myślę, że Ketchum, gdyby żył w dzisiejszych czasach, mógłby być jednym z idiotów z ruchu Tea Party albo idiotą siedzącym na drzewie i mierzącym z fuzji do tych z Tea Party. On jest dającym się lubić anarchistą. Co do mnie, to mogę powiedzieć, że bardzo go lubię jako człowieka, ale nie chciałbym mieszkać w kraju, w którym by rządził.

[b]Czyli, jak rozumiem, nie do końca podziela pan jego poglądy?[/b]

Nie, nie podzielam, ale bardzo go lubię. Niektóre zresztą z jego poglądów są mi bliskie. A dlaczego zrobiłem z niego flisaka? Wybrałem dla niego taki zawód i taką drogę życiową, bo odebrano mu wszystko, włącznie nawet z jego sposobem na życie. Znam wielu podobnych jemu ludzi mieszkających na wiejskich obszarach Stanów Zjednoczonych. Są to osoby przyzwoite z moralnego punktu widzenia, ale ich zdaniem wszystko, co dzisiejsze, jest gorsze od tego, co było kiedyś, a społeczeństwo będzie się tylko coraz bardziej pogrążało.

[b]Pańskim zdaniem będzie inaczej?[/b]

Ja sądzę, że wszystko się pogarsza, bo ja jestem pesymistą. Ale – zastrzegam – to nie jest opinia polityczna, bardziej opinia o naturze ludzkiej.

W całym okresie mojego świadomego politycznie życia George W. Bush był najgorszym z prezydentów. Myślę jednak, że Ameryka jest tak dużym krajem i tak podzielonym, że dla każdej opinii można znaleźć bardzo wiele kontropinii. Trzeba pamiętać, że jeśli chodzi o Busha, to prawie połowa populacji Stanów Zjednoczonych skreśliła go dwukrotnie, on prawie że dwa razy przegrał wybory. Dla mnie jako powieściopisarza trudność w prognozowaniu zdarzeń politycznych polega na tym, że patrzę na rzeczy przez pryzmat przeszłości. Swoją powieść o Wietnamie „Modlitwa za Owena” napisałem 15 lat po zakończeniu tamtej wojny, ponieważ byłem już pewny, jaka ona była naprawdę. Myliłem się natomiast co do jednego, gdyż w czasie wojny wietnamskiej sądziłem, że nasz kraj już nigdy nie będzie aż tak podzielony, tymczasem dziś jest podzielony jeszcze bardziej. Wcale nie mam pewności, czy Obama wygrał dlatego, że był atrakcyjny i popularny, czy też dlatego, że alternatywa dla niego była aż tak odrażająca.

[b]Nieufność, nawet skrajna, wobec rządzących wydaje się więc uzasadniona.[/b]

Nie każdy, kto jest przeciwny Obamie, jest prawoskrzydłowym konserwatystą, niektórzy tak. Wielu z nich jednak z definicji obawia się nadmiernego udział rządu w ich prywatnym życiu. I zakłada, że nikt nie będzie rządził dobrze... Jest to mentalność wzięta z miasteczek z pogranicza. Ale moja ostatnia powieść zaczyna się właśnie w takim miasteczku. I dzieje się tam coś takiego, co przypomina z jednej strony tragedię grecką, z drugiej western. Dochodzi do przypadkowego, nic nieznaczącego aktu przemocy, który rodzi dalszą przemoc.

W powieści sięgnąłem do prawdziwych zdarzeń z przeszłości. Kiedy byłem chłopcem w New Hampshire, w okolicy pracował śmieciarz, który swoją śmieciarką wjeżdżał tyłem na posesje, i pewnego dnia, cofając samochód, przejechał czyjegoś psa. Podniósł psie zwłoki, przyniósł je do drzwi kuchennych i zapukał. Powiedział: „Przepraszam, przejechałem psa”. W domu była tylko pani domu; pan domu wrócił wieczorem, wypił trzy, cztery piwa, odszukał dom śmieciarza i zastrzelił mu psa.

W tamtych czasach miałem dziewczynę, która była córką szefa policji. Zapytałem jej ojca, co pan zrobił, a on mi odpowiedział: „Aresztowałem obydwu na 48 godzin”. „Ale dlaczego aresztował pan tego śmieciarza?” „Żeby go chronić”, bo ktoś inny w rodzinie tego drugiego mężczyzny, niby poszkodowanego, mógłby następnym razem podjechać do domu śmieciarza i zastrzelić jego samego. Taka też jest Ameryka i o takiej Ameryce napisałem książkę.

[b]Jeszcze raz powołam się na pańskiego Ketchuma. Charakteryzował on politykę socjalną następująco: „Zawsze znajdzie się sposób, żeby zastąpić tańsze droższym, a przy tym odebrać robotę paru gościom”. Tak postrzegał postęp technologiczny. Jemu chodziło o spław drewna zastąpiony transportem samochodowym, wielokrotnie kosztowniejszym, ale chciałbym te jego słowa jakoś dopasować do niedawnych deklaracji Obamy na temat przyszłości produkcji, m.in. samochodów w USA. Czy wyobraża pan sobie, że w pańskim kraju będą powstawać samochody tańsze niż w Azji?[/b]

Powiedziałbym, że może i w Stanach produkować będzie się kiedyś tańsze samochody niż dziś w Japonii czy jutro w Chinach, ale na pewno nie będą tak dobrze działały. Przemysł samochodowy w Stanach Zjednoczonych, po prostu, nie potrafi zrobić dobrego samochodu. Nie o to chodzi, ile on kosztuje; wystarczy, że kupi się amerykański samochód i nie miną dwa tygodnie, a znajdzie pan w skrzynce na listy list od producenta, w którym będzie napisane, na przykład: „Prosimy nie włączać radia, kiedy pan akurat naciska hamulec, bo mogą być kłopoty, a w ogóle to prosimy przyjechać samochodem do nas, może uda się naprawić usterkę”.

Lubię Baracka Obamę, nawet bardzo, tyle że on jest większym optymistą ode mnie, jeżeli chodzi o wiarę w możliwości amerykańskiego robotnika. Ja mieszkam w dwóch miejscach, w Kanadzie i Vermont. To okolica z fizycznego punktu widzenia dość wymagająca. Nie potrzebuję drogiego samochodu, ale takiego, który jeździ. Dlatego moja żona ma audi, a ja volkswagena.

[b]Czy nie odnosi pan wrażenia, że w ogóle cała Ameryka, nie tylko wasz pan prezydent, bardzo późno się zorientowała, że przestaje być światowym hegemonem, że rosną konkurenci i właściwie nie wiadomo, co z tym począć?[/b]

Myślę, że wielu Amerykanów wiedziało to od dawna, rzecz tylko w tym, że od czasów Reagana, a może i wcześniej, stało się rzeczą wyjątkowo niepatriotyczną i ogólnie niepopularną, by krytykować cokolwiek, co jest amerykańskie. Pamiętajmy, że Bush wprawdzie, być może, skradł czy fuksem wygrał pierwsze wybory, ale uczciwie wygrał drugie, w których senator John Kerry, jego konkurent, był mądrzejszy niż Al Gore, miał też większą od niego świadomość i czystsze sumienie polityczne. Myślę, że Kerry dwukrotnie został bohaterem. Po raz pierwszy, kiedy walczył w Wietnamie, a po raz drugi, kiedy wrócił z wojny i stał się jednym z najostrzejszych jej krytyków. Ale przegrał te wybory nie dlatego, że był złym kandydatem, albo żeby Bush strasznie go zdystansował; zrobiono co innego.

W telewizji pokazano jego zdjęcia, kiedy jako 27-latek w mundurze zeznawał przed komisją Kongresu przeciwko swemu krajowi. Tak to postrzegano. Istotne było, że krytykował swój kraj. To jest nieamerykańskie. I to jest problem: mamy demokrację, ale duża część elektoratu jest za słabo poinformowana, nie wie zbyt dużo o własnym kraju, nie wie nic o świecie. Jeśli wierzyć badaniom opinii publicznej, to dwie, trzy osoby na dziesięć w Stanach Zjednoczonych uważają, że Obama jest muzułmaninem. Po pierwsze nie jest to prawda, po drugie dla wykształconego społeczeństwa jakie by to miało znaczenie?

[b]Czy wojna w Wietnamie wciąż pozostaje najważniejszym pańskim przeżyciem, a jeśli tak, to czy bardziej generacyjnym czy osobistym?[/b]

I jednym, i drugim. Każdy mężczyzna z mojego pokolenia był wtedy zmuszony albo do pójścia do wojska, albo do dokonania jakichś ekstremalnych wyborów, żeby tego uniknąć. Jeśli chodzi o mnie, to uniknąłem wojny przez przypadek. Poszedłem na Uniwersytet w Pittsburghu, miałem stypendium sportowe, byłem zapaśnikiem. W tamtych czasach, w 1961 roku, jeśli odniosło się kontuzję i nie można było dalej uprawiać sportu, uniwersytet nie był zobowiązany, żeby dalej finansować edukację. Zapasy to kontuzjogenna dyscyplina sportu, więc zrobiłem coś takiego, na co wpadło też wielu moich rówieśników. Zapisałem się w Pittsburghu na szkolenie oficerskie, czyli niejako zapisałem się do wojska. W ten sposób zabezpieczyłem się na wypadek kontuzji; gdybym musiał przerwać uprawianie sportu, wojsko przejęłoby odpowiedzialność za finansowanie mojego wykształcenia. Jednakże cztery lata później otrzymałbym stopień podporucznika i w latach 1965 – 1966 najpóźniej byłbym dowódcą plutonu w Wietnamie – tego mnie uczono, w tym celu byłem szkolony. Ale miałem 19 lat i nie zwracałem uwagi na to, na co się godzę. W 1963 r. złożyłem w wojsku podanie o zgodę na studia w kraju niemieckojęzycznym. Uznałem, że kiedy otrzymam stopień oficerski, będę mógł wstąpić do wywiadu i wyślą mnie do Berlina. Uczyłem się wtedy kryptografii i doszedłem do wniosku, że życie szpiega to coś w sam raz dla mnie. Kiedy wybrałem się nie do Berlina, ale do Wiednia w roku 1963, Stany Zjednoczone już były aktywne w Wietnamie, ja jednak nie zwracałem na to uwagi. Potem zamordowano prezydenta Kennedy’ego w listopadzie 1963 r., a ja nie zwróciłem również uwagi na to, że zdążył on wcześniej wydać rozporządzenie, w myśl którego ojcowie dzieci byli zwolnieni ze służby. Jakoś nigdy o tym nie czytałem. Natomiast latem 1964 roku spowodowałem ciążę u pewnej dziewczyny w Grecji. Była to katoliczka, o aborcji nie było mowy, więc się z nią ożeniłem, wróciłem do USA i na trzy miesiące przed otrzymaniem dyplomu uniwersyteckiego, w marcu 1965 r. urodził się mój syn. Wtedy poszedłem z cygarem do pułkownika, mojego przełożonego. Pyta się: „A co to jest?”. Ja na to: „To dla pana, bo właśnie urodziło mi się dziecko”. A on: „No nie, wojsko zmarnowało na ciebie tyle forsy. Zmiataj z mojego gabinetu”. Poszedłem do domu, wcale nie myśląc, że mam szczęście, tylko czułem się winny, ponieważ nie starałem się wymigać od czegokolwiek. Trzy miesiące później byłem na przyjęciu weselnym u jednego z moich kolegów. Ja już byłem żonaty i miałem dziecko i czułem się strasznie doświadczony przez los. Bardzo siebie żałowałem, bo byłem strasznie ciekawy, jak to jest na wojnie. I zazdrościłem szalenie koledze, z którym byliśmy razem mistrzami ceremonii, bo wybierał się właśnie do Wietnamu. Nazywał się Dick Pershing, był wnukiem słynnego generała „Black Jacka” Pershinga, to była rodzina o wielkich tradycjach wojskowych. Dick na University Yale mieszkał w akademiku w jednym pokoju z Johnem Kerrym. Zginął zaraz po przyjeździe do Wietnamu. Dopiero znacznie później, gdy zobaczyłem, ilu innych jeszcze moich przyjaciół zginęło na wojnie, zdałem sobie sprawę, że mały dzieciak, mój syn, uratował mi życie.

[b]Rzeczywiście, udało się panu, gdyż chroniąc się przed poborem, młodzi mężczyźni, zwłaszcza w tamtych pacyfistycznych czasach, robili nieraz głupstwa.[/b]

Kiedy pisałem „Modlitwę za Owena”, wyobraziłem sobie sytuację o wiele bardziej dramatyczną. Przyjaciel ratuje Owena przed zaciągiem do Wietnamu, obcinając mu palec wskazujący, ten, który jest potrzebny do naciśnięcia spustu. Używa do tego tarczy czy piły diamentowej. Takie rzeczy się działy, ludzie strzelali sobie w kolana. Ale co dziwi najbardziej, to ówczesna dyskryminacja wobec homoseksualistów. Była ona wówczas tak zakorzeniona, że moi przyjaciele, którzy byli gejami, przynajmniej większość z nich, nigdy nie przyznawali się do swojej orientacji seksualnej, mimo że był to dobry sposób na wyreklamowanie się od wojska. Znam tylko jednego faceta, który w ten sposób postąpił. Wszystko to, co mówimy o rewolucji seksualnej lat 60., zupełnie nie tyczy się gejów. To stało się później.

[b]Zdecydowanie tak, ale czy nie bierze pan pod uwagę tego, że pańscy przyjaciele geje po prostu chcieli pójść na wojnę?[/b]

Tak jak ja?

[b]Tak.[/b]

To możliwe. Jednakże chcę także dodać, że geje z mojego pokolenia żyli, nie akceptując siebie. Zwłaszcza w młodości, w wieku 18 – 19 lat. By przekonać siebie i świat, że jest inaczej, podejmowali się różnych prób i sami niejako wyznawali to przekonanie, które wówczas przeważało, że jest to anomalia poddająca się leczeniu.

[b]Niezależnie od całej krytyki społecznej odebrałem „Ostatnią noc w Twisted River” jako wręcz hymn o miłości, przyjaźni, lojalności, o tym, jak ważne są w życiu praca i twórczość, a przede wszystkim rodzina. Zastanawiam się, czy była takim hymnem w pańskim zamyśle, czy też dorabiam jej teraz dodatkową wymowę?[/b]

Uważam, że niczego pan nie dorabia – tak właśnie jest. Rzeczywiście uważam, że przyjaźń, rodzina, znaczenie pracy, to są wszystko rzeczy, które często uważamy za dane i oczywiste, jednakże kiedy pojawia się zagrożenie, kiedy możemy je stracić, zaczynamy sobie zdawać sprawę z wartości, jaką one ze sobą niosą. I kucharz, i jego syn, i Ketchum, który też jest jakby członkiem tej rodziny, wszystko to odczuwają bardziej wyraźnie, bardziej intensywnie, właśnie dlatego, że są uciekinierami i wiedzą, że mogą to wszystko stracić, mogą stracić siebie nawzajem.

[b]Wzruszający jest wzajemny stosunek do siebie powieściowego ojca i syna: Dominika i Danny’ego. W pana książkach kompleks wychowania bez ojca, jaki był pana udziałem, stale się ujawnia. A czy sam się pan uważa za dobrego ojca?[/b]

Mam trzech synów: 45-letniego, który ma dwoje dzieci, 40-letniego, też z dwójką dzieci, i 18-letniego, który właśnie rozpoczął studia. Zawsze miałem przynajmniej jedno dziecko, które było ze mną. Myślę, że dlatego punkt widzenia dziecka jest ważny i w moich powieściach. Tego, w jaki sposób dzieciństwo i doświadczenia tego okresu przekładają się na późniejszą dorosłość, dowiedziałem się z własnego dzieciństwa, ale też z XIX-wiecznej powieści – myślę tu o Dickensie i Hardym, no i z obserwacji własnych dzieci. Byłem ojcem, który pracował w domu, zawsze w nim był, ja gotowałem, ja odprowadzałem chłopców do szkoły i odbierałem z niej, więc byłem z nimi w nieustannym kontakcie.

[b]Do spopularyzowania pańskich powieści przyczyniły się niewątpliwie ich ekranizacje, niezależnie od tego, że często podchodził pan do nich sceptycznie. Ale jest też faktem, że za scenariusz do filmu według „Regulaminu tłoczni win” otrzymał pan Oscara. Jak wygląda sytuacja z ekranizacją „Syna cyrku” zapowiedzianą już bodaj ponad 20 lat temu?[/b]

Cała pierwotna obsada już się zanadto zestarzała, żeby zagrać w tym filmie. Ale to nie wszystko. Reżyser Martin Bell zrobił świetny film z Jeffem Bridgesem „American heart”.

On i ja razem wybraliśmy się w 1990 roku do Indii, chcieliśmy przeprowadzić research do filmu, a ja miałem przygotować się też do napisania powieści, ponieważ najpierw powstał scenariusz. Jeśli ten film kiedykolwiek powstanie, zostanie nazwany adaptacją, bo powieść już dawno opublikowano. Ale władze Indii rzucały nam kłody pod nogi, pojawiła się kwestia cenzury, ponieważ ta moja historyjka niekoniecznie jest wazeliniarska wobec Indii, no i dziesięć lat temu reżyser, ja i Richard Gladstein, który był producentem „Wbrew regułom”, czyli „Regulaminu tłoczni win”, przenieśliśmy całość historii do Meksyku. I tak doktor Daruwalla zmienił nazwisko, zostając doktorem Vargasem. Ważne to o tyle, że Meksyk jest obok Indii jedynym krajem na świecie, gdzie na arenie cyrkowej głównie występują dzieci.

A że to kraj wybitnie katolicki, nie musiałem zmieniać ważnej dla „Syna cyrku” historii misjonarza jezuity, bo w Meksyku jest ona nawet bardziej na miejscu. W tej chwili jest to więc już historia meksykańska i są nieco większe szanse, że uda się ją nam zrealizować. Moja druga adaptacja, nad którą pracuję, to „Czwarta ręka”, a Tod Williams, który jest współscenarzystą i reżyserem, był autorem adaptacji „Jednorocznej wdowy”, z której powstał film „Drzwi w podłodze”. Napisałem także dwa oryginalne scenariusze, które nie są adaptacjami, ale jeśli o nie chodzi, to też nie ma specjalnych widoków, żeby wkrótce powstały z nich filmy.

[b]Nie prowadziłem w tym kierunku żadnych szczegółowych badań, ale wydaje mi się, że z 12 pana powieści w Polsce najpopularniejszy jest w dalszym ciągu „Świat według Garpa”, a następnie „Regulamin tłoczni win” i „Hotel New Hampshire”.

A czy pan wśród tego tuzina książek ma swój ulubiony tytuł?[/b]

Nie mogę wskazać jednego utworu, ale uważam, że każda z ostatnich siedmiu powieści jest lepiej skonstruowana niż którakolwiek z pierwszych pięciu. Jeśli patrzeć na pojedyncze zdania, to porównując wczesne powieści z późnymi, nie uważam, żebym pisał lepiej czy gorzej, ale uważam, że dziś jestem lepszym architektem swoich książek. A pierwszą powieścią, którą właśnie tak oceniam, gdzie ta konstrukcja o lepszej jakości jest dla mnie oczywista, jest moja szósta książka, czyli „Regulamin tłoczni win”. Jeśli spojrzeć na popularność mierzoną sprzedażą na całym świecie, to na pierwszym miejscu jest „Modlitwa za Owena”, na drugim miejscu „Regulamin tłoczni win”, a na trzecim „Jednoroczna wdowa”, dalej nie pamiętam. Ciekawe, że zawsze istniała mocna grupa czytelników moich powieści wśród studentów. Nie wiem czemu. Mój najmłodszy syn i jego przyjaciele za najlepszą moją książkę uważają „Hotel New Hampshire”.

[b]Kiedyś powiedział pan, że do wykonywania swej pracy nie potrzebuje niczego poza kartką papieru i długopisu. Czy coś się pod tym względem zmieniło i czy ma pan swoją pisarską normę, np. napisanie codziennie przynajmniej 5 czy 10 tysięcy znaków?[/b]

Nie, nie mam takiej normy. Zawsze pierwsze wersje powieści pisałem ręcznie. Kiedy książka już się kręci, jest opracowywana, kiedy przerabiam albo dopisuję jakieś wstawki do rozdziałów, to posługuje się staromodną maszyną do pisania. Nigdy jednak pierwszego tekstu nie piszę na maszynie ani na komputerze, choć świetnie sobie z nimi radzę. Dlaczego? Bo uważam, że pierwsza wersja musi powstawać powoli, a pisanie ręczne spowalnia pisarski proces. Jest pewna przyczyna czy okoliczność, która może za bardzo go przyspieszyć, a to znajomość całej historii, którą chcę opowiedzieć, bo nie przystępuję do pisania, nim nie obmyślę całości. Znam już konstrukcję powieści i wiem, co się zdarzy, dlatego mogę już koncentrować się na języku. Kiedy piszę ręcznie, mogę to robić lepiej. W przypadku ostatnich dwu książek, a także odnośnie do tej powieści, którą piszę w tej chwili, w ogóle nie używam maszyny do pisania. Cofam się w rozwoju, tak że proszę mnie traktować jako człowieka w stylu retro.

[ramka]John Irving

(ur. 1942), znany na całym świecie pisarz amerykański. Autor takich powieści jak m.in. „Świat według Garpa” (1978), „Hotel New Hampshire” (1981), „Syn cyrku” (1994). Laureat Oscara w roku 1999 za scenariusz do filmu „Wbrew regułom” napisany na podstawie własnej powieści „Regulamin tłoczni win” (1995). Niedawno nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka ukazała się jego najnowsza książka „Ostatnia noc w Twisted River”. [/ramka]

[b]Rz: Ketchum, mój ulubiony bohater pańskiej ostatniej powieści „Ostatnia noc w Twisted River”...[/b]

Mój też...

[b]... nazywa George’a W. Busha „małym kłamliwym skurwielem”. Co by dzisiaj powiedział o Baracku Obamie?[/b]

Ketchum jest radykalnym libertarianinem, czyli ani liberałem, ani republikaninem, tylko kimś, kto wolność stawia ponad wszystko, a nie ufa nikomu sprawującemu władzę. Myślę, że Ketchum, gdyby żył w dzisiejszych czasach, mógłby być jednym z idiotów z ruchu Tea Party albo idiotą siedzącym na drzewie i mierzącym z fuzji do tych z Tea Party. On jest dającym się lubić anarchistą. Co do mnie, to mogę powiedzieć, że bardzo go lubię jako człowieka, ale nie chciałbym mieszkać w kraju, w którym by rządził.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą