Ed Miliband wykoleił karierę swojego starszego brata Davida

Ed Miliband wykoleił najlepiej zapowiadającą się karierę polityczną ostatnich lat w Wielkiej Brytanii. Teraz musi się wznieść na wyżyny, jeśli chce zagrozić torysom

Publikacja: 02.10.2010 01:01

Ed (z lewej) i David Milibandowie

Ed (z lewej) i David Milibandowie

Foto: AP

Od czasów Kaina i Abla młodsi bracia mają gorzej. Zwłaszcza jeśli są zdolniejsi i cieszą się większym uznaniem otoczenia, np. Pana Boga. Wtedy starsi bracia toną w goryczy, czasem też zatracają się w swojej porywczości, jak Kain właśnie. Ale młodsi też bywają okrutni. Fredo Corleone nie umiał wybaczyć młodszemu Michaelowi, że to jego ojciec wybrał na głowę rodu. W proteście zdradził. Michael stanął wobec tragicznego wyboru między miłością braterską a szerzej pojętą troską o przyszłość rodziny. Po heroicznej walce wewnętrznej podjął decyzję: Fredo ląduje na dnie jeziora z kulką w głowie.

To są dramatyczne wybory, które w idealnym świecie miały zostać oszczędzone braciom Edowi i Davidowi Milibandom. W idealnym świecie David powinien był wygrać w ubiegłą sobotę wybory nowego lidera Partii Pracy, a pokonany Ed miał oddać hołd starszemu bratu i negocjować dla siebie miejsce w nowym gabinecie cieni. Jednak świat nie jest idealny: wybory różnicą 1 proc. głosów wygrał młodszy brat i mleko się rozlało. „Co ja mu takiego zrobiłem?” – miał pytać w kuluarach konferencji Partii Pracy w Manchesterze nowy lider laburzystów.

Ale to jest pytanie retoryczne. 40-letni Ed Miliband wykoleił najlepiej zapowiadającą się karierę polityczną ostatnich lat w Wielkiej Brytanii. To przecież jego starszy o pięć lat brat David był cudownym dzieckiem nowej Labour, pupilkiem Tony’ego Blaira, szefem brytyjskiej dyplomacji w gabinecie Gordona Browna. To on typowany był powszechnie na przyszłego premiera zaraz po tym, gdy wypali się obecna koalicja konserwatywno-liberalna. Młody, ale już doświadczony, energiczny, pomysłowy, powszechnie lubiany, nieskażony nawet cieniem podejrzenia o posiadanie jakichkolwiek trwałych poglądów w jakiejkowiek sprawie, słowem – wymarzony polityk ponowoczesnej lewicy europejskiej, która w odpowiednich okolicznościach może się stać prawicą albo centrum (gdyby np. prawica albo centrum stały się za bardzo lewicowe).

Taki był David Miliband. A Ed? Sam o sobie mówił nawet: „Ja jestem ten drugi Miliband”. Dziś ten drugi jest pierwszym, a brytyjscy komentatorzy poniewczasie odkrywają w nim „morderczy instynkt” i „polityczną przebiegłość”.

[srodtytul]W różnych stajniach[/srodtytul]

Po ogłoszeniu wyników głosowania David przytulił brata, a potem w towarzystwie swojej zapłakanej żony opuścił konferencję. Przez kilka dni przekonywał media, że bardzo cieszy się ze zwycięstwa brata w konkursie o stanowisko, o którym on, David marzył od lat. Potem nastąpiło to, co nastąpić musiało: David ogłosił, że nie wejdzie w skład Gabinetu Cieni, a zatem przez najbliższe lata, byc może do końca kadencji brata u steru partii wycofuje się z proscenium brytyjskiej polityki. Taka decyzja była do przewidzenia. Jeśli David wszedłby do Gabinetu Cieni kierowanego przez młodszego brata brytyjskie media śledziłyby każdy ich ruch dopatrując się konfliktu braci we wszystkim.

Zresztą taki konflikt byłby nieunikniony. Zostawiając na boku uraz psychiczny Davida po porażce, braci dzielą nie tyle różnice programowe, ile przynależność do odrębnych koterii w Partii Pracy. Obaj chodzili do tej samej szkoły, już w wieku kilkunastu lat byli aktywistami Partii Pracy, w domu spotykali najważniejszych polityków Labour (ojciec Milibandów był polskim Żydem, w swoich poglądach na lewo od Partii Pracy, matka – również z polskimi korzeniami – pozostaje do dziś członkinią Labour), kończyli ten sam uniwersytet (filozofia, polityka i ekonomia w Oxfordzie), obaj przez pewien czas mieszkali nawet w tym samym budynku w sąsiednich mieszkaniach. Obaj byli idealnymi przedstawicielami nowej brytyjskiej klasy politycznej: ludzi, którzy całe dorosłe życie spędzili wśród partyjnej biurokracji, mieli co najwyżej kilkuletni i pozbawiony konsekwencji kontakt ze światem zawodowym poza polityką (Ed był krótko dziennikarzem telewizyjnym), za swe zasługi otrzymali miejsce na listach w bezpiecznych okręgach wyborczych Partii Pracy. Jednak nie wszystko było różowe: przez rodzinę Milibandów przebiegało jedno z najważniejszych pęknięć politycznych Wielkiej Brytanii ostatnich lat. David był zdecydowanym stronnikiem Tony’ego Blaira, Ed znalazł się w politycznej stajni Gordona Browna.

Brytyjscy krytycy Partii Pracy uważają, że pęknięcie to ma dziś niewielkie znaczenie programowe – obie frakcje w takim samym stopniu nie mają zielonego pojęcia, jaki kierunek nadać ugrupowaniu, a spory wewnątrzpartyjne dotyczą rzeczy nieistotnych, głównie personaliów. Tym bardziej jednak widać ich ostrość.

W wyborach nowego lidera po stronie Eda Milibanda stanęli przywódcy Labour sprzed czasów Tony’ego Blaira – Neil Kinnock, Roy Hattersley, Tony Benn. Davida poparli Tony Blair i jego wieloletni najbliższy współpracownik Peter Mandelson. Co ważniejsze, po stronie starszego brata stanęła zdecydowana większość posłów Partii Pracy oraz działaczy organizacji partyjnych. Jednak w ramach systemu wyborczego w Labour jedna trzecia głosów przysługuje członkom związków zawodowych stowarzyszonych z partią. To te właśnie głosy zdecydowały o minimalnym zwycięstwie Eda Milibanda. A jemu samemu zapewniły przydomek Czerwony Ed. Sam zainteresowany wyśmiał sugestie, jakoby był zakładnikiem związków, ale statystyki wyborcze nie kłamią: gdyby nie wsparcie związków, Ed nie wygrałby z bratem. Konsekwencje oparcia się na związkowcach mogą się za nim ciągnąć przez długi czas, a każda próba zbyt bliskiej zażyłości z nimi będzie przez wielu Brytyjczyków odczytywana jako zapłata rachunków za poparcie wyborcze.

[srodtytul]Co zaproponować wyborcom[/srodtytul]

Niewykluczone, że przez pierwsze miesiące Ed zajmie się głównie przekonywaniem mediów, iż psychodrama ostatnich tygodni jest ich wymysłem, cała partia stoi za nim, a dni koalicji są policzone. Tuż po ogłoszeniu wyniku wyborów nowy lider odwiedził 13 spotkań partyjnych – od organizacji związkowych przez reprezentację szkockich laburzystów do młodzieżówek partyjnych, przekonując, że jedynym rozsądnym rozwiązaniem dla Labour jest pełna jedność. „Musimy budować partię masową, jak przed 1997 rokiem, bez ludzi w terenie nie wygrywa się wyborów” – mówił na jednym ze spotkań.

Jednak nawet masowa partia musi mieć coś do zaproponowania wyborcom. Zwłaszcza że Miliband obejmuje urząd w przededniu wielkiej ofensywy legislacyjnej i politycznej koalicji Camerona i Clegga. W obliczu kryzysu gospodarczego Cameron zapowiada największe w Europie cięcia wydatków publicznych i przedsięwzięcie polityczne o kryptonimie „Wielkie Społeczeństwo”, które w praktyce ma polegać na przekazaniu wielu usług publicznych (edukacja, dbanie o czystość i porządek, inwestycje lokalne itd.) w ręce lokalnych stowarzyszeń i instytucji prywatnych. Entuzjaści mówią o oddaniu władzy ludziom, zastąpieniu niewydolnej biurokracji energią lokalnych społeczności. Krytycy straszą wizją sprywatyzowanego państwa, w którym uboższych nie będzie stać na podstawowe usługi, a przepaść między uczestnikami „Wielkiego Społeczeństwa” i z niego wykluczonymi posegreguje Brytyjczyków na całe dekady.

Jakiekolwiek będą skutki pomysłów Camerona, nie można mu odmówić odwagi i rozległości wizji. Ed Miliband nie ma w zanadrzu niczego, co mogłoby się do niej zbliżyć. Pomysł utrzymania 50-procentowego progu podatkowego dla najbogatszych, zastąpienie opłat za studia podatkiem dla absolwentów uczelni czy wezwania do przeglądu strategicznego brytyjskiego programu nuklearnego Trident nie przysporzą mu zwolenników wśród sierot po Tonym Blairze i nowej Labour. Sprzeciw wobec dowodów osobistych i ograniczeniu wolności obywatelskich w imię walki z terroryzmem nie jest niczym nowym i nie odróżnia go od Camerona i Clegga. Jeśli po reformach Camerona dojdzie do strajków związkowych, reakcja Milibanda może zdecydować o tym, jak będzie postrzegany i czy łatka Czerwonego Eda przylgnie do niego na dłużej, co byłoby pocałunkiem śmierci nie tylko dla niego osobiście, ale i dla całej Partii Pracy.

Ale wcale tak być nie musi. W swoim pierwszym wystąpieniu jako lider Partii Pracy Ed Miliband 15 razy użył sformułowania „nowe pokolenie” i ponad 30 słowa „zmiana” w różnych wariacjach. „Nowe pokolenie kieruje Labour” – mówił. Uznał udział Wielkiej Brytanii w wojnie w Iraku za błąd, wezwał do refleksji i zrozumienia, dlaczego przez ostatnich 13 lat 5 milionów Brytyjczyków przestało wierzyć Partii Pracy. Zapowiedział, że nie będzie się sprzeciwiał każdej propozycji cięć budżetowych. Pięknie opowiadał o swoim domu, doświadczeniu ojca uciekającego przed Niemcami z Belgii i matki ukrywanej przez polskie zakonnice. Wplatał w przemówienie wzruszające historie o niedopłacanych pielęgniarkach, mówił o potrzebie odpowiedzialności nie tylko ze strony bankierów i pracodawców, ale również związków zawodowych. O nowej Partii Pracy wspomniał tylko dwa razy. „Największa lekcja, jaką dała nam nowa Labour, brzmi: jedynie podważając konwencjonalne mądrości, można doprowadzić do rzeczywistego postępu” – mówił.

Dziś nikt nie wie, czy ten pełen energii i talentów oratorskich polityk jest w stanie doprowadzić do przełomu w brytyjskiej polityce. Jedno jest pewne: wbrew pesymistom pięć miesięcy po wyborach koalicja Camerona i Clegga trzyma się mocno i przymierza do kolejnej rewolucji brytyjskiej. Ed Miliband będzie się musiał wznieść na polityczne wyżyny, by znaleźć sposób na walkę z rządem, nie podważając zbudowanej przez Tony’ego Blaira i Gordona Browna reputacji Labour jako odpowiedzialnej partii centrowej o lewicowej wrażliwości – a tylko taka może dziś zagrozić torysom.

Czy w tym dziele będzie go wspierał starszy brat David, jeszcze nie wiadomo. Ale chyba powinien – dla własnego interesu. W końcu jeśli młodszy okazałby się niewypałem, nikt w przyszłości nie powierzy kierownictwa partii starszemu.

Od czasów Kaina i Abla młodsi bracia mają gorzej. Zwłaszcza jeśli są zdolniejsi i cieszą się większym uznaniem otoczenia, np. Pana Boga. Wtedy starsi bracia toną w goryczy, czasem też zatracają się w swojej porywczości, jak Kain właśnie. Ale młodsi też bywają okrutni. Fredo Corleone nie umiał wybaczyć młodszemu Michaelowi, że to jego ojciec wybrał na głowę rodu. W proteście zdradził. Michael stanął wobec tragicznego wyboru między miłością braterską a szerzej pojętą troską o przyszłość rodziny. Po heroicznej walce wewnętrznej podjął decyzję: Fredo ląduje na dnie jeziora z kulką w głowie.

To są dramatyczne wybory, które w idealnym świecie miały zostać oszczędzone braciom Edowi i Davidowi Milibandom. W idealnym świecie David powinien był wygrać w ubiegłą sobotę wybory nowego lidera Partii Pracy, a pokonany Ed miał oddać hołd starszemu bratu i negocjować dla siebie miejsce w nowym gabinecie cieni. Jednak świat nie jest idealny: wybory różnicą 1 proc. głosów wygrał młodszy brat i mleko się rozlało. „Co ja mu takiego zrobiłem?” – miał pytać w kuluarach konferencji Partii Pracy w Manchesterze nowy lider laburzystów.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy