Marek Nowakowski o swoim debiucie

Dziennik podróży w przeszłość (13)

Publikacja: 11.12.2010 00:01

Marek Nowakowski o swoim debiucie

Foto: Rzeczpospolita

Tak jak z kłębka rozsnuwały się opowieści. To było tworzywo. Czułem ciężar. Materiał do rzeźbienia. Składałem z ułamków całość. Lepiłem. Byłem twórcą sekretnej budowli na piasku. Tylko mnie dostępnej. Opowieści bywały kapryśne, biegły meandrycznie, urywały się niedokończone, ustępowały innym. Z nagła zamajaczył nauczyciel Grudziński. Wysoki, dystyngowany, w ciemnym garniturze i złotych binoklach. Był to kierownik szkoły powszechnej z Kobrynia, który uciekając przed Sowietami, przywędrował do Warszawy. Spał u nas kilka nocy. Rozstawialiśmy polowe łóżko w stołowym pokoju. Pan Grudziński przed snem stawiał pasjansa.

– Nie wychodzi – martwił się. – Źle to wróży. Coś napomknął o swoim spotkaniu z inżynierem Ossowieckim, słynnym przed wojną jasnowidzem. Inżynier Ossowiecki przepowiedział cały ten kataklizm. Sodomę i Gomorę. Nocą zbudził nas straszny, głuchy głos. Wycie, skarga. Zerwaliśmy się z łóżek. W stołowym majaczył biały duch w ciemności.

Matka wpadła do pokoju pierwsza. – Łaskawa pani wybaczy – przepraszał pan Grudziński – koszmarne sny mnie męczą. Stał w długiej, białej koszuli. Widziadło. Nocna scena zanika: zjawa nauczyciela Grudzińskiego odpływa w nicość. Potem (może zaraz, może następnego dnia, może za tydzień) pokazywać się zaczęła uporczywie pani Maternicka, właścicielka domu, w którym zajmowaliśmy parter. Apodyktyczna staruszka, wieloletnia sekretarka oficyny wydawniczej Gebethnera i Wolffa.

Nie znosiła ona majora Cienia, dowódcy batalionu ochrony sztabu Roli-Żymierskiego. W pierwszym tygodniu po odwrocie Niemców przyszli Sowieci i kościuszkowcy, polscy żołnierze przy ich boku. Major Cień wybrał na kwaterę willę pani Maternickiej. Traktowała go jako parweniusza i barbarzyńcę. Wytyka niszczenie ubłoconymi, podkutymi buciorami pięknej podłogi z dębowych klepek. Cień, cham, zabijaka, komunistyczny watażka z Armii Ludowej, wściekał się, zaskoczony jej odwagą i pogardą. Raz tupnął nogą w wyglansowanym, oficerskim bucie i pogroził jej wskazującym palcem. – Oj babko, babko! – ryknął. – Cichajcie, bo na stare lata pójdziecie za kratki!

Zatarg z Cieniem był szeroko komentowany. Ojciec radził pani Maternickiej powściągliwość. – Wie pani, jacy oni są...

To wszystko wysypywało się jak z rogu obfitości. Rzeczywistość i fantazja mieszały się bez żadnych ograniczeń. Cóż za podniosły stan ducha. Czułem się jak czarnoksiężnik. Następca inżyniera Ossowieckiego, wspomnianego przez pana Grudzińskiego.

Był to dzień pierwszy. Przekroczyłem próg dużego pokoju. Miejsca przy stole było dosyć. Rodzice siedzieli po dwóch przeciwległych stronach. Zasiadłem pośrodku. Rozłożyłem zeszyt. Ani w linię, ani w kratkę. Rysunkowy, białe stronice. Już od rana nosiłem się z zamiarem opisania pewnego zdarzenia, z którym zetknęła się w więzieniu. Bohatera dramatu widziałem kilka razy. Rozmawiałem z nim na więziennym spacerniaku. Był to wielogłos. Niektórzy znali go doskonale. Razem z nim przeżywali rozmaite perypetie. Inni przypatrywali się z boku. Jeszcze inni słyszeli o jego wyczynach. Byli tacy, co znali go tylko z wolności. Także tacy, co znali go tylko z więzienia. Opowieść wzbogacała się o szczegóły, nabierała życia, wypukłości. Bohater powstawał na nowo. Słyszałem jego głos, byłem z nim. Nawet zwierzał mi się nocami w więziennej celi. Z górnej pryczy jego przyciszony ochrypły głos. Rysowała się mocna rama konstrukcji, fundament fabuły. Wznosiła się budowla. Bohater był rzeczywisty, z krwi i kości. Zarazem odmienny niż ten prawdziwy z Rembertowa i Gęsiówki. Wydarzeniom przydawałem innych znaczeń, spowijałem w pewne niedomówienia, aurę wieloznaczności. Wychynęło pierwsze zdanie. Słowa goniły słowa. Gorączkowy pośpiech zapisywania. Obawiałem się, że nie zdążę. Słowa przestaną płynąć. Utknę. Wyrośnie niewidzialna tama. Bardzo się spieszyłem. Ojciec podniósł głowę znad swojej pracy. Spojrzał na mnie z uznaniem.

– Ucz się, ucz!

Matka też zerknęła w moją stronę.

– Niech tylko znów nie pociągnie go do złego – powiedziała zwyczajowo.

Ale bez złości. Bo kiedyś aż kipiała gniewem, mówiąc: – Nic, tylko do złego go ciągnie! Ci komuniści albo złodzieje!

Teraz byli zadowoleni. W ich mniemaniu szykowałem się na magistra prawa. Wkroczyłem na dobrą drogę. Wieczory przy czarnym, dębowym stole powtarzały się codziennie. Narodził się przymus. Coś zaczęte musiało być zakończone. Wracałem z zajęć na uniwerku, zjadałem kolację i podchodziłem do stołu. Zajmowałem swoje miejsce. Nocą sen nie od razu przychodził. Wstawałem, zapalałem lampkę i notowałem na skrawkach papieru zdania, poszczególne słowa. Żeby nie zapomnieć. Natychmiast przyszpilić. Jeżeli tego nie zrobię, to uciekną, zanikną. Spłoną jak ćmy pod abażurem lampy.

Wczesnym rankiem czytałem zapiski, które napisałem w nagłych nocnych porywach. Niektóre słowa trzymały się mocno. Inne usuwałem. Cały dzień zaprzątały głowę zapisane stronice. Czy podążam właściwym tropem? Gdzie są mielizny? Jak się z nimi uporać?

Na pewno dużo impetu moim pisarskim próbom dostarczała literatura z szerokiego świata. Jednym z cennych osiągnięć Października był stały dopływ przekładów z literatury światowej. Być może reglamentowany, ale i tak wypełniał dotychczasowe luki. Rzeczowy styl Hemingwaya, oszczędność i szorstkość jego prozy. Przestrzenie między słowami pełne ukrytych znaczeń. Epika Dos Pessosa – Moloch miasta pulsujący w „Manhattan Transfer”. Sposób narracji wielowątkowy, kolażowy; zbitki cytatów z gazet, ogłoszeń, życiorysów, kadry niby z kamery filmowej.

Najbardziej wciągał Faulkner, gigant z południa Stanów. Pogrobowiec wojny secesyjnej. Oszałamiał mroczny, upalny świat Południa trudny do wyobrażenia sobie dla nas żyjących na monotonnych równinach mego kraju, położonego w strefie umiarkowanego klimatu. Gąszcz tej prozy był jak rozpasana, bujna roślinność w delcie Wielkiej Rzeki. Malaryczne bagna, rozlewiska, aligatory, Murzyni, kukurydziany samogon, rezydencje plantatorów, bawełna. Pierwsze swoje opowiadanie skończyłem po kilkunastu dniach. Samo właściwie się zakończyło. Zdania, dwa zdania. Kropka. Już starczy. Tego dnia podążałem do przystanku kolejki. Byłem lekki, wolny. Niosło mnie. Patrzyłem przyjaźnie na ludzi. Byłem z nimi. Ale i obok. Gdzie indziej. W swoim świecie.

Tak jak z kłębka rozsnuwały się opowieści. To było tworzywo. Czułem ciężar. Materiał do rzeźbienia. Składałem z ułamków całość. Lepiłem. Byłem twórcą sekretnej budowli na piasku. Tylko mnie dostępnej. Opowieści bywały kapryśne, biegły meandrycznie, urywały się niedokończone, ustępowały innym. Z nagła zamajaczył nauczyciel Grudziński. Wysoki, dystyngowany, w ciemnym garniturze i złotych binoklach. Był to kierownik szkoły powszechnej z Kobrynia, który uciekając przed Sowietami, przywędrował do Warszawy. Spał u nas kilka nocy. Rozstawialiśmy polowe łóżko w stołowym pokoju. Pan Grudziński przed snem stawiał pasjansa.

– Nie wychodzi – martwił się. – Źle to wróży. Coś napomknął o swoim spotkaniu z inżynierem Ossowieckim, słynnym przed wojną jasnowidzem. Inżynier Ossowiecki przepowiedział cały ten kataklizm. Sodomę i Gomorę. Nocą zbudził nas straszny, głuchy głos. Wycie, skarga. Zerwaliśmy się z łóżek. W stołowym majaczył biały duch w ciemności.

Pozostało 84% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy