Przemyśleć „Solidarność”

Ludzie, którzy wcześniej nie charakteryzowali się niczym szczególnym, a i później staczali się w powszednią bylejakość, umieli w Sierpniu stać się kimś zdecydowanie lepszym

Publikacja: 15.01.2011 00:01

Przemyśleć „Solidarność”

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

„Solidarność” była zjawiskiem unikatowym w skali globalnej. Nie znamy przypadku, gdy do ruchu opozycyjnego, w którym uczestnictwo wiązało się z trudnym do oszacowania, ale poważnym niebezpieczeństwem przystąpiło dobrowolnie w ciągu kilku miesięcy ponad 10 mln ludzi (należy liczyć również „Solidarność” rolniczą i NZS), czyli blisko 50 proc. dorosłej ludności kraju. Ludzie ci wytrwali w ciągłym zagrożeniu półtora roku, a potem mimo stanu wojennego byli w stanie zorganizować również bezprecedensowy ruch oporu.

Ten fenomen, który legł u podstaw naszej odzyskanej państwowości, nie został ani należycie przemyślany, ani odpowiednio uczczony. Skala jego przemilczenia i dezawuowania, zwłaszcza w początkach III RP, każe mówić o rodzaju wyparcia go z oficjalnej pamięci, co rzuca specyficzne światło na naszą najnowszą historię.

Tym bardziej naszym obowiązkiem jest wrócić raz jeszcze do „Solidarności” i przemyśleć ją, gdyż wnioski płynące z tego historycznego doświadczenia muszą okazać się znaczące dla naszej teraźniejszości i przyszłości.

Jednym z czynników, który tak bardzo utrudnia opisanie tego zjawiska, jest jego spontaniczność. „Solidarność” powstawała bez żadnego planu i projektu, zaskakiwała obserwatorów, ale i tworzących ją, i to również powoduje, że nie sposób jej wtłoczyć w przygotowane wcześniej ideologiczne czy analityczne schematy. „Solidarność” była swoistym historycznym cudem, a cud trudny jest do ujęcia w racjonalne formuły.

[srodtytul]Eksplozja obywatelskości[/srodtytul]

Solidarność” nie była żadnym nowatorskim projektem ustrojowym ani propozycją politycznych rozwiązań dla demokratycznego państwa. Nie oznacza to, że jej znaczenie sprowadza się wyłącznie do zamkniętej historii. Przeciwnie, bardzo dużo mówi o naszym narodzie, a także niesie przekaz o wymiarze uniwersalnym. Ze sporą dozą pewności założyć można, że gdyby Hamah Arendt pisała swój traktat „O rewolucji” dziś, to wydarzeniem, które stanęłoby w centrum jej analiz, byłaby „Solidarność” właśnie.

Doświadczenie „Solidarności” jest fundamentalnym argumentem za klasyczną, arystotelesowską koncepcją człowieka jako „istoty politycznej”. Zakłada ona, że osoba ludzka pełnię człowieczeństwa osiąga dzięki relacjom z innymi i w działaniach na rzecz dobra wspólnego. Etyka, bez której człowiek jest osobą niepełną, określa jego związki ze wspólnotą.

Jest to koncepcja mieszcząca się na antypodach dominującego dziś liberalnego ujęcia, które akcentuje samoistność osoby ludzkiej i eksponuje potencje dające jakoby człowiekowi możliwość autokreacji przypominającej boskie moce stwórcze. Mają one otwierać perspektywę samospełnienia, a więc prowadzić do wyższej formy bytowania. W podejściu tym człowiek występuje w roli samotnego, Bogu podobnego, stwórcy. Arystoteles wskazywał, że samotny może być Bóg albo zwierzę. Wyobrażenie człowieka jako równego Bogu jest uzurpacją, a XX-wieczne doświadczenia pokazywały, jak aspirując do tej roli, stacza się on w zwierzęcość.

Ci, którzy przeżyli „Solidarność”, pamiętają ją jako odrodzenie narodu, ale także niezwykle intensywne egzystencjalne przeżycie. Dzięki możliwościom stwarzanym przez wspólnotę ludzie odzyskiwali również indywidualną godność.

Mechanizm totalitaryzmu prowadzi do pozostawienia samotnych, a więc bezradnych jednostek naprzeciw wszechwładnego molocha państwa. Monopol rządzących na wszelkie formy aktywności społecznej – a to jest zasadą totalitaryzmu – musi przynosić takie konsekwencje. Oczywiście jest to model idealny totalitaryzmu, ale cała jego praktyka zdąża w tym kierunku. W Polsce największą koncesją, jaka została poczyniona wobec narodu, była wymuszona zgoda na istnienie niezależnego, chociaż poddawanego nieustającym presjom i szykanom Kościoła katolickiego. Działania władz komunistycznych wskazywały, że, jak zawsze w tego typu ustroju, miało to być ustępstwo wyłącznie czasowe, ale instytucja ta była ewenementem w rzeczywistości PRL.

Ponad 30 lat komunizmu wyrastającego z kataklizmu II wojny rozbiło tradycyjne wspólnotowe i społeczne więzi. W tej mierze czas PRL był wręcz rujnujący. Wobec powszechnego kłamstwa, obłudy i zastraszenia Polakom pozostawało ukrycie się w życiu rodzinnym i, co istotne, zbiorowe przeżycie religijne. Wszystkie inne organizacje obywatelskie i wspólnotowe nie tylko, że zostały zniszczone, ale zachowując te same nazwy i zewnętrzne formy, działały wbrew swojemu źródłowemu przeznaczeniu.

Wydawało się, że odbudowa obywatelskich instytucji będzie procesem niezwykle trudnym i długotrwałym. Tymczasem „Solidarność” stanowiła ich eksplozję. Można przyjmować, że to niezwykłe odrodzenie spowodowane było śmiertelnym zewnętrznym zagrożeniem, a po jego eliminacji w „czasach pokoju” ujawniłyby się dopiero problemy i ułomność owych spontanicznie wykreowanych form organizacyjnych, ale sam fakt ich powstania rodzi pytanie: skąd zbiorowość polska już ponad pokolenie, wydawałoby się, skutecznie oduczana od tego typu działań, czerpała zdolności do ich natychmiastowego odtworzenia? Na pytanie to nie sposób znaleźć innej odpowiedzi, niż odwołanie się do mądrości zbiorowej przechowywanej w tkance kultury narodowej, co pokazuje zarówno żywotność i wartość nawet odległych wspólnotowych tradycji, jak i niezwykle wartościowe narodowe dziedzictwo, z którego ciągle jeszcze możemy czerpać.

Fakt, że „Solidarność” była takim właśnie spontanicznym ruchem, działającym w bardzo nietypowych warunkach, każe uważnie przeanalizować jej doświadczenie, które tylko w niewielkim stopniu zapisane zostało w wytwarzanych wtedy dokumentach.

[srodtytul]Kuroń i Wyszyński[/srodtytul]

Solidarność” zaskoczyła wszystkich, łącznie z jej twórcami. Jeszcze parę miesięcy przed sierpniowymi strajkami, które doprowadziły do jej powstania, kraj wydawał się pogrążony w apatii. Pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II do Polski w czerwcu 1979 roku dostarczyła Polakom niezwykłych uniesień, ale im bardziej podniosła była jej aura, tym większa beznadziejność spadła na Polskę po wyjeździe papieża. W jej trakcie wydawało się, że nic już nie może wrócić do stanu poprzedniego. Podczas tych niezwykłych ośmiu dni, kiedy nie tylko policzyliśmy się i uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy ogromną narodową większością, ale poczuliśmy nieznaną wolność i solidarność, a więc odzyskaliśmy godność, po tym czasie powrót do komunistycznego zniewolenia i kłamstwa wydawał się niemożliwy. A jednak nastąpił. Media sączyły swój oficjalny fałsz, partia rządziła, ludzie stali w coraz dłuższych kolejkach po byle co, pod nosem klęli i złorzeczyli, a oficjalnie głosowali za.

Nieliczna opozycja jak na komunistyczny standard tolerowana nawet, to znaczy niezamknięta definitywnie w więzieniu, podlegała coraz dalej idącym szykanom. Notoryczne aresztowania na 48 godzin, czasami powtarzane bezpośrednio po sobie, kolegia, których efektem bywał również parumiesięczny areszt, pobicia itp. coraz bardziej utrudniały normalne funkcjonowanie. Jacek Kuroń uznał wówczas, to znaczy z początkiem 1980 roku, że optymalne byłoby sporządzenie zwięzłego raportu, który analizowałby główne problemy kraju i proponował środki zaradcze. Stanowić miał on charakter petycji, pod którą KOR i związane z nim inicjatywy opozycyjne zbierałyby podpisy. Tego typu akcje nie tylko uświadamiały ogółowi ukrywany przed nim stan rzeczy, ale również przełamywały dominujący lęk i stanowiły namiastkę politycznego działania. Naturalnie, propozycje zawarte w tego typu petycji nie naruszałyby oficjalnej wykładni ustroju i miały charakter reformatorski, ale przez sam fakt niezależnego działania i krytyki uderzały w fundament totalitarnego systemu.

Kuroń, entuzjasta, głosił, że możemy zdobyć nawet 100 tysięcy podpisów, co byłoby wręcz niewyobrażalnym dla nas triumfem. Bardziej sceptyczny Adam Michnik twierdził, że mamy szansę na 20 tysięcy, co byłoby, jak wraz z innymi przyjmował, i tak wielkim osiągnięciem. Przypominam o tym, aby udokumentować stan ducha nielicznych wówczas ludzi, którzy podjęli działania przeciw politycznemu status quo, a więc zarówno zdeterminowanych, jak i żywiących nadzieję na zmiany, nadzieję, której pozbawiony był ogół ich rodaków. A wszystko to przed trzęsieniem ziemi, w którym uczestniczyła ogromna część narodu. Tak więc nikt nie przewidywał tego, co miało się stać nieomal w tym samym historycznym momencie.

Opozycja lat 70. miała istotne znaczenie dla utworzenia „Solidarności”. Strajk w stoczni gdańskiej wywołany został przez działaczy Wolnych Związków Zawodowych, które powstały jako realizacja KOR-owskiego projektu. Najpełniej został on wyłożony przez Jacka Kuronia w trzech tekstach publikowanych kolejno (w podziemiu) w latach 70. „Myśli o programie działania”; „Zasady ideowe”; „Uwagi o strukturze ruchu demokratycznego”. Był to projekt samoorganizacji społecznej naprzeciw totalnego molocha państwa. Chodziło o odbudowę środowiskowych więzi i reprezentacji poza totalitarnym państwem, aby w konsekwencji, nie kwestionując litery doktryny, domagać się realizacji swoich, oficjalnie zapisanych praw. Opozycja ta wypracowała także język, z którym trudno było polemizować władzom, gdyż odwoływał się do formalnych praw i wolności gwarantowanych obywatelowi PRL. Realizacją tej koncepcji były Wolne Związki Zawodowe czy Studenckie Komitety Solidarności.

[wyimek]Egalitaryzm „Solidarności” mieścił się nie tyle w żądaniach równości majątkowej, ile obywatelskiej, demokratycznej partycypacji w kierowaniu rzeczą wspólną, jaką był związek stający się zalążkiem Rzeczypospolitej[/wyimek]

Rzutujemy często swoje obecne kontrowersje i różnice na ówczesną sytuację. W rzeczywistości, pomimo wszystkich ówczesnych sporów, WZZ mieściły się w KOR-owskiej koncepcji antypeerelowskiej opozycji. Znamiennym jest porównanie postawy i języka strajkujących na Wybrzeżu w 1970 i 1980 roku, zwłaszcza że często byli to ci sami ludzie. Żądanie niezależnego związku zawodowego, postulaty solidarnościowe dalece wykraczające poza ekonomiczne roszczenia, umiejętność rozmowy z operującymi komunistycznym żargonem przedstawicielami aparatu władzy – wszystko to, czego nie posiadali robotnicy w grudniu i czym dysponowali w sierpniu – było owocem działania opozycji lat 70., która wypracowała nową strategię i język.

Jej działanie i projekt musiały jednak trafić na przygotowany wcześniej grunt społeczny. W tym sensie głębszą podstawą solidarnościowego zrywu była religijno-narodowa wspólnota, której ostatnią wersję zaprojektował i ukształtował prymas Stefan Wyszyński.

[srodtytul]Odruch republikański[/srodtytul]

Brakowi głębszej refleksji nad „Solidarnością” towarzyszy w Polsce brak przemyślenia dzieła Wyszyńskiego, którego zwieńczeniem w wymiarze globalnym, a więc przekładającym się także na polską sytuację, był pontyfikat Jana Pawła II. Z pewnością ów brak spowodowany jest także dystansem intelektualnych środowisk do prymasa Wyszyńskiego. Środowiska te wprawdzie dały się porwać „Solidarności”, ale w późniejszym okresie odzyskały do niej zrozumiały ze swojej perspektywy dystans. Gdyż zarówno dzieło Wyszyńskiego, jak i „Solidarność” zasadzały się na bardzo głęboko pojętej idei równości. Nie chodziło, oczywiście, o egalitaryzm majątkowy, ale uznanie tożsamości ludzi jako dzieci bożych w wymiarze religijnym, co w wymiarze politycznym wyrażało się w republikańskiej idei równych sobie obywateli, jaką stanowiła „Solidarność”.

Ludowy katolicyzm Wyszyńskiego był udaną próbą ożywienia symboli, w których mogła się rozpoznać cała narodowa zbiorowość. Stąd intensyfikacja kultu maryjnego, pielgrzymki obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej czy uroczystości milenium. Katolicyzm ten pozwolił Polakom odzyskać religijno-narodową wspólnotę.

Uznać jednak należy, że spontaniczna zdolność błyskawicznej budowy wielkiego ruchu „Solidarności” wynikać musiała z przechowanej w tradycji zdolności samoorganizacji wynikającej z dawniejszych historycznych doświadczeń. Można uznać go za samozachowawczy odruch wspólnoty, ale także w tym wypadku demonstrował on jej niezwykłe możliwości. Pokazywał, że Polacy potrafili zachować z dawniejszej jeszcze przeszłości nie tylko fundamenty republikańskiej postawy, ale i odruchy niezbędne do budowy wyrastających z niej instytucji. Dowodził jak bardzo błędne były interpretacje narodu polskiego jako wspólnoty zintegrowanej na niskim szczeblu rozwoju i powodowanej głównie etnicznymi impulsami. Stworzenie w bardzo krótkim okresie i niesprzyjających warunkach w sumie tak zdyscyplinowanego i reprezentującego poczucie nie etnicznej, a obywatelskiej wspólnoty ruchu świadczyło o dojrzałości Polaków i ich republikańskiej postawie.

W „Solidarności” partykularna jednostkowa czy grupowa korzyść dobrowolnie poświęcona została na rzecz interesu szerszej wspólnoty. Zaczęło się to od decyzji kontynuacji solidarnościowego strajku w Stoczni Gdańskiej, gdy wszystkie zakładowe postulaty jej pracowników zostały już spełnione. Robotnicy występowali o wydawałoby się tak odległe od ich codziennego życia sprawy jak wolność słowa. Ta postawa przejawiała się potem w rezygnacji ze strajków na rzecz choćby najsłuszniejszych, ale partykularnych postulatów, jeśli nie mieściły się one w strategii całego ruchu.

Komunistyczna propaganda bombardowała opinię publiczną wizją chaosu powodowanego nieustającymi strajkami i zaburzeniami. W rzeczywistości strajków w Polsce w tym czasie było mniej niż średnio w krajach zachodniej Europy. Również egalitaryzmu w „Solidarności” w porównaniu z innymi masowymi ruchami, w których dominowali robotnicy, było niewiele i mieścił się on nie tyle w żądaniach równości majątkowej, ile obywatelskiej, demokratycznej partycypacji w kierowaniu rzeczą wspólną, jaką był związek stający się zalążkiem Rzeczypospolitej.

[srodtytul]Racjonalny zryw[/srodtytul]

Jeśli usiłuję wrócić do tamtego niezwykłego czasu strasznie trudno wyzbyć się patosu. Oznacza on styl podniosły, właściwy wielkim, historycznym wydarzeniom, czyli idealnie pasujący do „Solidarności” i jej epoki. Żyjemy w erze, która unika wzniosłości i wybiera równanie w dół. Z tego powodu patos coraz bardziej oznaczać zaczyna wyłącznie napuszoną górnolotność. Po to jednak, aby oddać prawdę tamtych wydarzeń, nie możemy ulegać dominującym dziś modom. Wielokrotnie widzimy dystansowanie się uczestników tamtego ruchu od własnych przeżyć powodowane obawą przed naruszeniem obowiązujących konwencji i wynikającą z tego groźbą ośmieszenia. Konwencje te bywają do tego stopnia uwewnętrznione, że dawni działacze zaczynają się wstydzić swojego zaangażowania i poświęcenia, gotowi uznać je za przejaw stadnego irracjonalizmu, uległości zbiorowym odruchom. W rzeczywistości to ich dystans do dawnego heroizmu jest efektem konformizmu.

[wyimek]Zadziwia rozsądek i umiar tego powszechnego poruszenia, które zadaje kłam opowieściom o jakoby przyrodzonej Polakom nieracjonalności[/wyimek]

„Solidarność” nie pasuje do dominującego dziś ironiczno-narcystycznego klimatu. Nihilistyczna ironia współczesna to zresztą zaprzeczenie sokratejskiej ironii pozwalającej wyłuskać istotę rzeczy. Aby pojąć i zanalizować fenomen „Solidarności”, musimy odejść od dominujących obecnie konwencji. Należy wrócić do żywego doświadczenia tamtego czasu.

Próbując je nazwać, trzeba skonstatować, że przeżywaliśmy wówczas rodzaj zbiorowego, racjonalnego uniesienia. Działo się coś nieoczekiwanego, coś, co tworzyliśmy, uwalniając zaskakujące nawet nas samych możliwości. Demonstrowaliśmy nieznane nam samym zdolności i przymioty. Potrafiliśmy przekraczać sami siebie. „Solidarność” pozwalała nam być lepszymi, niż byliśmy wcześniej i później.

Wielokrotnie obserwuję ludzi, którzy wcześniej nie charakteryzowali się niczym szczególnym, a i później staczali się w powszednią bylejakość. Wówczas jednak umieli stać się kimś zdecydowanie lepszym. Jednocześnie zadziwia rozsądek i umiar tego powszechnego poruszenia, które zadaje kłam opowieściom o jakoby przyrodzonej Polakom nieracjonalności. Owszem, „Solidarność” bez przerwy atakowana była za przekraczanie dopuszczalnej miary. Samo jej istnienie kwestionowało dogmaty o granicach, do których jakoby można się było wtedy posunąć. Doradcy w Stoczni Gdańskiej protestowali przeciw postulatowi niezależnych związków, a potem żądaniu wypuszczenia więźniów politycznych. Jak to aforystycznie ujęła Jadwiga Staniszkis: robotnicy w przeciwieństwie do doradców uzyskali tyle, gdyż nie wiedzieli, że jest to niemożliwe do uzyskania. Innymi słowy: nie uwewnętrznili narzucanej przez system zasady jego nienaruszalności.

Formalnie „Solidarność” była związkiem zawodowym. To była jedyna organizacja, której powołania mogli żądać strajkujący robotnicy, nie uderzając w ustrojowe zasady. Dla co trzeźwiejszych obserwatorów, również z obozu władzy, było jednak naturalne, że stanie się ona reprezentacją ubezwłasnowolnionego społeczeństwa i to równie totalną, jak totalną była panująca nad nim władza. „Solidarność” musiała przeciwstawiać się wszechogarniającej presji komunistycznego aparatu, a więc zajmować się wszystkim i stanąć w obronie społeczeństwa w nieomal wszystkich dziedzinach. Obrona praw pracowniczych była tylko jednym i to nie najważniejszym elementem solidarnościowych celów. Nieprzypadkowo zresztą po wewnętrznej dyskusji „Solidarność” przyjęła strukturę terytorialną nietypową dla branżowo organizowanych syndykatów zawodowych.

W rzeczywistości „Solidarność” była konfederacją narodu zawiązaną dla odzyskania suwerenności, która swoje działania dostosować musiała do zasadniczych ograniczeń politycznych. Jednocześnie swoim istnieniem i funkcjonowaniem zmieniała stan rzeczy i rozszerzała otwierające się przed społeczeństwem możliwości.

„Solidarność” działała we wrogim otoczeniu i niezwykle trudnych warunkach. Nie było wiadomo, czy przemiany w kraju nie doprowadzą do sowieckiej interwencji. Dodatkowo można się było obawiać użycia wojska przez rządzących Polską komunistów – co się wreszcie stało – a próba przeciwstawienia się im siłą musiałaby spowodować reakcję Moskwy. I to w tych warunkach trzeba było stopniowo wydrążać z treści struktury totalitarnego systemu, do czego nieomal samoczynnie prowadzić musiało funkcjonowanie „Solidarności”. Duża część intelektualistów zgrupowanych głównie wokół Tadeusza Mazowieckiego przestraszona była dynamiką zmian i zadowoliłaby się dużo mniejszymi ustępstwami władzy, czyli totalitaryzmem mniej represyjnym, który gwarantowałby pewne intelektualne wolności. Znamienne, że ludzie ci, którzy zinterioryzowali strategię polityki z pozycji słabszego, stworzyli pierwszy niekomunistyczny rząd, a potem zmarnowali szansę gruntownej zmiany, która mogła dać naszemu krajowi potężny impuls rozwojowy.

[srodtytul]Gorąca wspólnota i niepokój elit[/srodtytul]

Solidarność” była obroną wspólnoty przeciw wrogiemu, totalitarnemu ustrojowi. Była również totalną mobilizacją narodu. Z tej perspektywy można rozważać hipotetyczne zagrożenia, które były wpisane w ten ruch. W sytuacji napięcia i walki o przetrwanie naturalne napięcia między indywidualną a wspólnotową egzystencją ulegają zawieszeniu. W takich sytuacjach, tak jak w ogniu bitwy, wspólnota staje się organiczną jednością, a jednostka ma poczucie roztopienia swojej wolności w woli wspólnoty. Totalitarne ideologie wyrastają z utopijnej wizji instytucjonalizacji takiego stanu rzeczy. Taka jest koncepcja przezwyciężenia antynomii między jednostkową wolnością a wspólnotą u Jeana Jacques’a Rousseau, u którego odnajdujemy zalążki przyszłych totalitaryzmów.

Wyjątkowo silna temperatura jedności, która ogrzewała wspólnotę „Solidarności”, mogła budzić niepokój u nastawionych liberalnie intelektualistów. Mieli się prawo obawiać, że po obaleniu komunizmu przywódcy związku będą próbowali utrwalić, a więc zinstytucjonalizować ten fenomen, doprowadzając go nie tylko do karykatury, ale budując w ten sposób co najmniej autorytarny system.

Tego typu lęki pojawiają się u zarania III RP w dominującej wówczas publicystyce, która wyrażała postawy intelektualistów towarzyszących „Solidarności”. Obawy Adama Michnika przed nacjonalkatolickim żywiołem, który jakoby stanowić miał największe zagrożenie dla nowoczesnej Polski, to także lęk przed „Solidarnością”, która stać się może wehikułem tego zagrożenia. Stąd te wszystkie przepraszania za „Solidarność”, dystansowanie się od niej, brak refleksji nad znaczeniem tego ruchu. Gdyż dla każdego, kto konfrontował swoje idee z rzeczywistością, szybko okazywało się, że ten wielki ruch nie stanowi zagrożenia dla odbudowującej się Polski. Konfederacja została rozwiązana, a związek zawodowy nie tylko był daleki od roszczeniowości choćby na tle syndykatów Europy Zachodniej, ale wspierał trudne reformy.

„Solidarność” natomiast stanowiła kapitał społeczny, z którym Polacy powinni wkraczać w nową burzliwą epokę. To w oparciu o jej doświadczenie można byłoby ukonstytuować zespół norm budujących społeczne zaufanie, a więc fundament dla demokracji, wolnego rynku i państwa prawa. To w oparciu o jej doświadczenie można było tworzyć nowoczesne, silne państwo, które raz jeszcze wróciłoby do republikańskich, jak się okazało, żywych idei. Odrzucenie „Solidarności” spowodowało bezkrytyczne przyjęcie liberalno-lewicowej ideologii, w której indywidualne kariery nie są budowane we wspólnocie, ale często przeciw niej, a ona sama uznana zostaje za największe zagrożenie.

W III RP liberalne procedury mechanicznie nałożone zostały na postkomunistyczną rzeczywistość. Obecny stan Polski, który objawia się choćby w jej fatalnej infrastrukturze, jest tego konsekwencją. Zakwestionowanie idei sprawiedliwości, do której, a nie do równości, odwoływała się „Solidarność’, miało rujnujący wpływ na stan państwa i jego instytucji. Ale to już inna opowieść o świecie, z którego wyrugowane zostały naprawdę „Solidarność” i solidarność.

Znacząca w tym kontekście jest niechęć, którą dłuższy czas dominująca część elit III RP żywiła do pamięci o tamtym niezwykłym zjawisku. Rocznice były formalnie odbębniane, co nie przekładało się na refleksję i konfrontację z przeszłością. Być może istotnym elementem tego było zepchnięte do podświadomości poczucie sprzeniewierzenia się ideałom, a także trudność pogodzenia tamtego doświadczenia z realnie wyznawaną ideologią elitaryzmu? ?

Pełna wersja tekstu ukaże się w książce Ośrodka Myśli Politycznej, poświęconej tradycji solidarnościowej

„Solidarność” była zjawiskiem unikatowym w skali globalnej. Nie znamy przypadku, gdy do ruchu opozycyjnego, w którym uczestnictwo wiązało się z trudnym do oszacowania, ale poważnym niebezpieczeństwem przystąpiło dobrowolnie w ciągu kilku miesięcy ponad 10 mln ludzi (należy liczyć również „Solidarność” rolniczą i NZS), czyli blisko 50 proc. dorosłej ludności kraju. Ludzie ci wytrwali w ciągłym zagrożeniu półtora roku, a potem mimo stanu wojennego byli w stanie zorganizować również bezprecedensowy ruch oporu.

Ten fenomen, który legł u podstaw naszej odzyskanej państwowości, nie został ani należycie przemyślany, ani odpowiednio uczczony. Skala jego przemilczenia i dezawuowania, zwłaszcza w początkach III RP, każe mówić o rodzaju wyparcia go z oficjalnej pamięci, co rzuca specyficzne światło na naszą najnowszą historię.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy