Przed wojną, jak zapisywali współcześni, był wiernym przyjacielem sanacyjnych dygnitarzy, z którymi spędzał dni i wieczory po kawiarniach i na bankietach, pisał na ich zamówienie wyborcze slogany i inne świetnie płatne chałtury.
Po wojnie zaś nazywał ich z wściekłością polskimi faszystami, gorszymi od Hitlera, jego wiernymi i uczynnymi pomagierami, sługusami i lokajami. Gładko przechodząc przy tym do porządku nad oczywistymi faktami, takimi choćby, że cokolwiek złego można o sanatorach powiedzieć, walczyli oni i ginęli dzielnie. Trafiło się parę wypadków haniebnej ucieczki z pola walki, ale ani jednego kolaboracji czy choćby nieuzasadnionej sytuacją kapitulacji.
Przedwojenny Tuwim, wirtuoz słowa i bon vivant, po wojnie stał się z własnego wyboru wściekłym komunistycznym propagandystą. Nie on jeden oddał się duszą i ciałem w służbę czerwonemu szatanowi, ale jego przypadek był szczególny. Przede wszystkim w większości takich wypadków decydującą rolę odgrywała wiara w komunizm, w obiecany raj, ostateczne i pozytywne rozwiązanie – po przejściu wszystkich niezbędnych zawikłań – odwiecznych problemów ludzkości. Tuwim oczywiście oddawał utopii rytualne pokłony, ale widać w każdym jego słowie, liście i wierszu, że nie to go napędzało. Napędzała go niepojęta, niewiarygodna nienawiść do Polski przedwojennej i wszystkiego, co mu się z nią, sensownie czy nie, kojarzyło. Cieszył się w listach, że się cenzuruje, zamyka i likwiduje „reakcyjnych szubrawców" z PSL. Nie odróżniał znienawidzonych ONR-owców (poniekąd zresztą wtedy już, za sprawą Piaseckiego, jego kolegów) od sanacyjnych pułkowników, którzy tychże ONR-owców za antysemityzm wsadzali do Berezy Kartuskiej.
Ba, wedle wiarygodnego świadectwa powojenny Tuwim, ściskając z oddaniem dłoń Jacka Różańskiego, miał go zapewnić o swym szacunku słowami: „Widzę w panu mściciela mojej matki". Matkę Tuwima zabili Niemcy. Jacek Różański, jeden z najpotworniejszych stalinowskich oprawców, mordował AK-owców; ponoć znajdował upodobanie w osobistym ich torturowaniu i mordowaniu klasycznym komunistycznym strzałem z przyłożenia w potylicę. W oszalałym umyśle wielkiego niegdyś poety nie było już różnicy między Franzem Kutscherą a tymi, którzy go zlikwidowali, między SS a AK, między rządem londyńskim a Hitlerem. Rzucał się wściekle na wszystkich wrogów Stalina i Bieruta, kąsając najdotkliwiej, jak mu na to pozwalała posiadana władza nad słowem. On, który u zarania z pogardą pisał o poetach, którzy „biegną za orkiestrą, co gra capstrzyk królom".
I co najważniejsze – w ten stan nie wprawiły Tuwima żadne straszliwe przeżycia. Wojnę spędził arcyspokojnie w Nowym Jorku, znał ją jedynie z mediów i opowieści. Sam się nimi nakręcał. Cokolwiek było przyczyną jego upodlenia, tkwiła ona w nim samym.
Pewien stary poeta, który Tuwima poznał u schyłku jego życia, gdy ten już zapijał straszliwie, opowiadał, że nikt nigdy go pijącego nie widział. Zawsze wychodził na chwilę za kotarę. Wracał coraz bardziej pijany, ale dopóki był w stanie się ruszać, nie wypił nigdy inaczej niż na osobności, za kotarą. Nigdy przy ludziach.
Co się musiało dziać za tą kotarą – oto temat na wielką duszoznawczą książkę. Ważną. I, co najgorsze, aktualną.