To przedsięwzięcie nie miało prawa się udać. Jeśli ktoś w ostatnim półwieczu chciał naprawdę śmiertelnie przerazić hollywoodzkiego producenta, mógł swobodnie użyć sformułowania „bardzo drogi film o piratach". Gatunek zapomniany na dobre już w latach 60. XX wieku próbowano potem wskrzeszać mniej więcej raz na dekadę – zawsze z katastrofalnymi skutkami finansowymi. Po tym gdy fortunę (40 mln dolarów) utopili „Piraci" (1986) Romana Polańskiego, a „Wyspa piratów" Renny'ego Harlina (1995) zasłużyła na miano klapy finansowej wszech czasów (100 mln dolarów kosztów – niecałe 10 mln wpływu), tylko samobójca lub wariat mógł planować kolejną piracką superprodukcję.
Tymczasem decyzja studia Walta Disneya, by nakręcić „Klątwę Czarnej Perły", miała okazać się najbardziej opłacalną w dziejach koncernu. Nie dyskutuje się z miliardem dolarów wpływu (bilety) i kolejnymi 3 miliardami ze sprzedaży płyt, zabawek czy gadżetów. Najnowszy film serii – „Na nieznanych wodach" – jest dowodem na to, że cykl żyje, ma się dobrze i jeszcze pociągnie. Kiedy mamy do czynienia z produktem idealnie wstrzelonym w masową wyobraźnię widzów, trudno nie zadać sobie pytania – skąd właściwie wzięli się „Piraci z Karaibów" i co zdecydowało o ich wyjątkowej pozycji wśród blockbusterów XXI wieku?
Kuzyn Robinsona?
Na początku zawsze jest jakaś książka – w końcu pierwsze było słowo. Książka, która miała na długie stulecia rozpalić wyobraźnię małych i dużych miłośników przygód, ukazała się w Londynie 14 maja roku pańskiego 1724. Była to „Historia piratów od ich początków i osiedlenia na wyspie Providence po czasy dzisiejsze, ze szczególnym uwzględnieniem niezwykłych przygód dwóch kobiet-piratów: Mary Read i Anny Bonny". Jak widać, wcale nie trzeba było czekać aż do plakatów z Penelope Cruz, by odkryć, że krwawym rzemiosłem na morzach zajmowały się również niewiasty.
Książka ta jest piracką biblią, bo to w niej właśnie pojawiły się po raz pierwszy tak szczegółowe opisy niezwykle malowniczych postaci z kapitanem Edwardem Teachem, zwanym Czarnobrodym, na czele, a także rozliczne motywy mielone potem bez liku przez pokolenia pisarzy. Egzotyczne miejsca, plugawe obyczaje, skarby, brutalne akty przemocy, bunty, egzekucje – jak na książkę pisaną (wedle przedsłowia) ku pomocy prawdziwym żeglarzom „Historia piratów" była wyjątkowo zajmująca. Ale nie była pierwsza – dużo wcześniej ukazała się na przykład książka Francuza Alexandre'a Exquemelina „Amerykańscy bukanierzy" (1678), która z kolei stworzyła legendę kapitana Morgana.
O piractwie można było naczytać się po uszy także w innych dziełach z epoki, które po prostu opisywały podróże lub wojny. Jednak to dopiero „Historia piratów" odcisnęła tak mocne piętno na wyobraźni zbiorowej – i czyni to do dzisiaj.
Autorem książki był niejaki „kapitan Charles Johnson", o którym wiadomo tylko dwie rzeczy – że nie był żadnym kapitanem, i że nie nazywał się Johnson. Do dziś nie udało się odnaleźć ani jednego dowodu na istnienie tej tajemniczej persony, owszem, działał w owym czasie kiepski dramaturg o tym samym nazwisku, którego jednak z tą publikacją nic nie łączy. Nie istnieje także żaden dowód, by pod pseudonimem krył się Daniel Defoe – a pod jego nazwiskiem wydawano tę książkę przez większość XX wieku – dzięki wywodom i zapałowi historyka Johna R. Moore'a, który w 1932 roku włączył ją do kanonu dzieł autora „Robinsona Crusoe". Czy miał rację? Spór trwa.
W kłótni o domniemane autorstwo Defoe najzabawniejsze jest to, że obie strony jako koronnego argumentu używają literackiej analizy porównawczej. Zwolennicy Defoe podkreślają, że „Historia piratów" jest napisana równie dobrze – jak jego inne najlepsze książki. Przeciwnicy twierdzą, że jest napisana równie kiepsko jak jego książki najgorsze. Polskiemu czytelnikowi trudno ocenić – nasza edycja jest poważnie okrojona i zmieniona, tak jak kiedyś wykastrowany i ułagodzony był przekład „Robinsona Crusoe" dla dzieci w wykonaniu Stanisława Stampfla.
Po „Historii piratów" przyszły setki innych publikacji – relacji z procesów słynnych bukanierów, legendarnych biografii, awanturniczych opowiastek. Ustaliła się w nich na dobre rekwizytornia i ikonografia pirackich opowieści. A z pamięcią pokoleń nie ma co się kłócić – spójrzmy, jak bardzo twórcy najnowszego filmu „Piraci z Karaibów" upodobnili Iana McShane'a w roli Czarnobrodego do jego wizerunków z XVIII-wiecznych rycin.
Kobiety wykluczone
Dziewiętnasty wiek to era pirata romantycznego – od poematów Byrona po powieści Fredericka Marryata czy Waltera Scotta. Epoka ta uszlachetniła morskiego rozbójnika, czyniąc z niego nieraz wygnanego arystokratę, bojownika o niepodległość, nieszczęśliwego kochanka czy dzielnego kapitana prześladowanego przez mściwych i występnych przełożonych. Areną przygód tych szlachetnych figur były już nie tylko Karaiby, ale również Morze Śródziemne, wody wokół Szkocji i Irlandii oraz Ocean Indyjski.
Paradoksalnie właściwą miarę plugastwa przywrócił pirackiej przygodzie Robert Louis Stevenson w „Wyspie skarbów" (1883) pisanej dla dzieci.