Pokolenie Polaków urodzonych po 1989 roku znalazło się w złotej klatce. Budowniczy wolnorynkowego ładu wszystko za nich zrobili. Stworzyli świat według zachodnich wzorców, urządzili funkcjonalnie i ozdobili emblematami nowoczesności. Pozbawili oznak zacofania, powodów do wstydu, wysprzątali brzydką przeszłość do czysta. Cały ciężar i koszt tych zmian wzięli na siebie. Ale budując autostradę do lepszego świata, pominęli tych, którzy mają zamieszkiwać przyszłość. Młodzi Polacy zostali sprowadzeni do roli pacynek, których jedynym zadaniem jest dopełnianie pejzażu dobrobytu. Wprowadzono ich do wystylizowanego błyszczącego pokoju i usadzono na sofie. Mają wyglądać ślicznie i niczego nie dotykać. Mówić ładnie po angielsku, nosić się modnie i od czasu do czasu podziękować.
Dzieci wychowywane bez wymagań czują się niepotrzebne. Niewiele warte, skoro nikt niczego się po nich nie spodziewa i bezustannie je wyręcza. Starsi opiekunowie, nazywani pokoleniem „Solidarności", zapewniają, że wszystko robią z myślą o młodych. To dla nich postawili gmach polskiego kapitalizmu i okopali się w nim na najważniejszych stanowiskach. Dla nich toczą spory o historię, nie pozwalając zabliźnić się ranom. Dla nich ta polityczna wojna, Stadion Narodowy grubo przepłacony ze środków publicznych oraz sieć dróg, po których można wygodnie jeździć samochodami na kredyt. Dla nich też powstał rządowy raport „Młodzi 2011", dokument przypominający klepanie po ramieniu i pokrzepiające: „Pamiętamy o was!", rzucone tuż przed wyborami, od których przecież zależy przyszłość.
Dolce vita nad Wisłą
Młodzi są „generacją teraz" – szybko dorastają, chcą zaspokajać swoje potrzeby już, ale dorośli trzymają ich na placu zabaw. Zamiast poważnych zajęć, na przykład ofert pracy, dają im do rąk drogie zabawki: niech się zajmą iPadami, Facebookiem i robieniem zdjęć smartfonem. Rodzice poświęcają się zarabianiu, a dzieci polskiego sukcesu otrzymują od nich pieniądze na ucieczkę od życia – na wielogodzinne łowy w centrach handlowych, dopieszczające ego wyprawy na Majorkę, na miętową lemoniadę i rogaliki przegryzane w kawiarniach, w których warto się pokazać. Jedynym oczekiwaniem, jakie stoi przed młodymi Polakami – świetnie wykształconymi, biegle znającymi języki obce, technologiczne nowinki i odzieżowe trendy – jest konsumowanie naszego narodowego triumfu. Ich zadowolone, ale pozbawione wyrazu twarze są podobno jego miarą. Rodzice, którzy harują w służbie wolnego rynku, są przekonani, że tak być powinno: pracują ciężko, by ich dzieci nie musiały. By miały lepsze, to znaczy łatwiejsze życie.
Pustkę, która wynika z tak przedmiotowego traktowania młodych, świetnie opisała Dominika Ożarowska, autorka „Nie uderzy żaden piorun". W książce jej rówieśnicy – nastolatki z krakowskich elit – snują się po świecie pełnym możliwości, toną w łatwej, rozregulowanej rzeczywistości, gdzie każdy sam decyduje, co dla niego ważne. Pochylają się nad stosem znakomitych filmów i nie wiedzą, który dziś obejrzeć, bo żaden nie ma unikatowej wartości, a wszystkie i jutro będą na wyciągnięcie ręki. Bez wysiłku, za darmo. Rodzice niczego od nich nie chcą, no – może świętego spokoju. Czyli mają nie ćpać, nie zachodzić przedwcześnie w ciążę, dobrze się uczyć, odwiedzać babcię i mniej więcej wiedzieć, na jakie chcą iść studia. To wystarczy.
Podobną relację pokoleń pokazał w „Sali samobójców" Jan Komasa. Przejaskrawił polską rodzinę ery dobrobytu, by zilustrować osierocenie dzieci przez niekompetentnych uczuciowo rodziców. Ostro zarysował postaci ojca i matki, którzy potrafią syna ustawić w świecie i wszystko mu załatwić, przy okazji całkowicie okradając go z motywacji do rozwoju i strącając w próżnię.
Od czasu do czasu siwi socjologowie wzdychają z troską i potwierdzają, że młodzi Polacy odkładają wejście w dorosłość: wolą najpierw skończyć drugi kierunek studiów, pojechać w podróż dookoła świata, być wolontariuszem w organizacji pozarządowej, a ślub wziąć dopiero przed trzydziestką. Podobno unikają obowiązków, także rodzicielskich. Szczególnie w dużych miastach, gdzie rzadko decydują się na drugie dziecko. Dorośli są zmartwieni, wyrażają obawę, że dzieci jeszcze długo nie staną na własnych nogach. Jakby nie dostrzegali, że sami je obezwładnili, pozbawiając jakiejkolwiek istotnej społecznie roli.