Lewica chce nam zafundować knebel

Brak tolerancji wobec większości, coraz szersza sfera wyjęta spod debaty publicznej, kneblowanie ust przeciwnikom ideowym – oto cechy nowej religii, która znajdzie w Polsce coraz więcej wyznawców

Publikacja: 19.11.2011 00:01

Lewica chce nam zafundować knebel

Foto: Rzeczpospolita, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Jeden z transparentów „Kolorowej Niepodległej" głosił: „Wolę być pedałem niż faszystą". Ten dylemat, który – co za chwilę uzasadnię – powinien być bliski każdemu Polakowi, postawiła jako pierwsza przed kilku laty Aleksandra Mussolini, wnuczka Benita, która w wywiadzie dla RAI uznała, że lepiej jednak być faszystą niż pedałem. Wybór jest piekielnie trudny, zwłaszcza np. dla heteroseksualnego liberalnego konserwatysty albo demokratycznego socjalisty niezainteresowanego seksem, ale mnie zastanawia co innego – dlaczego mianowicie w czasach, gdy teoretycznie możemy być wszystkim i mieć wszystko, ludzie tak chętnie ograniczają sobie możliwości. Przecież oprócz bycia pedałem lub faszystą jest jeszcze wiele innych opcji, można na przykład być wędkarzem albo dyrektorem szkoły, albo niewierzącym alpinistą. To są wszystko dostępne ludziom wybory życiowe, a tu – albo tak, albo siak. I nic pośrodku.

Pośrodku jest oczywiście jakieś 90 procent Polaków (odliczam wyborców Palikota, wliczam homoseksualistów, którzy nie chcą być „pedałami", i prawicę, która nie jest faszystowska). Jednak spsienie naszego życia publicznego, którego najnowszym przejawem były zamieszki w trakcie obchodów Święta Niepodległości, powoduje, że już wkrótce wszyscy, którzy mają ochotę wygłaszać publiczne opinie, będą musieli stanąć po jednej ze stron – pedałów albo faszystów. Mówię to ze smutkiem graniczącym z przerażeniem, ponieważ postęp nietolerancji wobec (inaczej) myślących jest dziś w Polsce jedną z najbardziej widocznych cech życia publicznego.

Wina za ten stan nie rozkłada się równomiernie po obu stronach polskiej wojny kulturowej i zanim powiem, po której jest jej więcej, warto opisać, z czym w istocie mamy do czynienia. Moim zdaniem walka idzie o dwa modele państwa i społeczeństwa.

Pierwszy to model demokratycznego państwa liberalnego wymyślony w Wielkiej Brytanii w XVIII wieku. Zakłada on, że istnieje równość obywateli wobec prawa, wolność słowa, wolność wyznania. W ramach tego systemu sięgającego korzeniami dziedzictwa starożytnej Grecji i Rzymu oraz ich kontynuacji, czyli tradycji judeochrześcijańskiej (innych punktów odniesienia w Europie nie mamy, wszystko, co dzieje się na kontynencie od jego powstania, jest albo ich potwierdzeniem, albo buntem wobec tych wartości), wykształciły się takie zdobycze jak prawa dla kobiet, mniejszości etnicznych i seksualnych.

Większość nie ma racji

Postęp tolerancji w demokracji nie odbywał się bez przeszkód i strat w ludziach, jednak zawsze towarzyszyło mu przekonanie, że społeczeństwo jest czymś więcej niż zbiorem jednostek czy grup interesu, że jego konstrukcja opiera się na wyższych wartościach, takich jak religia, natura ludzka, naród, dziedzictwo historyczne, a co najmniej zdrowy rozsądek.

W liberalnej demokracji większość toleruje mniejszości i pozwala im praktykować religię, głosić własne przekonania, prowadzić życie według własnego modelu – pod warunkiem że nic, co dana mniejszość robi, nie zagraża większości. Rządy większości i szacunek dla mniejszości stanowią fundament społeczeństwa, każdy obywatel musi się poddać wymaganiom jednego prawa obowiązującego wszystkich bez względu na status społeczny i materialny, płeć, wyznanie itd. Taki jest ideał demokracji liberalnej, z którego realizacją zachodnie społeczeństwa przez ponad 200 lat miały różne problemy, ale był on obowiązującym punktem odniesienia.

W świecie zachodnim ten ideał zaczął się kruszyć od lat 60. XX wieku, od ostatniej dekady również w Polsce do głosu dochodzi inny model społeczny, stojący z tym pierwszym w sprzeczności. Głosi go nowoczesna lewica, a zakłada on, że sama koncepcja większości społecznej jest niesprawiedliwa, niemoralna i niesłuszna. Nie ma hierarchii wartości, bo wartości każdej kultury i aspiracje każdej grupy ludzi są równie słuszne i uzasadnione. Wszystkie mniejszości są równe nie tylko wobec siebie, ale wobec większości. Każda forma narzucenia mniejszościom ograniczeń prawnych jest dyskryminacją, np. niezrównanie praw małżeńskich osób hetero- i homoseksualnych, obecność krzyża w miejscach publicznych albo ograniczanie prawa grup etnicznych do praktykowania pewnych zwyczajów, takich jak rytualny ubój baranów, albo obrzezanie małych dziewczynek. Prawo do niedyskryminacji staje się podstawową wartością społeczną, ponieważ każda forma ludzkich zachowań w dziedzinie kultury, religii, seksu jest równie wartościowa.

Celem nadrzędnym funkcjonowania w takim społeczeństwie jest grupowe i indywidualne samozaspokojenie, a administracja i prawo służyć mają wspomaganiu tych aspiracji i tępieniu przejawów dyskryminacji. I o ile w demokracji liberalnej egzekucja prawa należała do instytucji państwa, o tyle w nowym porządku jej główny ciężar spoczywa na instytucjach ponadnarodowych (najlepszym przykładem jest Unia Europejska), organizacjach lobbystycznych i pozarządowych, stowarzyszeniach i innych instytucjach, które włoski filozof Roberto di Mattei nazywa laboratoriami idei.

Konformizm pytań

Laboratoria te zajmują się wymyślaniem coraz to nowych sfer życia, które powinny wchodzić w zakres „wolny od dyskryminacji", oraz wymuszaniem zmian prawnych, które wyłączą kolejne grupy ludzi nie tylko spod prawnej dominacji większości, ale również zwykłej krytyki, bowiem wygłaszanie opinii mogących obrazić mniejszości staje się formą dyskryminacji. W wielu krajach zachodnich ustawy o tzw. mowie nienawiści, które kiedyś chroniły uczucia religijne i wykluczały z debaty poglądy w sposób oczywisty skrajne, stają się nowoczesną formą cenzury paraliżującą debatę publiczną, a zwłaszcza uniemożliwiającą krytykę zachowań mniejszości.

Di Mattei zauważa, że w każdej epoce żyli konformiści, „o ile jednak konformizm przeszłości był konformizmem udzielania odpowiedzi, o tyle w swojej najnowszej postaci objawia się on jako zakaz stawiania samych pytań". Jeśli ktoś np. dopytuje się zbyt wnikliwie o prawo gejów do adopcji dzieci, to jest „homofobem", a jeśli wątpi, czy prawo kobiet do aborcji na życzenie jest największą zdobyczą zachodniej cywilizacji, to łatwo uznać go za „seksistę"; jeśli zaś rodzic nie godzi się, by jego dziecko uczyło się w II klasie podstawówki o technikach współżycia seksualnego, to jest „katolickim fundamentalistą".

W Polsce w tej dziedzinie mamy zawrotne przyspieszenie. Przyjęcie nowelizacji ustawy o mowie nienawiści wydaje się kwestią czasu. Będzie ona kolejnym przejawem dominacji jednej z największych zaraz współczesności, czyli politycznej poprawności, która knebluje usta, a co gorsza wyjaławia mózgi całych pokoleń ludzi. W ustawach o mowie nienawiści nie chodzi bowiem o ochronę społeczeństw przed ekstremizmami, ale o przejście na kolejny szczebel walki o powszechne prawo do niedyskryminacji, czyli prawo do niebycia obrażanym.

Gdy się nad tym chwilę zastanowić, postulat taki jest jednym z największych idiotyzmów wymyślonych przez i tak płodną w tej dziedzinie lewicę, ale oczywiście nikt się nie zastanawia, bo wiadomo, że obrażać ludzi nie należy, a zatem każdy, kto nie godzi się, by zakazać obrażania, jest podejrzany. W efekcie czeka nas wyłączenie pewnych opinii, a czasem całych dziedzin życia, ze sfery dopuszczalnej przez prawo debaty publicznej. Do takich dziedzin należeć będzie wkrótce dostępność aborcji na życzenie czy opinia, że płeć jest podlegającym zmianom konstruktem społecznym, a nie determinowanym przez naturę stanem człowieka. Podobnie – krytyka  prawa gejów do adopcji dzieci, ale nie tylko. Sankcją społeczną, a następnie, jak przypuszczam, prawną, będzie obarczona sama krytyka gejów za to, że są gejami, np. uznanie stosunków homoseksualnych za grzech. Księżom katolickim wolno będzie natomiast krytykować bezkarnie heteroseksualny seks pozamałżeński, ponieważ zachowania większości nie wchodzą w sferę ochrony przed dyskryminacją.

W tym miejscu nie bronię żadnej z opinii na temat aborcji, gejów czy formuły rodziny, bronię prawa do publicznego głoszenia własnych poglądów bez narażania się na sankcje prawne. Obawiam się jednak, że w dniu, w którym Ruch Palikota z „Krytyką Polityczną" obejmą w Polsce władzę, za dowcipy o Robercie Biedroniu i blondynkach będzie się szło pod sąd. Ale proszę się nie martwić – za opowiadanie ich w domu będą wyroki w zawieszeniu.

Budowa przez podział

Co prowadzi już bezpośrednio do dylematu postawionego na transparencie „Kolorowej Niepodległej" w dniu niepodległości: czy jesteś pedałem czy faszystą? Nie ma miejsca na wątpliwości i niuanse, rewolucja wymaga postaw jednoznacznych, cieniasy wypadają z gry, zwłaszcza z gry medialnej. To dlatego naczelnym bohaterem lewicowej ofensywy w Polsce może zostać pozbawiony skrupułów i poglądów sprawny nihilista, od którego nikt przy zdrowych zmysłach nie oczekuje zresztą przekonań – wystarczy skuteczność i umiejętność wywoływania medialnego szumu.

To również dlatego polska nowoczesna lewica nagle, nie wiedzieć czemu, zaczęła się interesować Świętem Niepodległości, które przecież nie figuruje w jej kalendarzu. Gdyby nie marsz prawicowy (znaczy: faszystowski), nie byłoby przecież marszu lewicowego (kolorowego), bo tradycja 11 listopada nowoczesnej lewicy nie obejmuje. Jednak wszystko, co służy pogłębieniu ideowego podziału i zaognieniu starcia, należy wykorzystać do budowy nowego modelu społecznego.

Dodatkową cechą polskiej lewicy jest jej zaściankowość i kompleks niższości wobec Zachodu, które skłaniają do bezrefleksyjnego małpowania najbardziej ekstremalnych zachowań zachodniej lewicy (nawiasem mówiąc, prawica jest równie zakompleksiona, ale o tym przy innej okazji). Miarą laickości demokratycznego państwa nie jest wbrew temu, co mówią Palikot i pani Środa, brak krzyży i księży w przestrzeni publicznej. W świecie demokracji istnieje wiele modeli rozdziału Kościoła od państwa, model francuski – do którego najczęściej odwołuje się lewica – jest w istocie wyjątkiem. Wszystkie demokracje liberalne biorą pod uwagę lokalną specyfikę, dlatego w Niemczech regulacje kościelno-państwowe wyglądają inaczej niż w USA, a w Anglii inaczej niż w Grecji. W Polsce, gdzie ciągle zdecydowana większość ludzi uznaje się za katolików, też można by wziąć to pod uwagę, ale dla lewicy prawa większości są zagrożeniem, a nie punktem odniesienia.

Postęp destrukcji społecznej i braku szacunku dla praw większości postępuje tym głębiej, że w Polsce nie ma nowoczesnej prawicy, która zdolna byłaby bronić liberalnej demokracji. W dniu niepodległości po raz kolejny wyszło to na jaw. Zawarte wcześniej przez PiS przedwyborcze przymierze z kibolami dało rezultaty, które potrafili przewidzieć chyba wszyscy przytomni Polacy poza naszym „najwybitniejszym strategiem politycznym".

Rozumiem również irytację uczestników Marszu Niepodległości, ale nie podzielam ich dobrego samopoczucia po odcięciu się od zadymiarzy. Dlaczego w ogóle marginalne i skrajne w swoich poglądach grupy, takie jak ONR albo Młodzież Wszechpolska, miałyby organizować Polaków chcących świętować rocznicę niepodległości ojczyzny? Grupy te nie są reprezentatywne ani dla nowoczesnej prawicy, ani dla większości obozu niepodległościowego sprzed 93 lat. To po co w takim razie się z nimi zadawać?

Z politycznego punktu widzenia nie ma większego znaczenia, w którym miejscu Marszałkowskiej rwano płyty chodnikowe, a w którym śpiewano legionowe pieśni – to, co się działo przy placu Konstytucji, ciążyć powinno uczestnikom Marszu Niepodległości, tak jak niemieckie bojówki ganiające przechodniów po Nowym Świecie powinny ciążyć „Krytyce Politycznej". Z tym że, jak już wiemy, „Krytyce" nie ciążą, bo Niemców do Warszawy, tak jak kiedyś ruskich w barze mlecznym, nikt nie prosił. Same przyszły. I kibole też same.

Społeczeństwo bez wspólnoty

Nowoczesnej prawicy w Polsce nie ma, a przydałaby się, bo czasy idą trudne. Brak tolerancji wobec większości, dążenie do rozszerzania sfery wyjętej spod dozwolonej przez prawo debaty publicznej, kneblowanie ust przeciwnikom ideowym to najbardziej niebezpieczne cechy nowolewicowej religii, która znajdzie w Polsce coraz więcej wyznawców. Media będą dla nich wsparciem, niekoniecznie dlatego, że „wszystkie media są lewackie" i dążą do „eksterminacji prawicy", tylko dlatego, że konflikty społeczne sprzedają się lepiej niż pokój.

Dychotomiczne podziały na dobrych i złych, przyklejanie przeciwnikom politycznym ekstremistycznych etykiet, a nade wszystko pogarda dla większości powodują dwa skutki. Przede wszystkim niszczą społeczeństwo. Żadne społeczeństwo, które w założeniu ma stanowić poszatkowane części, nie może istnieć jako wspólnota. Ideologia pełnego samozaspokojenia jednostki czy grupy nie prowadzi do pojednania i wzajemnego szacunku, w każdym razie jak dotąd nie stwierdzono, by ideologia ta rodziła równie silne więzy wspólnotowe jak wcześniej religia, poczucie przynależności narodowej czy choćby wspólny interes ekonomiczny (demokracja działa najlepiej w społeczeństwach o najmniejszych różnicach w dochodach i najliczniejszej klasie średniej). W istocie lewicowy model społeczeństwa zakłada stan nieustannej wojny wszystkich ze wszystkimi, w której silniejszy pokonuje słabszego, a sprawiedliwość, wolność i poszanowanie podstawowych praw ludzkich powoli wyparowują. Władza zaś jest nieustannie  wyrywanym sobie nawzajem przez uczestników życia publicznego, zestawem przywilejów nieuporządkowanych wyższymi kategoriami i mających zaspokoić interesy kolejnych grup.

Kolejnym skutkiem triumfu nowoczesnej lewicy będzie upadek wartości liberalnych, takich jak wolność słowa, równouprawnienie wyznań, wolność zgromadzeń. W świecie bez hierarchii chrześcijańska miłość bliźniego jest warta tyle samo co nihilistyczny egoizm, poligamia jest równie wartościowa jak monogamia, a wolny rynek można uznać za krwiożerczy wyzysk człowieka przez człowieka i zakazać go w imię dobra ludzkości. Nie szkodzi, że w XX wieku już to ćwiczyliśmy. Ci, co pamiętają, powoli umierają, a poza tym nikt przecież nie chce powrotu do komunizmu. W nowym wspaniałym świecie na scenie pozostaną tylko pedał i faszysta. Każdy będzie mógł sobie wybrać, pod warunkiem że zostanie pedałem. Nikt przecież nie chce być faszystą.

Jeden z transparentów „Kolorowej Niepodległej" głosił: „Wolę być pedałem niż faszystą". Ten dylemat, który – co za chwilę uzasadnię – powinien być bliski każdemu Polakowi, postawiła jako pierwsza przed kilku laty Aleksandra Mussolini, wnuczka Benita, która w wywiadzie dla RAI uznała, że lepiej jednak być faszystą niż pedałem. Wybór jest piekielnie trudny, zwłaszcza np. dla heteroseksualnego liberalnego konserwatysty albo demokratycznego socjalisty niezainteresowanego seksem, ale mnie zastanawia co innego – dlaczego mianowicie w czasach, gdy teoretycznie możemy być wszystkim i mieć wszystko, ludzie tak chętnie ograniczają sobie możliwości. Przecież oprócz bycia pedałem lub faszystą jest jeszcze wiele innych opcji, można na przykład być wędkarzem albo dyrektorem szkoły, albo niewierzącym alpinistą. To są wszystko dostępne ludziom wybory życiowe, a tu – albo tak, albo siak. I nic pośrodku.

Pośrodku jest oczywiście jakieś 90 procent Polaków (odliczam wyborców Palikota, wliczam homoseksualistów, którzy nie chcą być „pedałami", i prawicę, która nie jest faszystowska). Jednak spsienie naszego życia publicznego, którego najnowszym przejawem były zamieszki w trakcie obchodów Święta Niepodległości, powoduje, że już wkrótce wszyscy, którzy mają ochotę wygłaszać publiczne opinie, będą musieli stanąć po jednej ze stron – pedałów albo faszystów. Mówię to ze smutkiem graniczącym z przerażeniem, ponieważ postęp nietolerancji wobec (inaczej) myślących jest dziś w Polsce jedną z najbardziej widocznych cech życia publicznego.

Wina za ten stan nie rozkłada się równomiernie po obu stronach polskiej wojny kulturowej i zanim powiem, po której jest jej więcej, warto opisać, z czym w istocie mamy do czynienia. Moim zdaniem walka idzie o dwa modele państwa i społeczeństwa.

Pierwszy to model demokratycznego państwa liberalnego wymyślony w Wielkiej Brytanii w XVIII wieku. Zakłada on, że istnieje równość obywateli wobec prawa, wolność słowa, wolność wyznania. W ramach tego systemu sięgającego korzeniami dziedzictwa starożytnej Grecji i Rzymu oraz ich kontynuacji, czyli tradycji judeochrześcijańskiej (innych punktów odniesienia w Europie nie mamy, wszystko, co dzieje się na kontynencie od jego powstania, jest albo ich potwierdzeniem, albo buntem wobec tych wartości), wykształciły się takie zdobycze jak prawa dla kobiet, mniejszości etnicznych i seksualnych.

Pozostało 83% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką