W zgiełku codziennej polityki trudno nam czasem dostrzec zjawiska i problemy, które mogą decydować o naszej przyszłości. Chaotyczna i krótkowzroczna polityka rządu wobec rodziny nie przekłada się dziś na kurs franka, spłatę kredytów, ani na zawartość koszyka, który wywozimy z supermarketu.
Co najwyżej na to, że z 230 państw sklasyfikowanych według przyrostu naturalnego jesteśmy na 200. miejscu.
Z 222 państw klasyfikowanych według dzietności jesteśmy na 207. miejscu („CIA fact book"). To są wskaźniki, które przełożą się na miejsce Polski w świecie za 20 – 30 lat. Mogą mieć większe znaczenie niż to, czy i kiedy przyjmiemy euro.
Z najnowszego raportu Narodów Zjednoczonych wynika, że w drugiej połowie XXI wieku populacja Ziemi z 7 miliardów ludzi wzrośnie do 15 miliardów. Ramy politycznie poprawnej dyskusji ograniczają się zwykle do pytań o wyżywienie kolejnych miliardów, zanieczyszczenie środowiska, podbój kosmosu i pytania, czy dla wszystkich starczy miejsca na wakacje.
Od czasów Samuela Huntingtona i jego przełomowej publikacji „The Clash of Civilizations" („Zderzenie cywilizacji") z 1993 roku mało kto zastanawiał się nad kulturowymi aspektami demografii. Nad konsekwencjami tego, że podczas gdy populacja naszej planety się rozrasta, zachodnia cywilizacja wymiera. Z wyjątkiem Albanii żadne europejskie państwo nie może się pochwalić przyrostem naturalnym gwarantującym zastępowalność pokoleniową. Ludność wszystkich krajów określających się jako „zachodnia cywilizacja" w 2050 roku będzie stanowiła zaledwie 12 proc. populacji Ziemi.