Kiedy w 2000 roku popularny tygodnik podsumowywał piórem Joanny Podgórskiej pierwsze piętnaście lat feminizmu w Polsce („Feministki: Czy jest o co palić staniki?", „Polityka" 32/2000), tak streścił minimum programowe ruchu: „1. pozycja kobiet jest w Polsce gorsza niż sytuacja mężczyzn; 2. należy tę sytuację zmienić". Trudno dyskutować z taką diagnozą. Gdybyśmy powiedzieli „1. w Polsce jest za wielu ludzi ubogich; 2. trzeba zrobić tak, żeby byli bogatsi", osiągnęlibyśmy podobny poziom oczywistości.
Postrzeganie feministek jak kobiet, które chcą pomóc innym kobietom, jest dziś dość powszechne, do czego przyczynia się eksponowanie przez media działalności (jak najbardziej godnej pochwały) takich organizacji jak np. La Strada, która walczy z handlem żywym towarem i pomaga kobietom zmuszanym do prostytucji. Gdzieś na obrzeżach tego wizerunku pojawiają się oczywiście stereotypy „rozwrzeszczanych lesbijek", ale można założyć, że przeciętny Polak (niezależnie od płci) nie jest zainteresowany zgłębianiem zawiłości programowych feminizmu. Istnienie feministek przyjęto do wiadomości: są, działają, i dobrze.
W ostatniej dekadzie polski feminizm zmienił jednak mocno swoje oblicze, co prawdopodobnie uszło uwadze milczącej większości. Joanna Erbel z Instytutu Socjologii UW dokładnie opisuje moment przełomowy w pracy „Od krytyki kultury do walki o prawa związkowe". Wskazuje na lata 2006-2007, kiedy to polskie feministki zaczęły rezygnować z feminizmu kulturowego (hasła obyczajowe okazały się mieć ograniczony zasięg), zaczęły zaś stawiać na kwestie polityczne i ekonomiczne, a także profesjonalizować swoje działanie, przechodząc od tworzenia ruchów nieformalnych do budowania fundacji, stowarzyszeń i grup walczących o cele polityczne oraz piętnujących nierówną dystrybucję dóbr. I tak z emancypantek stały się politykami (ten proces odbył się zresztą dużo wcześniej i na Zachodzie).
To prawda, istnieją różne rodzaje feminizmu, a same feministki często nie zgadzają się między sobą w wielu sprawach. Nie da się już jednak twierdzić, że to po prostu apolityczne grupy kobiecej samopomocy.
Ruch społeczny
29 lutego 2012 r. przed Sejmem rozpoczął się kolportaż ulotek promujących tegoroczną Manifę (demonstrację feministek) zaplanowaną na niedzielę, 11 marca. Z „Gazetki Manifowej" dowiedzieć się można, że w manifestacji udział wezmą m.in. przedstawiciele pięciu związków zawodowych, a cała impreza promowana jest hasłem „Dość demokracji rynkowo-konkordatowej!". Dalej czytamy: „nie chcemy ani władzy proboszcza, ani władzy szefa. Odrzucamy oczywiste oczywistości rynku i Kościoła. Nakazy tradycyjnej moralności i koniecznych reform". Są też narzekania, że państwo za dużo wydaje na organizację Euro 2012.
Warto dokładnie przeczytać tę ulotkę – to niezwykły miks retoryki antyklerykalnej, antykapitalistycznej, anarchistycznej i libertyńskiej (bo jak inaczej rozumieć odrzucenie „tradycyjnej moralności"?). Wiele można powiedzieć o Manifie i organizującej ją środowiskach – ale na pewno nie to, że są apolityczne.