Piszę ten tekst, zerkając na trzeci odcinek filmu „Terra Nova" stworzonego pod batutą Stevena Spielberga. Po ekranie fruwają ohydne gady atakujące ludzi, którzy przecisnęli się przez szczelinę w czasie, uciekając do prehistorii. A ja myślę o wpadkach najwybitniejszych. Pierwszy sezon „Terra Novy" nie wzbudził entuzjazmu, nie będzie następnych. I faktycznie, postaci niewyraziste, efekty specjalne przewidywalne.
Seriale amerykańskie... Muzyczka z „Bonanzy" zaganiała nas przed telewizor w czasach przedszkolnych. W szkole, gdy ktoś chciał komuś dokuczyć, nazywał go Falconettim. Do dziś pamiętam tego wrednego typa z „Pogody dla bogaczy" według Irvina Shawa, pokazywanego u nas u schyłku lat 70.
W mojej głowie Anglicy byli specjalistami od seriali mocno teatralnych, często historycznych. Amerykanie to fachmani od tempa, prostoty, emocji. Ale pierwszy ukochany serial amerykański pojawił się dla mnie późno, wcześniej dystansowały go brytyjskie i... polskie.
Wiosna 1991 roku to „Miasteczko Twin Peaks" wyprodukowane w cieniu Davida Lyncha. Nasza prasa oszalała, pytanie: kto zabił Laurę Palmer, zrobiło furorę. To przypadek, ale mnie ten serial kojarzy się z tamtymi czasami. Znikają troski komunizmu, pojawia się skromny hedonizm produkowany przez rząd Bieleckiego, a my szukamy dziwnych rozrywek. „Twin Peaks" ogłoszono świetnym kryminałem z galerią malowniczych postaci. Ukryto przed nami, że to w istocie horror, i że nawet odkrycie formalnego zabójcy licealistki z prowincji nie powstrzyma piekielnych mocy. Kiedy oglądam serial po latach, mój zachwyt słabnie – w pierwszym, perfekcyjnym skądinąd odcinku razi mnie zabawa ludzkim cierpieniem, typowa dla Lyncha. Pozostała potężna dawka czarnego humoru. Ostatnie odcinki to już jednak świadectwo mnożenia coraz bardziej jałowych pomysłów.
Lata 90. to dla mnie czas „Życia jak sen" („On the Dream"). To inny typ serialu – zabawna komedia, której każdy odcinek jest oddzielną historią, a armia scenarzystów tworzy ich dziesiątki. Czy był typowo amerykański? Chyba nie, jak nie było nim „Twin Peaks" – ale w końcu cóż to znaczy? Na pewno był nowojorski, kojarzący się z Woodym Allenem. Pracownik wydawnictwa Martin Tupper, o żydowskich korzeniach, nie jest przeciętnym Amerykaninem. Jest za to zanurzony po uszy w popkulturze – na początku każdego odcinka widzimy dziecko zapatrzone w telewizor, to mały Martin, który nauczył się ilustrować epizody swego życia cytatami z odpowiedniego filmu.
Tupper zmaga się z kłopotami w pracy, przyjaźni z murzyńskim dziennikarzem Eddiem, a przede wszystkim romansuje, będąc cały czas zakochany w jednej kobiecie – byłej żonie, która po rozwodzie poślubiła męski ideał. Mnie te uroczo powtarzalne opowiastki pasowały do kolejnego etapu w moim życiu – czasu muzycznych klubów, bujnego życia towarzyskiego, ale i coraz natrętniejszych pytań o relacje z innymi ludźmi.I dlatego, choć niektóre odcinki mnie raziły łatwą bezpruderyjnością (wątek ojca Martina, świeżo upieczonego homoseksualisty), odkrywałem, jak wiele nowojorczycy mają wspólnego z nami. Pamiętam odcinek, gdy Martin i Eddie spotykają się z kolegami z college'u. Wypisz wymaluj moje wspominki z przyjaciółmi z lat młodości.
„Zagubieni" („Lost"), wymyśleni przez maga kina J.J. Abramsa, to już lata 2000. Odtrutką na szarość polskiej rzeczywistości staje się okrutna baśń z elementami horroru i czego tam jeszcze. Początkowo to tylko przygodowa historia grupy rozbitków z samolotu uwięzionych na egzotycznej wyspie. Ale okazuje się, że w buszu straszy, potem, że robione są tam dziwne eksperymenty, po drodze poznajemy dzieje bohaterów w ich wcześniejszym życiu. Na naszych emocjach armia twórców gra jak na instrumentach – kiedyś obejrzałem pięć odcinków pod rząd w całonocnym maratonie na kanale AXN.
„Lost" to przyczynek do wielu obserwacji. O potędze Internetu, gdzie szaleli fani serialu. I o potędze fabuły – zdawała się tak wielowątkowa, że niedostępna dla zwykłych śmiertelników, a chłonęła ją 12-letnia córka mojej przyjaciółki . Ale dzieje „Lostów" to też przysłowie: Co za dużo, to niezdrowo. Gdy w szóstym sezonie przyszła pointa, zmęczony wielopiętrową intrygą już na nią nie czekałem.
Bo współczesne seriale są jak utwory grane przez symfoniczne orkiestry. Instrumenty muszą być zgrane, aby nie doznać wrażenia kakofonii. Mam nadzieję, że tak się nie stanie z kolejnym moim ukochanym serialem z HBO „Zakazanym imperium", drapieżną i też powikłaną historią polityczno-kryminalną z czasów prohibicji, spod batuty Martina Scorsese. Niestety pod koniec drugiej serii miałem wrażenie pierwszych dysonansów, przesady, chaosu.