Koniec pięknej przyjaźni

Skamandrytów łączyła poezja i uwielbienie dla marszałka Piłsudskiego. Poróżnił ich stosunek do PRL

Publikacja: 21.07.2012 01:01

Julian Tuwim i Jarosław Iwaszkiewicz?(na mównicy) pod czujnym okiem?Zofii Dzierżyńskiej, Bolesława B

Julian Tuwim i Jarosław Iwaszkiewicz?(na mównicy) pod czujnym okiem?Zofii Dzierżyńskiej, Bolesława Bieruta, Oskara Lange, Józefa Cyrankiewicza i Jakuba Bermana chwalą narodziny PZPR?

Foto: EAST NEWS

Jarosław Iwaszkiewicz kochał Włochy. Zapomniał tam o zgryzotach, jakich przysparzało mu szefowanie peerelowskiemu Związkowi Literatów Polskich. Ale czasem chandra dopadała go nawet w Rzymie. „Gdzie wy jesteście, Julku, Kaziu, Leszku, Tolu? Jacyście byli uroczy, dowcipni, zabawni. Nie ma teraz takich ludzi. A teraz tak się skomplikowało" – zanotował w „Dziennikach" pod datą 17 listopada 1964 roku. O powodach tych komplikacji autor „Sławy i chwały" wolał się nie rozpisywać, może dlatego, że musiałby przy okazji dokonać gruntownego rachunku sumienia.

Julek, czyli Julian Tuwim, nie żył już prawie od 11 lat. Zdążył jednak zrujnować sobie reputację peanami na cześć Stalina i komunizmu. Leszek, czyli Jan Lechoń, w czerwcu 1956 roku popełnił samobójstwo, wyskakując z okna nowojorskiego hotelu. Z Kazimierzem Wierzyńskim, drugim ze skamandrytów-emigrantów, Iwaszkiewicz miał się za kilka lat przypadkowo spotkać w Paryżu. To rendez-vous nie było jednak zbyt miłe dla prezesa ZLP. Zamiast wspominek o dawnych, dobrych czasach nasłuchał się pretensji za uległość wobec Gomułki. Gdy w 1969 roku Wierzyńskiego zabił atak serca, Iwaszkiewicz nie przyszedł na mszę za jego duszę, zamówioną u warszawskich Wizytek. Do kościoła pofatygował się natomiast Tolek, czyli Antoni Słonimski, przed wojną zajadły antyklerykał. Od dłuższego czasu kontestował PRL, co nie przeszkadzało mu korzystać ze wszystkich przywilejów, jakie władza gwarantowała literatom. O Iwaszkiewiczu Słonimski wyrażał się z najwyższą pogardą. Obawiając się, że umrze pierwszy, zobowiązał ponoć znajomych, by nie dopuścili prezesa w pobliże jego trumny. Taki był epilog przyjaźni, która pół wieku wcześniej połączyła pięciu młodych poetów spod znaku Skamandra.

Dyktatura poetariatu

Pojawili się we właściwym czasie we właściwym miejscu. Naród, budzący się do nowego życia, pilnie potrzebował twórców, którzy mową wiązaną potrafiliby wyrazić „radość z odzyskanego śmietnika". Artystyczna kawiarnia Pod Picadorem otworzyła swe podwoje 29 listopada 1918 roku. Tego samego dnia Józef Piłsudski został oficjalnie ogłoszony tymczasowym naczelnikiem państwa. Z ulic Warszawy zniknęli już ostatni niemieccy żołnierze, gazety donosiły o zwycięskim zakończeniu walki o Lwów z Ukraińcami. Rzeczpospolita wracała na mapę Europy.

Aura obyczajowego i politycznego skandalu, towarzysząca debiutowi skamandrytów, wkrótce się rozwiała. Wyszło na jaw, że młodym poetom, którzy w cukierni na Nowym Świecie „czytali swoje wiersze przed całkowicie przypadkową publicznością", znacznie bliżej jest do narodowej klasyki niż światowej rewolucji, postulowanej przez ich kolegów-futurystów. Dowcipni, dosadni i programowo bezprogramowi skamandryci rychło stali się ulubieńcami salonów i częścią kulturalnego establishmentu II RP. Jedność grupy umacniały wspólne wyjazdy, ekscesy towarzyskie oraz nocne Polaków rozmowy, przeplatane recytowaniem wierszy własnych i cudzych. „Nigdy nie było tak pięknej plejady" – przyznawał, nie bez zazdrości, Czesław Miłosz.

Skamandryci chętnie udzielali się w satyrycznych pisemkach, pisali teksty do kabaretów i szopek politycznych. W związku z tym zarzucano im brak powagi... i patriotyzmu. Były to jednak oskarżenia gołosłowne. Wierzyński już w 1914 roku zaciągnął się na ochotnika do Legionu Wschodniego generała Józefa Hallera, a po ucieczce z rosyjskiej niewoli konspirował w POW. Wojny polsko-bolszewickiej „wspaniała piątka" nie spędziła zaś, zalewając robaka w stołecznych knajpach, jak można by sądzić po obejrzeniu filmu Jerzego Hoffmana „1920 Bitwa Warszawska". Poeci dołożyli swoją cegiełkę do zwycięstwa, służąc w jednostce propagandowej przy Sztabie Generalnym WP.

Od czasu gdy Naczelnik Państwa zaprosił Szopkę do Belwederu (przez co, chcąc nie chcąc, przedstawienie musiał obejrzeć cały rząd), skamandryci byli zaprzysięgłymi piłsudczykami. Słonimski żartował nawet, że sfinansował przewrót majowy, gdyż w kluczowym momencie pożyczył 50 złotych głównemu organizatorowi spisku Waleremu Sławkowi. W 1926 roku skamandryci rzucili na rynek satyryczny tygodnik „Cyrulik Warszawski". Bywał on tak wazeliniarski wobec nowej władzy, że złośliwi nazywali go „Cyrulikiem Serwilskim". Tuwim, który w kabarecie Qui Pro Quo zarabiał tyle, że stać go było na limuzynę z szoferem, wymyślił skecz, w którym Marszałkowi składały hołd warszawskie pomniki. Napisał również wiersz, kończący się pytaniem żołnierza, szlochającego na warcie pod Belwederem: „Ach czemu, ach po co tak męczysz się, tak cierpisz za nas, Komendancie?".

Przyjaźń poetów z adiutantem Piłsudskiego i pierwszym szwoleżerem II RP Bolesławem Wieniawą-Długoszowskim przeszła do legendy. Przy słynnym stoliku w Ziemiańskiej, gdzie najpełniej realizowała się „dyktatura poetariatu", widywano również innych wpływowych sanatorów, takich jak minister spraw zagranicznych Józef Beck czy wojewoda wołyński Henryk Józewski, autor planu pojednania Polaków z Ukraińcami. Te znajomości opłacały się skamandrytom i ich znajomym. Minister skarbu Ignacy Matuszewski na prośbę Wierzyńskiego umorzył dług Bolesława Leśmiana, wybitnego poety, lecz notariusza od siedmiu boleści.

Gdy nasi bohaterowie zapragnęli się ustatkować, czekały na nich państwowe posady. Iwaszkiewicz już w 1923 został sekretarzem marszałka Sejmu Macieja Rataja, później pracował w wydziale prasowym MSZ oraz jako sekretarz polskiego poselstwa w Kopenhadze i Brukseli. Lechoń został attaché kulturalnym w Paryżu, choć jego francuszczyzna podobno pozostawiała wiele do życzenia. Wierzyński miał etat w rządowej „Gazecie Polskiej".

Drżyjcie, burżuje!

Pod koniec lat 20. związki między skamandrytami się rozluźniły, pojawiły się też pierwsze niesnaski na tle politycznym. Pacyfistyczne wezwanie „rżnij karabinem w bruk ulicy" z poematu „Do prostego człowieka" sprawiło, że Tuwim znalazł się pod pręgierzem opinii publicznej. „Niesłychany występ żydowskiego nihilisty" – grzmiała „Rzeczpospolita". „Propaganda zdrady w »Robotniku«" – alarmowała „Gazeta Warszawska". Nawet przyjaciele byli zdegustowani. Tuwima poparł tylko Słonimski. Lechoń nazwał wiersz „najniezręczniejszym pod słońcem". Sprawą zainteresował się prokurator. Przestraszony autor pod presją Wieniawy wysmażył oświadczenie, w którym tłumaczył, że przeciwny jest wyłącznie wojnie zaborczej, a z apelem o rozbrojenie zwracał się do wszystkich narodów, a nie tylko do Polaków.

Śmierć Piłsudskiego była dla skamandrytów wstrząsem.„Żegnaliśmy z nim naszą historię i naszą młodość" – wspominał Wierzyński, który w tomiku „Wolność tragiczna" dał wyraz nękającym go złym przeczuciom. Tuwim napisał „Bal w Operze" – poemat będący wizją chocholego tańca zakończonego upadkiem Polski, ale nauczony smutnym doświadczeniem nie ośmielił się go ogłosić drukiem. Słonimski, który tymczasem stał się jednym z czołowych publicystów II RP, deklarował się jako „humanitarysta" i zwolennik Stanów Zjednoczonych Europy. Z nacjonalistami staczał regularne boje – nie tylko prasowe. Za antyendecki wiersz „Dwie ojczyzny" został spoliczkowany w Ziemiańskiej przez młodego narodowca. Krytyka zamordystycznych poczynań następców Piłsudskiego sprawiła, że razem z Tuwimem trafił na ich czarną listę. Tuż przed wojną w sferach rządowych zastanawiano się, czyby nie umieścić obu literatów w obozie w Berezie Kartuskiej, gdzie „reedukowano" politycznych szkodników.

Wrogowie wypominali Słonimskiemu skonfiskowany przez cenzurę poemat „Czarna wiosna" z 1918 roku, w którym wieszczył rewolucję i przestrzegał: „Drżyjcie burżuje, przyszedł czas/ i twarde pięści jako głaz/ spadną na białe wasze pyski!". Jeśli autor tych młodzieńczych strof istotnie żywił jakąś sympatię do komunizmu, wywietrzała mu ona z głowy 14 lat później, gdy odwiedził Moskwę i Leningrad. Zadziwiły go kolejki po pieczywo, pustki w sklepach, rozpaczliwe warunki mieszkaniowe, wszechobecność agentów GPU oraz portretów Lenina i Stalina. Po opublikowaniu książki „Moja podróż do Rosji" Słonimskiego przestano zapraszać na  przyjęcia do ambasady ZSRR. Resztek złudzeń pozbawiły go sfingowane procesy starych bolszewików. „Najbardziej sadystyczna wyobraźnia nie mogła stworzyć obrazu tak głęboko obrażającego uczucia ludzkie" – komentował w „Kronikach Tygodniowych". Wtórował mu Tuwim, który w wierszu „Do władców moskiewskich" kpił: „bite po pysku ofiary/ na dodatek biją się w piersi". O prawdziwej naturze czerwonego imperiumnajwięcej wiedział Iwaszkiewicz. Utrzymywał kontakt z rodziną mieszkającą na Ukrainie, która informowała go o masowych prześladowaniach i wielkim głodzie.

Padlina polityczna

Wojna przywróciła złudzenie jedności. Skamandryci (z wyjątkiem Iwaszkiewicza, który zdecydował się przeczekać okupację w domowych pieleszach w Stawisku) stali się rozbitkami. Utrzymywali się z zasiłku, wypłacanego przez rząd emigracyjny. „Płynęliśmy w płomieniach po gorącej lawie/ która stygła powoli w kamień zapomnienia/ dziś wyzuci z ojczyzny, po świecie rozwiani/ jakżeśmy znowu gorzko i mocno związani" – zapewniał Słonimski w nostalgicznym poemacie „Popiół i wiatr". Wigilia w paryskim mieszkaniu Lechonia, stolik w Café de la Régence, zmartwychwstanie „Wiadomości Literackich" z niezastąpionym Mieczysławem Grydzewskim w roli redaktora – zdawały się zapowiadać powrót do przeszłości. Upadek Francji i narastające w łonie polskiej emigracji konflikty rozdzieliły ich jednak na zawsze. Tuwim, Lechoń i Wierzyński via Portugalia ewakuowali się do Brazylii, by ostatecznie wylądować w Stanach Zjednoczonych. Słonimski osiadł w Londynie.

Najgorzej znosił tułaczkę autor „Balu w Operze", od lat cierpiący na lęk przestrzeni. Wpadł w kryzys twórczy, z którego – jak wierzył – wyjdzie dopiero po powrocie do Warszawy. Kibicował Armii Czerwonej, pomstując na „londyńskich rusofobów". Choć brzmi to niewiarygodnie, Związek Radziecki wydał się Tuwimowi lepszą wersją Ameryki. Rozpowiadał wszędzie, że przyszłość należy do komunizmu, a Polacy muszą pogodzić się z wielkością Rosji. W listach do siostry był jeszcze bardziej szczery: przekonywał ją, że na faszystów (do których zaliczał teraz endeków i piłsudczyków) nie ma „innego sposobu, jak okrucieństwo, terror i wytrzebienie". Triumfalnie donosił, że zaprzyjaźnił się z robotnikami. Wyznawał dawne grzechy: „pałętałem się i zapijałem z generałami, ministrami, wojewodami, z burżujską swołoczą". Jego zdaniem tylko komunistyczna władza dawała gwarancję wyrugowania antysemityzmu z polskiego życia publicznego. Zrezygnował ze współpracy z „Wiadomościami" Grydzewskiego, gdyż ten dopuszczał na łamy przedstawicieli „reakcji".

Skamandryci długo ignorowali polityczne wyskoki kolegi. Pierwszy nie wytrzymał Lechoń. W maju 1942 poinformował Tuwima listownie, że z powodu jego „ślepej miłości do bolszewików, katów i morderców narodu polskiego" zrywa z nim wszelkie kontakty. Wierzyński, mniej skłonny do melodramatycznych gestów, ubolewał, że „wielki poeta okazał się bardzo głupim człowiekiem". Tuwim rewanżował się frazami o „przyjaciołach-faszystach" i „padlinie politycznej". Na chwilę zachwiał się w wierze w Stalina po ujawnieniu zbrodni katyńskiej, ale szybko wytłumaczono mu, że to robota Niemców. Rząd wykazał anielską cierpliwość, dopiero w marcu 1944 wstrzymując autorowi „Kwiatów polskich" wypłatę stypendium. Bojkotowany przez większość emigrantów, nawrócony na komunizm, Tuwim nie miał już innego wyjścia jak powrót do kraju.

Schorowany, izolowany od prawdziwego życia, stanął w pierwszym szeregu chwalców systemu. Pisał niewiele, ale zapamiętano mu zażyłość z Bierutem i potoki łez wylane na łamach „Trybuny Ludu" i „Przekroju" po zgonie Stalina. Uratował jednak życie oskarżonemu o szpiegostwo oficerowi NSZ Jerzemu Kozarzewskiemu i jego pięciu podwładnym, kłamiąc, że Kozarzewscy pomagali jego matce podczas okupacji. Po interwencji poety wyroki zamieniono na 10–15 lat więzienia. On sam nie doczekał politycznej odwilży, zmarł w Zakopanem pod koniec 1953 roku. Tuż przed śmiercią podobno nosił w portfelu i czytał zaufanym „wiersz antyrządowy".

Gorzki smak wawrzynu

Gdy Tuwim wmawiał sobie, że wrócił do nowej, lepszej Polski, Lechoń i Wierzyński w nowojorskim „Tygodniku Polskim" piętnowali „nową targowicę". Po bankructwie tej gazety związali się z Radiem Wolna Europa. Miłosz, wówczas peerelowski dyplomata, zarzucał im „wyobcowanie umysłowe z całego świata", a ich nowe wiersze uznawał za „martwe i staroświeckie". W 1957 roku, pisząc „Traktat poetycki" był już mniej stanowczy: „Pod Pikadorem hucząc nie odgadli/ że gorzki w smaku bywa liść wawrzynu". W kraju literatów-emigrantów skazano na zapomnienie. Władysław Broniewski domagał się, by ich utwory usunąć z antologii polskiej poezji.

Lechoń, niepoprawny fantasta, liczył, że zimna wojna wkrótce przekształci się w gorącą. Po śmierci Stalina pisał do Grydzewskiego: „gdyby Ameryka miała już armię, w 48 godzin Warszawa będzie wolna". Ściany swego mieszkania obwiesił reprodukcjami obrazów Canaletta. Zapisy w „Dzienniku" świadczą jednak, że poeta był w coraz gorszym stanie psychicznym. Śniło mu się, że pojechał do Polski, pojednał się z dawnymi przyjaciółmi, by na koniec odkryć, że była to pułapka zastawiona przez bezpiekę. Zmarłego Tuwima pożegnał wierszem, w którym nazwał go „przestępcą niewinnym" i podawał mu z daleka „bratnią dłoń".

Samobójstwo Lechonia wstrząsnęło Wierzyńskim. „Odchodzi z nim także część Polski, która przywieźliśmy ze sobą i z którą chcieliśmy wrócić" – powiedział, rzucając na grób przyjaciela garść ziemi spod Warszawy. On sam był zdecydowany wytrwać w roli niezłomnego emigranta, „dopóki dzieje polskie toczą się w Moskwie". Kontakty z rodakami napawały go ostrożnym optymizmem. W 1961 roku donosił Grydzewskiemu: „komunistów jest w Polsce tyle, co kot napłakał, a nawet i ci po roku pobytu na Zachodzie wracają z przetrąconym kręgosłupem marksistowskim albo wręcz wrogo nastawieni, jak to mam możność obserwować". Jeden ze swoich ostatnich wierszy zaadresował bezpośrednio do Władysława Gomułki: „Rzeczpospolita pańska/ Dziwka stargana/ przeklina to wszystko i pana/ towarzyszu Wniesławie".

Egzaltowany Tuwim rzucił się w komunizm całym sobą. Dla Iwaszkiewicza i Słonimskiego akceptacja powojennych porządków była częścią kontraktu, który zawarli z wyznawcami idei Lenina. W swoim zarozumialstwie wierzyli, że ich pozycja w świecie kultury będzie wystarczającym zabezpieczeniem przed szaleństwami władzy. Manichejska wizja świata, w którym istnieją tylko komuniści i faszyści, nie trafiała obu panom do przekonania. Marzyła im się twórcza autonomia.

Słonimski nie śpieszył się z powrotem nad Wisłę. Praca w UNESCO oraz szefowanie londyńskiemu Instytutowi Kultury pozwalały mu zachować bezpieczny dystans do spraw krajowych. Z powojennego wydania „Wyboru poezji" usunął dwa wiersze: „Na śmierć Piłsudskiego" i „Do Rosjan", w którym zastawiał się, czy w Polsce „znów zaświszcze carski knut". Wrócił w momencie najgorszym z możliwych  – w 1951 roku stalinizm był w ofensywie. Na początek musiał się odciąć od Miłosza, który właśnie wybrał wolność na Zachodzie. Na łamach „Trybuny Ludu" Słonimski sponiewierał uciekiniera, informując go, że został sprzymierzeńcem „przywróconych do życia upiorów hitlerowskich". Potem był panegiryk na cześć Bieruta i obłudny apel o powrót, skierowany do poetów-emigrantów. „Cóż za szmata/ pod pozorami literata" – skomentował bezlitośnie z Londynu Marian Hemar.

Kapelusz pana Antoniego

M inęło kkilka lat i Słonimski na fali odwilży zostaje prezesem Związku Literatów Polskich. Zapowiada walkę o wolność słowa. Bawiąc na kongresie Pen Clubu w Tokio, krytykuje komunizm za szkody, jakie wyrządził kulturze. Wystąpienia gratuluje mu obecny na kongresie Wierzyński. Do pojednania jednak nie dochodzi. „Antoni wzruszył mnie na początku, ale po dwóch dniach mówił już tylko o sobie, jak kiedyś w Ziemiańskiej" – relacjonował Grydzewskiemu starszy ze skamandrytów. Po utracie prezesury (na rzecz Iwaszkiewicza) Słonimski stał się ojcem chrzestnym rodzącej się opozycji demokratycznej. Jak sam ironizował, „stoczył się na pozycje burżuazyjno-liberalne". Podpisywał apele o złagodzenie cenzury, o pomoc kulturalną i oświatową dla Polaków w ZSRR i – po wahaniach – protest przeciwko zmianom w konstytucji w 1976 roku. Rola dysydenta bardzo mu dogadzała, była zgodna z jego temperamentem i przyzwyczajeniami z przeszłości. „Zyskiwał podziw i spokój sumienia, jednocześnie nie tracąc przywilejów, dzięki którym mógł żyć na wysokiej stopie" – przyznaje autorka biografii poety Joanna Kuciel-Frydryszak.

Wypadek samochodowy, który niespodziewanie zakończył życie 81-letniego skamandryty, był dla władzy darem od losu. Adam Michnik, sekretarz Słonimskiego, odziedziczył po nim maszynę do pisania i kapelusz znaleziony na miejscu kraksy. Na pogrzeb przyszedł Iwaszkiewicz, choć „Tolek" w ostatnich latach nie szczędził mu złośliwości w stylu: „mój były przyjaciel posłusznego wzrostu". Przestali ze sobą rozmawiać, gdy prezes ZLP odmówił poparcia zbuntowanym literatom (choć starał się ich chronić przed represjami). Zawsze imponowała mu władza, nawet jeśli wielu jej przedstawicieli prywatnie uważał za osłów. Iwaszkiewicz nie dopuszczał do siebie myśli, że z dawnym przyjacielem poróżniła go polityka. Jego zdaniem tamten szukał jedynie pretekstu, by „usprawiedliwić swą zawiść".

Kazimierz Wierzyński wrócił do Polski w trumnie. Został pochowany w Alei Zasłużonych na Powązkach. Również na Powązkach, ale wojskowych, trzeba szukać mogiły Juliana Tuwima. Sprowadzone z Ameryki prochy Leszka Serafinowicza, czyli Jana Lechonia, pogrzebano w Laskach pod Warszawą, nieopodal grobu Antoniego Słonimskiego. Jarosław Iwaszkiewicz leży na cmentarzu w Brwinowie. Po ich przyjaźni pozostały zdjęcia, trochę listów i wiersze. Bardzo dużo bardzo dobrych wierszy.

Autor jest krytykiem filmowym i historykiem

Jarosław Iwaszkiewicz kochał Włochy. Zapomniał tam o zgryzotach, jakich przysparzało mu szefowanie peerelowskiemu Związkowi Literatów Polskich. Ale czasem chandra dopadała go nawet w Rzymie. „Gdzie wy jesteście, Julku, Kaziu, Leszku, Tolu? Jacyście byli uroczy, dowcipni, zabawni. Nie ma teraz takich ludzi. A teraz tak się skomplikowało" – zanotował w „Dziennikach" pod datą 17 listopada 1964 roku. O powodach tych komplikacji autor „Sławy i chwały" wolał się nie rozpisywać, może dlatego, że musiałby przy okazji dokonać gruntownego rachunku sumienia.

Julek, czyli Julian Tuwim, nie żył już prawie od 11 lat. Zdążył jednak zrujnować sobie reputację peanami na cześć Stalina i komunizmu. Leszek, czyli Jan Lechoń, w czerwcu 1956 roku popełnił samobójstwo, wyskakując z okna nowojorskiego hotelu. Z Kazimierzem Wierzyńskim, drugim ze skamandrytów-emigrantów, Iwaszkiewicz miał się za kilka lat przypadkowo spotkać w Paryżu. To rendez-vous nie było jednak zbyt miłe dla prezesa ZLP. Zamiast wspominek o dawnych, dobrych czasach nasłuchał się pretensji za uległość wobec Gomułki. Gdy w 1969 roku Wierzyńskiego zabił atak serca, Iwaszkiewicz nie przyszedł na mszę za jego duszę, zamówioną u warszawskich Wizytek. Do kościoła pofatygował się natomiast Tolek, czyli Antoni Słonimski, przed wojną zajadły antyklerykał. Od dłuższego czasu kontestował PRL, co nie przeszkadzało mu korzystać ze wszystkich przywilejów, jakie władza gwarantowała literatom. O Iwaszkiewiczu Słonimski wyrażał się z najwyższą pogardą. Obawiając się, że umrze pierwszy, zobowiązał ponoć znajomych, by nie dopuścili prezesa w pobliże jego trumny. Taki był epilog przyjaźni, która pół wieku wcześniej połączyła pięciu młodych poetów spod znaku Skamandra.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Derby Mankinka - tragiczne losy piłkarza Lecha Poznań z Zambii. Zginął w katastrofie
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?