Jarosław Iwaszkiewicz kochał Włochy. Zapomniał tam o zgryzotach, jakich przysparzało mu szefowanie peerelowskiemu Związkowi Literatów Polskich. Ale czasem chandra dopadała go nawet w Rzymie. „Gdzie wy jesteście, Julku, Kaziu, Leszku, Tolu? Jacyście byli uroczy, dowcipni, zabawni. Nie ma teraz takich ludzi. A teraz tak się skomplikowało" – zanotował w „Dziennikach" pod datą 17 listopada 1964 roku. O powodach tych komplikacji autor „Sławy i chwały" wolał się nie rozpisywać, może dlatego, że musiałby przy okazji dokonać gruntownego rachunku sumienia.
Julek, czyli Julian Tuwim, nie żył już prawie od 11 lat. Zdążył jednak zrujnować sobie reputację peanami na cześć Stalina i komunizmu. Leszek, czyli Jan Lechoń, w czerwcu 1956 roku popełnił samobójstwo, wyskakując z okna nowojorskiego hotelu. Z Kazimierzem Wierzyńskim, drugim ze skamandrytów-emigrantów, Iwaszkiewicz miał się za kilka lat przypadkowo spotkać w Paryżu. To rendez-vous nie było jednak zbyt miłe dla prezesa ZLP. Zamiast wspominek o dawnych, dobrych czasach nasłuchał się pretensji za uległość wobec Gomułki. Gdy w 1969 roku Wierzyńskiego zabił atak serca, Iwaszkiewicz nie przyszedł na mszę za jego duszę, zamówioną u warszawskich Wizytek. Do kościoła pofatygował się natomiast Tolek, czyli Antoni Słonimski, przed wojną zajadły antyklerykał. Od dłuższego czasu kontestował PRL, co nie przeszkadzało mu korzystać ze wszystkich przywilejów, jakie władza gwarantowała literatom. O Iwaszkiewiczu Słonimski wyrażał się z najwyższą pogardą. Obawiając się, że umrze pierwszy, zobowiązał ponoć znajomych, by nie dopuścili prezesa w pobliże jego trumny. Taki był epilog przyjaźni, która pół wieku wcześniej połączyła pięciu młodych poetów spod znaku Skamandra.
Dyktatura poetariatu
Pojawili się we właściwym czasie we właściwym miejscu. Naród, budzący się do nowego życia, pilnie potrzebował twórców, którzy mową wiązaną potrafiliby wyrazić „radość z odzyskanego śmietnika". Artystyczna kawiarnia Pod Picadorem otworzyła swe podwoje 29 listopada 1918 roku. Tego samego dnia Józef Piłsudski został oficjalnie ogłoszony tymczasowym naczelnikiem państwa. Z ulic Warszawy zniknęli już ostatni niemieccy żołnierze, gazety donosiły o zwycięskim zakończeniu walki o Lwów z Ukraińcami. Rzeczpospolita wracała na mapę Europy.
Aura obyczajowego i politycznego skandalu, towarzysząca debiutowi skamandrytów, wkrótce się rozwiała. Wyszło na jaw, że młodym poetom, którzy w cukierni na Nowym Świecie „czytali swoje wiersze przed całkowicie przypadkową publicznością", znacznie bliżej jest do narodowej klasyki niż światowej rewolucji, postulowanej przez ich kolegów-futurystów. Dowcipni, dosadni i programowo bezprogramowi skamandryci rychło stali się ulubieńcami salonów i częścią kulturalnego establishmentu II RP. Jedność grupy umacniały wspólne wyjazdy, ekscesy towarzyskie oraz nocne Polaków rozmowy, przeplatane recytowaniem wierszy własnych i cudzych. „Nigdy nie było tak pięknej plejady" – przyznawał, nie bez zazdrości, Czesław Miłosz.
Skamandryci chętnie udzielali się w satyrycznych pisemkach, pisali teksty do kabaretów i szopek politycznych. W związku z tym zarzucano im brak powagi... i patriotyzmu. Były to jednak oskarżenia gołosłowne. Wierzyński już w 1914 roku zaciągnął się na ochotnika do Legionu Wschodniego generała Józefa Hallera, a po ucieczce z rosyjskiej niewoli konspirował w POW. Wojny polsko-bolszewickiej „wspaniała piątka" nie spędziła zaś, zalewając robaka w stołecznych knajpach, jak można by sądzić po obejrzeniu filmu Jerzego Hoffmana „1920 Bitwa Warszawska". Poeci dołożyli swoją cegiełkę do zwycięstwa, służąc w jednostce propagandowej przy Sztabie Generalnym WP.
Od czasu gdy Naczelnik Państwa zaprosił Szopkę do Belwederu (przez co, chcąc nie chcąc, przedstawienie musiał obejrzeć cały rząd), skamandryci byli zaprzysięgłymi piłsudczykami. Słonimski żartował nawet, że sfinansował przewrót majowy, gdyż w kluczowym momencie pożyczył 50 złotych głównemu organizatorowi spisku Waleremu Sławkowi. W 1926 roku skamandryci rzucili na rynek satyryczny tygodnik „Cyrulik Warszawski". Bywał on tak wazeliniarski wobec nowej władzy, że złośliwi nazywali go „Cyrulikiem Serwilskim". Tuwim, który w kabarecie Qui Pro Quo zarabiał tyle, że stać go było na limuzynę z szoferem, wymyślił skecz, w którym Marszałkowi składały hołd warszawskie pomniki. Napisał również wiersz, kończący się pytaniem żołnierza, szlochającego na warcie pod Belwederem: „Ach czemu, ach po co tak męczysz się, tak cierpisz za nas, Komendancie?".