Kiedyś – pokazał to Polański w „Pianiście" – było to morze ruin. Dziś z okna na Prostej z lewej widać dachy budynków Muzeum Powstania Warszawskiego, z prawej i na wprost bloki, które wyrosły na ruinach getta. Jeszcze niedawno powojenną zabudowę przeplatały puste place. Dziś prawie nie ma po nich śladu. Zajęli się nimi warszawscy deweloperzy. Pobudowali biurowce i apartamentowce, z których wieczorami wylewa się na ulice tłum anonimowych ludzi, o których można powiedzieć, że są zewsząd, ale nie z getta. Getto zaczynało się kawałek dalej, jakieś 200 metrów ode mnie, na linii ulicy Żelaznej. To tam Niemcy postawili mur odgradzający parszywą część ludzkości od tej zdrowej; przynajmniej tak o tym wtedy myśleli. Nie jacyś anonimowi naziści. Niemcy! Rodacy i wielbiciele Goethego i Wagnera, których sercami i umysłami zawładnęli na kilka lat złoczyńcy. Dziś niektórym jest za to wstyd. Inni udają, że to nie oni, ani ich ojcowie; że właściwie to nie ich wina.
Linia ulicy Żelaznej. Za tym murem działy się rzeczy przekraczające granice wyobraźni. Kilkaset tysięcy ludzi, którym powoli zmniejszano racje żywnościowe. Upychano ich w ciasnych kamienicach, a potem systematycznie głodzono. Zaścielali trupami ulice. Służby porządkowe wywoziły zwłoki i układały je w pryzmy. Potem hurtowo pakowano je do ziemi. Byli między nimi starcy i niemowlęta. Kobiety, mężczyźni i dzieci. Czy na pewno gorsi od tych z drugiej strony muru? Rezydenci getta opowiadają, że próbowali żyć normalnie. Bawili się, handlowali i kochali, powstawały literatura, piosenka, poezja. Ich odwrotną stroną był przerażający głód i osadzające się jak sól na brzegach Morza Martwego coraz bardziej obłędne poczucie beznadziei. Gdzież ów Bóg Mojżesza, który zawarł kiedyś traktat ze swym ludem? Gdzież przynajmniej bezosobowy ideał humanizmu, który lepiono dla nas jak glinianego Golema od czasów Nazarejczyka, a może jeszcze wcześniej? Pustka i próżnia. Metafizyczna nieobecność wszystkiego. Jakże biedni są w takich sytuacjach ludzie. Jakże biologiczni, materialni. Jakże wyzbyci godności, uprzedmiotowieni, słabi.
A jeszcze chwilę temu stała za nimi wielka kultura. Czyż my – ich bracia – Polacy mieliśmy tego świadomość? Czy dziś mamy? Ktoś z nas słyszał w dzieciństwie o micie Golema. Ale o dybukach usłyszeliśmy dopiero niedawno. Anski. Perec. Alejchem. Szalom Asz. Durny PRL wyciął ich z polskiej świadomości skuteczniej niż naziści. Nawet Baczyńskiemu odebrano tożsamość. O Stryjkowskim, Henie, Brzechwie mówiło się ze wstydem i po cichu, że Żydzi. Cóż to był za świat, w którym żydostwo wciąż było jak wstydliwa smuga cienia? Czyż komuniści nie byli w tej sprawie spadkobiercami nazistów? Czemu dane mi było poznać Izaaka Bashevisa Singera dopiero w latach 80.? Co było wcześniej? Zaniedbany krakowski Kazimierz, gdzie liszaje pleśni pięły się jak winorośl na odpadającym tynku kamienic. Tamtejszy cmentarz na Miodowej? Pamiętam, jak stąpałem tam między potłuczonymi macewami i odrzucałem z przerośniętego trawą chodnika resztki ludzkich kości. Ktoś tego pilnował? Ktoś dbał? Jacyś skromni, postarzali ludzie, którzy tkwili w bramach z niedopałkiem papierosa w wargach. Mijałem ich, szurając głośno butami, a oni spoglądali na mnie niewidzącymi oczami, jakby chcieli powiedzieć: nasz świat przeminął. A my? Nie istniejemy.
Wycieczki po dawnej Galicji. Małe prowincjonalne miasteczka końca lat 70. Któż wtedy wiedział, że ledwie kilkadziesiąt lat wcześniej mówiono na nie „sztetł". Brzesko, Bochnia, Nowy Korczyn, Dąbrowa Tarnowska. Pamiętam zdziwienie, z jakim patrzyłem na zaniedbane budynki dawnych synagog. Jakże były majestatyczne i jak wybijały się w przestrzeni tych galicyjskich miasteczek. Niby ruiny, po części przemienione w sklepy czy magazyny, ale wciąż majestatyczne, wciąż magiczne. Pamiętam wstrząs, jaki przeżyłem, widząc na poboczu tablicę informacyjną, że wjeżdżam do Goraju! Czyżby to magiczna sztuczka, która przeniosła mnie w mistyczny świat Singera? Skręciłem w boczną drogę i po chwili wjechałem na gorajski rynek. Wszystko jak 300 lat wcześniej. Ten sam ryneczek. Te same domy. Ten sam kościół i synagoga. Miałem wrażenie, że i cienie ludzi tych samych. Tylko szatan nie objawił mi się z taką łatwością jak Singerowi. Zakopany w pamięci świat chasydów i sklepikarzy. Świat ich baśni, duchów i piosenek. Wielka, choć trudna do pojęcia dla polskich sąsiadów kultura.
Kto o tym wszystkim pamiętał? Kto o to dbał w karłowatym świecie nadwiślańskiego socjalizmu? Nikt. Nie myślano o mieszkańcach „sztetł". Zapomniano o ich kulturze, mitach, legendzie. Dopiero wolna Polska upomniała się o ich życiorysy i tradycję. Ale jakże nieśmiało. Z jakim zawstydzeniem. Smuga cienia przemija. Przemija szczęśliwie na zawsze. Po jednej i drugiej stronie rodzi się jakiś drobny płomień pamięci. Marsze żywych nie są już ekscentrycznym pochodem dziwaków. Chasydzi na grobach cadyków w Leżajsku, czy Górze Kalwarii nie są już obrzucani kamieniami. Polska dojrzewa do pamięci o żydowskich braciach. Szczęśliwie wraca do wielokulturowej tradycji dawnej Rzeczypospolitej. A za moim oknem? Na linii Żelaznej nie ma już muru. Resztki dymów getta odradzają się tylko w fotoplastykonie. A ja, jak co roku, 18 kwietnia wystawiam w oknie siedmioramienny świecznik i wspominam ludzi, których bestialsko zamordowano u progu mego domu. Za co? Sam nie wiem. Czytam Icchaka Kacenelsona: „Koniec. W płomieniach niebo po nocach stoi, a we dnie czarnym spowija się dymem – i tak co noc już i co dnia! Jest jak pustynia...". Poeta warszawskiego getta uśmiecha się ze zdjęcia. Ale gorzki to uśmiech. Wciąż gorzki.