Jestem inteligentnym facetem, mam 165, 170 IQ – powiada Woody Allen jako emerytowany reżyser w „Zakochani w Rzymie". – Ale tylko, jeżeli liczyć w euro – odpowiada mu żona. Cały on, świetny mózg i autoironia.
„The Los Angeles Times" porównał jego sposób mówienia do zacinania się prezydenta Baracka Obamy, kiedy zabiera głos bez telepromptera. Ich umysły pracują tak szybko, że słowa nie nadążają.
Odmienił komedie
Umysł Allena to fabryka paranoika: nakręcił 40 filmów i napisał kilka sztuk teatralnych o zgrozie życia, utrzymując się na szczycie od 35 lat. Osiągnął to wszystko na niemieckiej maszynie do pisania Olympia, która według gwarancji sprzedawcy „będzie działała także po jego śmierci". Żałuje, że nie ma talentu do tragedii, gdyż w tragedii doświadcza się bezpośrednio rzeczywistości, natomiast komedia próbuje ją wyśmiać.
Zgorzkniał już w wieku pięciu lat; uświadomił sobie wtedy własną śmiertelność. Tak twierdzi w dokumencie „Reżyseria: Woody Allen" reż. Roberta Weide, który wszedł na ekrany. – To Camus komedii – przekonuje ksiądz do kamery. Życie jest koszmarem bez sensu, tylko czemu trwa tak krótko? – dziwi się groteskowy egzystencjalista.
Ale cóż, „funny is money", zarabia się na tym, co zabawne. To żelazna reguła w show-biznesie. Woody dorobił się 65 milionów dolarów.
A zaczynał jako uczniak od pisania za pieniądze dowcipów dla uznanych komików. Potem, pokonując dławiącą go tremę, występował na estradzie z monologami. Jego agent uznał, że powinien najpierw stać się znany za wszelką cenę. Dlatego w telewizyjnym widowisku nie wstydził się nawet boksowania z kangurem. W wielkich salach koncertowych grał jazz na klarnecie. Aż stał się genialnym artystą kina. Dorównał rekordowi Orsona Wellesa, którego „Obywatel Kane" zdobył cztery najważniejsze (i dwie inne) nominacje do Oscara, tyle samo co „Annie Hall" w 1977 roku. Jednak film Allena faktycznie zdobył cztery Oscary, a nie tylko same nominacje. I odmienił gatunek komedii na kino dla publiczności myślącej.
Jego filmy z ostatnich lat nie są już tak dobre ani świeże jak te z lat 70. i 80. Po „Życie i cała reszta" sądziłem, że się skończył, kiedy jako 70-latek starał się wpoić na ekranie młodemu pisarzowi żydowską paranoję, szykując młodzieńca do katastrofy na miarę Holokaustu, bo „rekordy są po to, żeby je pobijać". Stworzył tu stereotyp nowojorskiego intelektualisty. Taki typ interesuje się wszystkim, ma stanowczą opinię na każdy temat, wszędzie widzi antysemityzm i zagrożenie dla życia. Młodzieńcowi każe kupić karabin i latarkę, która nie tonie w wodzie. Mówi, że światu ciągle grozi koniec, jakby sam czuł, że się kończy i musi przekazać odruchy przetrwania żydowskiego kodu kulturowego w następne pokolenie.