Nie lubię efekciarskich, gwiazdorskich wywiadów Oriany Fallaci z wielkimi tego świata. Jej próby publicystyczne, jak ta podjęta po ataku na World Trade Center we „Wściekłości i dumie", obnażają płytkość myśli, maskowaną histerycznym patosem. Typowo włoski egzaltowany ton wypowiedzi czasem mnie drażni, kiedy indziej śmieszy. Ale żadnej z tych wad nie znajduję w jej ostatniej, wydanej pośmiertnie książce.
„Kapelusz cały w czereśniach" to lektura domowa. Również dlatego, że przeszło 800-stronicowy tom nie nadaje się do noszenia przy sobie, podczytywania w tramwaju; wychodząc z domu, trzeba przerwać czytanie; książka poczeka do naszego powrotu na biurku. Ale przede wszystkim – bo jest to rzecz bardzo osobista, mówiąca o najbliższych, a pośrednio o samej autorce.
Kiedy wspominałem, że czytam rodzinną sagę florenckiej dziennikarki, zwykle pytano mnie o jej przodków: pewnie Medyceusze? To byłoby banalne. Tymczasem gros antenatów Fallaci stanowią chłopi toskańscy, z rzadka żeglarze lub żołnierze; jest tu też jedna linia samotnych matek z nieślubnymi dziećmi. Genealogia to więc z gatunku tych, o których wstyd mówić w Polsce, gdzie przecież wszyscy wywodzimy się wprost od bohaterów „Trylogii". I właśnie dlatego ta opowieść o historii kilku rodzin, a zarazem o dziejach Italii w XVIII, XIX i XX wieku – widzianych nie z perspektywy jeźdźca, lecz tych, którzy od stuleci kornie pochylali przed jeźdźcem głowy – okazuje się fascynująca.
Trzy wieki Italii
Fallaci snuje swą sagę bez pośpiechu, solennie, frazy rozlewają się szeroko w wielostronicowych dygresjach. Jednak mimo skomplikowania składni i niedoskonałości tłumaczenia jej książkę czyta się jednym tchem. A długie okresy, w których dziennikarka rozważa wiarygodność ustnych przekazów babek i dziadków, konfrontowanych z wynikami własnych studiów w bibliotekach i archiwalnych kwerend, wciągają jak prawdziwe śledztwo, którym w istocie nierzadko są. W polskim poszukiwaczu rodzinnych korzeni, który sięgnie po tę książkę, bez wątpienia zachwyt i zazdrość wzbudzi bogactwo źródeł, jakie autorka miała do dyspozycji; u nas, zwłaszcza w odniesieniu do niższych sfer społecznych, to niestety nieosiągalne.
Poważnym błędem edytorskim jest niezamieszczenie drzewa genealogicznego Oriany, i to mimo że we włoskim pierwodruku widniało ono na wyklejkach. W gąszczu rodzinnych powiązań, natłoku szerzej nieznanych wydarzeń z historii lokalnych księstewek i z niczym niekojarzących się imion łatwo plączą się wątki i mylą postacie. Ratunkiem dla mnie był szczęśliwie zachowany wycinek z „Wysokich Obcasów", gdzie zapowiadający książkę fragment zilustrowano właśnie w ten oczywisty i praktyczny sposób. Bez tego pozostaje tylko słać reklamacje do Wydawnictwa Literackiego.