Reklama
Rozwiń
Reklama

Genealogia, czyli nauka umierania

Ostatnie dzieło pisarki: autoportret, oswajanie śmierci i kwerenda w trzystuletnich archiwach.

Publikacja: 09.08.2013 14:00

Genealogia, czyli nauka umierania

Foto: Leemage/AFP

Nie lubię efekciarskich, gwiazdorskich wywiadów Oriany Fallaci z wielkimi tego świata. Jej próby publicystyczne, jak ta podjęta po ataku na World Trade Center we „Wściekłości i dumie", obnażają płytkość myśli, maskowaną histerycznym patosem. Typowo włoski egzaltowany ton wypowiedzi czasem mnie drażni, kiedy indziej śmieszy. Ale żadnej z tych wad nie znajduję w jej ostatniej, wydanej pośmiertnie książce.

„Kapelusz cały w czereśniach" to lektura domowa. Również dlatego, że przeszło 800-stronicowy tom nie nadaje się do noszenia przy sobie, podczytywania w tramwaju; wychodząc z domu, trzeba przerwać czytanie; książka poczeka do naszego powrotu na biurku. Ale przede wszystkim – bo jest to rzecz bardzo osobista, mówiąca o najbliższych, a pośrednio o samej autorce.

Kiedy wspominałem, że czytam rodzinną sagę florenckiej dziennikarki, zwykle pytano mnie o jej przodków: pewnie Medyceusze? To byłoby banalne. Tymczasem gros antenatów Fallaci stanowią chłopi toskańscy, z rzadka żeglarze lub żołnierze; jest tu też jedna linia samotnych matek z nieślubnymi dziećmi. Genealogia to więc z gatunku tych, o których wstyd mówić w Polsce, gdzie przecież wszyscy wywodzimy się wprost od bohaterów „Trylogii". I właśnie dlatego ta opowieść o historii kilku rodzin, a zarazem o dziejach Italii w XVIII, XIX i XX wieku – widzianych nie z perspektywy jeźdźca, lecz tych, którzy od stuleci kornie pochylali przed jeźdźcem głowy – okazuje się fascynująca.

Trzy wieki Italii

Fallaci snuje swą sagę bez pośpiechu, solennie, frazy rozlewają się szeroko w wielostronicowych dygresjach. Jednak mimo skomplikowania składni i niedoskonałości tłumaczenia jej książkę czyta się jednym tchem. A długie okresy, w których dziennikarka rozważa wiarygodność ustnych przekazów babek i dziadków, konfrontowanych z wynikami własnych studiów w bibliotekach i archiwalnych kwerend, wciągają jak prawdziwe śledztwo, którym w istocie nierzadko są. W polskim poszukiwaczu rodzinnych korzeni, który sięgnie po tę książkę, bez wątpienia zachwyt i zazdrość wzbudzi bogactwo źródeł, jakie autorka miała do dyspozycji; u nas, zwłaszcza w odniesieniu do niższych sfer społecznych, to niestety nieosiągalne.

Poważnym błędem edytorskim jest niezamieszczenie drzewa genealogicznego Oriany, i to mimo że we włoskim pierwodruku widniało ono na wyklejkach. W gąszczu rodzinnych powiązań, natłoku szerzej nieznanych wydarzeń z historii lokalnych księstewek i z niczym niekojarzących się imion łatwo plączą się wątki i mylą postacie. Ratunkiem dla mnie był szczęśliwie zachowany wycinek z „Wysokich Obcasów", gdzie zapowiadający książkę fragment zilustrowano właśnie w ten oczywisty i praktyczny sposób. Bez tego pozostaje tylko słać reklamacje do Wydawnictwa Literackiego.

Reklama
Reklama

Ale „Kapelusz cały w czereśniach" to lektura nie tylko ani nie przede wszystkim dla amatorów genealogii. To wspaniałe herbarium człowieczych typów o losach ciekawych a osobliwych – jakich przecież miliony, choć mało które z nich zostają zapamiętane, a jeszcze mniej liczne opisane. Pięknem tego zielnika można się cieszyć, także nie znając arkanów botaniki i nie dbając o zachodzącą przez pokolenia ewolucję gatunków. Nie skrzy się on tanim blichtrem sławnych nazwisk, bo ukazuje ludzi z marginesu wielkiej historii. Ta zresztą docierała do ich prowincjonalnych wiosek, czyniąc z nich igraszkę swoich okrutnych meandrów, wojen i rewolucji. Docierała do nich częściej, niż oni sami odwiedzali stołeczną, odległą ledwie o kilkadziesiąt kilometrów Florencję.

Ostatnia książka Fallaci to również jej własny autoportret. Dziennikarka po wielekroć bowiem powtarza, że pisanie o przodkach było jakby rodzeniem na nowo tych, od których sama pochodzi, a których ślady wciąż żyją w jakiejś dziedzicznej zbiorowej pamięci rodziny. Stąd nieraz w swoich poszukiwaniach odwołuje się do intuicji, pozwalającej porozumiewać się z krewnymi ponad otchłanią wielu dzielących ją od nich generacji – i dawno zmarli odpowiadają na jej prośby, udzielają wskazówek; w końcu sami też pragną zostać odnalezieni i uwiecznieni. Odtwarzając prawdę o każdym z nich, Oriana pisze więc i o sobie samej.

Ars moriendi

Ta książka jest też wreszcie jej portretem trumiennym. Cierpienie i śmierć, w obliczu której powstawała, urastają tutaj do rangi bodaj czy nie głównego tematu. Na drodze prowadzącej do nieuchronnego końca autorka zyskała zaś najintymniejsze przewodniczki w trzech przodkiniach, które stały się głównymi bohaterkami sagi.

„W miejscu Montserrat widzę młodą kobietę, która nie jest do niej podobna, która po niej i po jej mężu odziedziczyła tylko geny choroby mal dolent i która sto siedemdziesiąt cztery lata później doświadcza tej samej ohydy w Sajgonie" – pisze o jednej z prababek, z którą dzieliła dwa doświadczenia: próbę zgwałcenia przez tłum żołdaków i bezskuteczne zmagania z nowotworem. Wspólnota przeżyć nie zaowocowała jednak sympatią: „Montserrat nie wydawała mi się zbyt sympatyczna. Jej fizyczna wspaniałość, jej bierność, jej przyzwoitość nigdy nie kazały mi kochać jej tak, jak pokochałam Caterinę". Ta XVIII-wieczna buntowniczka i zaprzysięgła ateistka, która zgodziła się wyjść za mąż jedynie w zamian za obietnicę, że zakochany w niej Carlo Fallaci nauczy ją czytać i pisać, wydaje się najbliższa temperamentowi dziennikarki.

Jednak cień wydłużający się u schyłku dnia, którego ostatecznie Orianie nie wystarczyło, by doprowadzić dzieje przodków aż do pokolenia swoich rodziców, kierował jej myśl ku tej trzeciej – Anastasii, samobójczyni bez żadnego prawdziwego dokumentu tożsamości przez 43 lata burzliwego życia we Włoszech i Ameryce, za to z legendą o jej polskim ojcu poległym w rewolucji krakowskiej 1846 roku. „Myśl, że zbliżam się już do konkluzji, powinna mi sprawić ulgę. [...] Tak jednak nie jest. Bo ta ostatnia część historii prowadzi do jej (do mojego) samobójstwa" – pisze Fallaci o swej prababce, która utopiła się w kanale w Cesenie, gdzieś indziej zaś napomyka mimochodem o „świętym prawie do odebrania sobie życia". Nie sposób nie dosłyszeć w tych słowach ostrzeżenia, płynącego z zamkniętej już dzisiaj – w sposób zwany naturalnym – przeszłości, że i ona dopuszczała możliwość podobnego finału.

Śledząc historię swych przodków, a więc także swoją własną, Fallaci bezustannie obcowała z umieraniem – gwałtownym i powolnym, przyjmowanym z żalem i ulgą. Zawsze zbuntowana, siłą rzeczy oswajała się jednak z myślą o ziemskim końcu. „Mój stosunek do Śmierci. Nienawidzę Śmierci. Przeraża mnie bardziej od cierpienia, od perfidii, od głupoty, od wszystkich innych rzeczy, które niszczą cud i radość przyjścia na ten świat. Brzydzi mnie patrzenie na nią, dotykanie jej, wąchanie. Nie rozumiem Śmierci. Chcę powiedzieć: nie potrafię się pogodzić z jej nieuniknionością, z jej prawomocnością, z jej logiką. Nie umiem strawić faktu, że aby żyć, trzeba umrzeć, że życie i śmierć to dwa wymiary tej samej rzeczywistości, wzajemnie sobie niezbędne, wzajemnie z siebie wynikające. Nie mogę się nagiąć do myśli, że Życie to podróż ku Śmierci, a narodziny są wyrokiem śmierci. A jednak akceptuję to. Chylę czoło przed jej nieograniczoną władzą i ogarnięta chorobliwą ciekawością studiuję ją, analizuję, nakłuwam. Odczuwając ponury szacunek, przymilam się do niej, wyzywam ją, opiewam, a w chwilach zbyt wielkiego cierpienia nawet wzywam. Proszę ją o uwolnienie od męki egzystencji, proszę o największy ze wszystkich darów, panaceum na wszelkie choroby. Pomiędzy mną a Śmiercią istnieje dwuznaczna i posępna więź. Dwuznaczne i posępne porozumienie".

Reklama
Reklama

Dla Platona to filozofia była nauką umierania. Oriana swoją ars moriendi odnalazła w genealogii.

Autor jest krytykiem literackim, varsavianistą i genealogiem

Nie lubię efekciarskich, gwiazdorskich wywiadów Oriany Fallaci z wielkimi tego świata. Jej próby publicystyczne, jak ta podjęta po ataku na World Trade Center we „Wściekłości i dumie", obnażają płytkość myśli, maskowaną histerycznym patosem. Typowo włoski egzaltowany ton wypowiedzi czasem mnie drażni, kiedy indziej śmieszy. Ale żadnej z tych wad nie znajduję w jej ostatniej, wydanej pośmiertnie książce.

„Kapelusz cały w czereśniach" to lektura domowa. Również dlatego, że przeszło 800-stronicowy tom nie nadaje się do noszenia przy sobie, podczytywania w tramwaju; wychodząc z domu, trzeba przerwać czytanie; książka poczeka do naszego powrotu na biurku. Ale przede wszystkim – bo jest to rzecz bardzo osobista, mówiąca o najbliższych, a pośrednio o samej autorce.

Pozostało jeszcze 90% artykułu
Reklama
Plus Minus
Przemysław Sadura: Rząd Tuska musi działać skutecznie, nawet przez rozporządzenia
Materiał Promocyjny
Bank Pekao uczy cyberodporności
Plus Minus
Kataryna: Kompromis Żurka z Żurkiem
Plus Minus
Historyk: Dajmy humanistom naukową autonomię. Wygramy na tym wszyscy
Plus Minus
Niemcom trudno się pogodzić, że nie mogą jak wcześniej kontrolować rozwoju Polski
Materiał Promocyjny
Stacje ładowania dla ciężarówek pilnie potrzebne
Plus Minus
Tilly Norwood to kolejny krok AI w filmach. Czy awatary zastąpią aktorów?
Materiał Promocyjny
Transformacja energetyczna: Były pytania, czas na odpowiedzi
Reklama
Reklama