Cóż, trzęsę się jak osika, ale że odwaga jest ostatnią deską ratunku rodzaju ludzkiego, wyznam otwarcie: jestem tej książki, ale przede wszystkim jego, wielbicielem. Wielbicielem wielkiego Nabokova.
Czy była to miłość od pierwszego wejrzenia? Ano nie. Na naszej drodze stał zastęp uzbrojonych w tęgie miny peerelowskich cenzorów. Lolita była zbyt śmiała. Nie mieściła się w gorsecie wyznaczonych w czasach Władysława Gomułki rygorów moralnych. Gomułka był pryncypialny. Wódka kojarzyła mu się z awanturą, a nagość ze świntuszeniem. Szpotański nazwał go w przypływie geniuszu gnomem i pewnie zostałby nim na zawsze, gdyby łaskawa historia nie odsunęła jego pokracznej postaci w otchłanie niebytu. Któż dziś pamięta Gomułkę? A Nabokova? Cóż za pytanie. Oto był pisarz Vladimir V. Nabokov również rosyjskim emigrantem, wykwintnym przeciwnikiem komunizmu i błyskotliwym do łez krytykiem Kraju Rad. Nie miał więc żadnych szans na literacką egzystencję między pisarskimi ochlejmordami, którzy roztopiwszy talent w spirytusie, służyli z braku alternatywy na wysuniętych rubieżach państwowej prozy i poezji.
W końcu lat 70. coś drgnęło. Kilku pionierów zaczęło pracę nad tłumaczeniami. W 1978 roku nieodżałowany miesięcznik „Literatura na świecie" odważył się ukazać czubek głowy pisarza. Niewiele, ale jednak. Opowiadanko „Siostry Vane", fragmenty „Ady", „Transparent Things", Komentarze do „Eugeniusza Oniegina", „Mikołaja Gogola" i kilka drobnych jeszcze kawałków miało być pierwszą próbą wyrwania twórczości Nabokova z mroków przemilczenia. A w przedmowie redaktor naczelny Wacław Sadkowski, świadom przyczynkarstwa swojej publikacji, zechciał jeszcze poinformować, że „Lolita" w przekładzie „znakomitego tłumacza Roberta Stillera" doczeka się „ogłoszenia drukiem w roku przyszłym".
Niestety, cenzura miała inne plany i na entrée młodocianej Dolores Haze musieliśmy czekać nad Wisłą jeszcze kilkanaście lat. W międzyczasie dzięki wydawnictwu PiW czytelnicy Nabokova mieli szansę nawiązania relacji towarzyskiej w 1982 roku z niejakim Hugh Personem („Przejrzystość rzeczy"), a w 1987 – z amerykańską sławą – samym profesorem Timofiejem Pninem. Ta ostatnia znajomość mogłaby zresztą nieco wykoślawić wizerunek jego twórcy przez wrażenie, że Nabokov to jakiś nudziarz z uniwersyteckiego kampusu, gdyby nie opromienione poetyką skandalu wejście na scenę małej Lolity cztery lata później.
Czekałem na tę książkę długo. Najpierw była legenda. Potem koszmarne fragmenty tłumaczone i wydane przez jakiegoś analfabetę w samizdacie. Czekając uparcie, pochłonąłem podziemne wydanie „Tamtych brzegów". W końcu ktoś łaskawy przysłał mi z Florydy angielski egzemplarz powieści. Skłamałbym, pisząc, że poradziłem sobie z jej lekturą. Język Nabokova był zbyt wyrafinowany jak na moją ówczesną znajomość angielskiego; męczyłem się, przedzierałem przez kolejne rozdziały, w końcu odłożyłem. Nie sądziłem, że angielszczyzna może być tak literacko hermetyczna. Ale przyszedł w końcu ten moment, kiedy wiosną roku 1991 pędziłem do domu jak w uniesieniu, ściskając w ręku egzemplarz powieści. W śliskiej obwolucie, piękny, pachnący i tak dotąd zakazany. Kilka kolejnych dni to było jedno uniesienie. Humbert Humbert, Dolores Haze i ich pokręcony świat owładnęli moją wyobraźnią do końca. Oczywiście byłem na tę lekturę przygotowany jak mało kto z moich rówieśników. Znałem na pamięć angielskie fragmenty. Czułem się oczytany w recenzjach, esejach i komentarzach. W pełni świadom drobnych detali, jak choćby tego, że Colette z „Tamtych brzegów" nawet bardziej od Annabel Lee była prefiguracją Lolity (z pewnym wzruszeniem latem 1988 roku kontemplowałem w Biarritz salon fryzjerski o nazwie Colette).