Kiedyś polityką zajmowali się ludzie do tego przygotowani. Monarchowie europejscy byli od dzieciństwa wychowywani, lepiej czy gorzej, na przyszłych polityków. Nie wszyscy mieli Machiavellego za guwernera, ale wielu miało doskonałych nauczycieli historii, geografii, sztuki wojskowej, logiki i filozofii (mało kto pamięta, że to generał Francisco Franco przygotowywał i wychowywał obecnego króla Hiszpanii Juana Carlosa do zajęcia tronu po swojej śmierci). W republikach całe elity polityczne wywodziły się często z tych samych szkół, nie tylko wyższych, ale nawet średnich. Politycy różnych krajów posiadali często nie tylko tę samą wiedzę, ale podobny sposób myślenia, używali tych samych kodów językowych, co pomagało im rozumieć się nawzajem i przewidywać wzajemne kroki.
Ludzie spoza towarzystwa
To „kiedyś" skończyło się wraz z pierwszą wojną światową, która doprowadziła do powstania wielu nowych państw, do wymiany elit rządzących i do uchylenia drzwi do polityki praktycznie dla każdego obywatela. Egalitaryzm nie okazał się zbyt dobrym pomysłem. W okresie międzywojennym na pierwszy plan w Europie wysunęli się dwaj ludzie spoza towarzystwa: Hitler i Stalin, którzy nie tylko czerpali wiedzę z przypadkowych książek i z globusa, ale uczyli się polityki od siebie nawzajem. Normy moralne czy behawioralne, nawet najbardziej niedoskonałe, obowiązujące do tamtej pory w polityce, przestały istnieć.
Po drugiej wojnie światowej (do 1939 roku pierwsza wojna światowa nazywała się po prostu Wojną, czy też Wielką Wojną, gdyż nie do pomyślenia było, że coś podobnego może jeszcze kiedyś nastąpić) zaczęło być jeszcze bardziej nieprofesjonalnie, w każdym razie w większości nowo powstających państw. W ciągu stu lat liczba niepodległych państw wzrosła czterokrotnie, a ich głos, dzięki takim organizacjom jak Narody Zjednoczone i dzięki rewolucji komunikacyjnej, zaczął rozbrzmiewać w kakofonicznym chórze.
Stany Zjednoczone starały trzymać się z dala od polityki europejskiej i światowej (obowiązywała tak zwana doktryna Monroego), ale w sumie czyniły to bardzo nieskutecznie. Polityką zajmowali się w USA od początku ludzie później obśmiewani jako „white WASP males" (biali protestanccy mężczyźni), którzy byli najczęściej nie tylko absolwentami najlepszych uniwersytetów, ale też praktykującymi prawnikami, profesorami, wojskowymi. Wspinali się, często powoli, na szczeble kariery, po drodze ucząc się polityki.
Prezydenci bywali lepsi lub gorsi, ale aż do Jimmy'ego Cartera wywodzili się z podobnych kręgów. Samo to, że prezydent Carter posługiwał się zdrobnieniem Jimmy, zamiast pełnego imienia James, wskazywało na jego inność. Król Maciuś nie był już królem Maciejem. Ale Jimmy, mimo że kilkakrotnie naraził się na śmieszność i przepadł w wyborach na drugą kadencję, był jednak otoczony politykami starej daty i fachowcami (i nie mam na myśli tylko Zbigniewa Brzezińskiego).
Od Jimmy'ego Cartera zaczyna się jednak nowa era polityków, dobieranych i wybieranych często ze względu na kryteria niemerytoryczne. W jego politycznym otoczeniu pojawiły się kobiety, mniejszości etniczne i wyznaniowe (choćby katolik Brzeziński), co – jak podkreślano – miało być przejawem demokracji, ale niestety często było jedynie ilustracją tego, jak wobec owych grup mniejszościowych obniża się wymagania merytoryczne. Może zresztą nie tyle była to wina Cartera, ile po prostu początek epoki, w której dziś żyjemy: populizmu, Internetu, praw obywatelskich i praw człowieka, których pojęcie poszerzyło się daleko poza pierwotne pomysły rewolucji francuskiej czy amerykańskich ojców założycieli.