„Intelektualna historia III RP. Rozmowy z lat 1990–2012" Andrzeja Nowaka ukazała się drukiem wczesną jesienią tego roku, ale jak dotąd nie ukazało się zbyt wiele jej omówień. Podobna chwila milczenia zdarza się po wydaniu leksykonów, encyklopedii, wielkich syntez historycznych: w świecie zdominowanym przez efekciarzy rozpisujących jedną myśl na kilkaset stron niełatwo jest przyswoić i przetrawić podobną porcję wiedzy. Tym trudniej podjąć rozmowę o książce wykraczającą poza proste wyliczenie rozmówców.
Takiego wyliczenia trzeba jednak dokonać choćby dlatego, że wydawcy tomu, ostentacyjnie stroniąc od efekciarstwa, zrezygnowali z okładkowej banderoli w jaskrawych barwach, z kanonady nazwisk wyliczonych tłustym drukiem na grzbiecie. A przecież są to hasła, które natychmiast uruchamiają wiązki skojarzeń, rozmówcy, jakich chciałoby się mieć na Polach Elizejskich, nazwiska, które wyliczać można trójkami, jakby puszczało się w ruch potężne armie: Brodski, Bukowski, Podhoretz, Życiński, Rymkiewicz, Wandycz, Lasota, Salij, Staniszkis.
Rozmowy istotne
Jednych zwiedzie brak nazwisk na okładce, inni zawahać się mogą, czytając podtytuł „Rozmowy" – bo mało który gatunek literacki został przecież na naszych oczach równie boleśnie zdegradowany. Co kojarzy się dziś z „rozmową", jakie teksty opatrywane są tym tytułem? Najczęściej – grzechotliwa mowa posłów czy aktywistów partyjnych, którzy ochoczo przybiegli do studia telewizyjnego, gdzie padają słowa przewidywalne, jakbyśmy patrzyli na rząd przewracających się kostek domina. Za chwilę jeden powie coś w swoim mniemaniu śmiesznego o zegarkach ministra, na to padnie replika o braku konta bankowego prezesa, potem obaj coś warkną, a potem już czas będzie kończyć: senatores ugrali swój kwadrans na antenie.
Ani trochę bardziej nie zasługują na miano rozmowy szczebioty celebrytów i publicystów, podczas których każdy chowa za pazuchą zawczasu przygotowaną do wygłoszenia myśl, a czasem tylko frazę, którą chce zabłysnąć i olśnić w sroczym gronie. Nie da się tego nazwać „wymianą myśli", bo przecież do żadnego aktu wymiany nie dochodzi – wszyscy strzelają Panu Bogu w okno w nadziei, że jakiś rykoszet trafi w widzów czy słuchaczy.
Nie jest też chyba do końca rozmową świetny nawet wywiad prasowy: fechtunek na bon moty, w którym wygrywa pointa, urzekający, zabawny, lecz w ostatecznym rachunku postny niczym kolejna komedia Woody'ego Allena. Kolejny wywiad rzeka? Zwykle przepełniają go starannie zredagowane niedyskrecje, perliste anegdoty i rozczulenia nad łąkami dzieciństwa.
Wśród tylu odmian pseudorozmowy (a przecież i tak wymieniliśmy te wyższe, uświęcone faktem druku czy emisji na antenie: co powiedzieć o szarpanych równoważnikach zdań padających w piekarni, w metrze, w warsztacie samochodowym, na które potrzeba by nowego Mirona Białoszewskiego?) ogromna większość z nas, która nie spędza popołudni, czytając Platona, nie rozumie już, na czym polega atut i walor dokonującego się w przestrzeni publicznej dialogu: w czym lepszy on być może od najbardziej nawet spójnego wywodu dokonanego w pojedynkę.