III RP w 3D

W epoce, kiedy nikt już zgoła nie jeździ drezyną, nie tnie kłód dwuręczną piłą, nie kuje żelaza, zapomnieliśmy prawie o satysfakcji, jaką może dawać wspólny wysiłek dwóch osób: a przecież czymś bardzo podobnym są starania dwóch rozmówców dociekających prawdy.

Aktualizacja: 22.12.2013 09:45 Publikacja: 20.12.2013 23:53

„Intelektualna historia III RP. Rozmowy z lat 1990–2012" Andrzeja Nowaka ukazała się drukiem wczesną jesienią tego roku, ale jak dotąd nie ukazało się zbyt wiele jej omówień. Podobna chwila milczenia zdarza się po wydaniu leksykonów, encyklopedii, wielkich syntez historycznych: w świecie zdominowanym przez efekciarzy rozpisujących jedną myśl na kilkaset stron niełatwo jest przyswoić i przetrawić podobną porcję wiedzy. Tym trudniej podjąć rozmowę o książce wykraczającą poza proste wyliczenie rozmówców.

Takiego wyliczenia trzeba jednak dokonać choćby dlatego, że wydawcy tomu, ostentacyjnie stroniąc od efekciarstwa, zrezygnowali z okładkowej banderoli w jaskrawych barwach, z kanonady nazwisk wyliczonych tłustym drukiem na grzbiecie. A przecież są to hasła, które natychmiast uruchamiają wiązki skojarzeń, rozmówcy, jakich chciałoby się mieć na Polach Elizejskich, nazwiska, które wyliczać można trójkami, jakby puszczało się w ruch potężne armie: Brodski, Bukowski, Podhoretz, Życiński, Rymkiewicz, Wandycz, Lasota, Salij, Staniszkis.

Rozmowy istotne

Jednych zwiedzie brak nazwisk na okładce, inni zawahać się mogą, czytając podtytuł „Rozmowy" – bo mało który gatunek literacki został przecież na naszych oczach równie boleśnie zdegradowany. Co kojarzy się dziś z „rozmową", jakie teksty opatrywane są tym tytułem? Najczęściej – grzechotliwa mowa posłów czy aktywistów partyjnych, którzy ochoczo przybiegli do studia telewizyjnego, gdzie padają słowa przewidywalne, jakbyśmy patrzyli na rząd przewracających się kostek domina. Za chwilę jeden powie coś w swoim mniemaniu śmiesznego o zegarkach ministra, na to padnie replika o braku konta bankowego prezesa, potem obaj coś warkną, a potem już czas będzie kończyć: senatores ugrali swój kwadrans na antenie.

Ani trochę bardziej nie zasługują na miano rozmowy szczebioty celebrytów i publicystów, podczas których każdy chowa za pazuchą zawczasu przygotowaną do wygłoszenia myśl, a czasem tylko frazę, którą chce zabłysnąć i olśnić w sroczym gronie. Nie da się tego nazwać „wymianą myśli", bo przecież do żadnego aktu wymiany nie dochodzi – wszyscy strzelają Panu Bogu w okno w nadziei, że jakiś rykoszet trafi w widzów czy słuchaczy.

Nie jest też chyba do końca rozmową świetny nawet wywiad prasowy: fechtunek na bon moty, w którym wygrywa pointa, urzekający, zabawny, lecz w ostatecznym rachunku postny niczym kolejna komedia Woody'ego Allena. Kolejny wywiad rzeka? Zwykle przepełniają go starannie zredagowane niedyskrecje, perliste anegdoty i rozczulenia nad łąkami dzieciństwa.

Wśród tylu odmian pseudorozmowy (a przecież i tak wymieniliśmy te wyższe, uświęcone faktem druku czy emisji na antenie: co powiedzieć o szarpanych równoważnikach zdań padających w piekarni, w metrze, w warsztacie samochodowym, na które potrzeba by nowego Mirona Białoszewskiego?) ogromna większość z nas, która nie spędza popołudni, czytając Platona, nie rozumie już, na czym polega atut i walor dokonującego się w przestrzeni publicznej dialogu: w czym lepszy on być może od najbardziej nawet spójnego wywodu dokonanego w pojedynkę.

Tymczasem dialog jest pewnym szczególnym rodzajem dociekania, wspólnego namysłu. Nie przypadkiem i nie tylko przez ślepą wierność starożytnym używany był przez filozofów jako uprzywilejowane narzędzie budowania wywodu o najbardziej złożonych zagadnieniach – aż po Berkeleya i Hume'a, a i później. Ten tryb zapisu myśli w przypadku prezentowania treści abstrakcyjnych, bardziej złożonych niż plany sprzedażowe na przyszły kwartał naprawdę sprawdza się lepiej niż prezentacja w PowerPoincie.

I więcej: w epoce, kiedy nikt już zgoła nie jeździ drezyną, nie tnie kłód dwuręczną piłą, nie kuje żelaza, zapomnieliśmy prawie o satysfakcji, jaką może dawać wspólny wysiłek dwóch osób: a przecież czymś bardzo podobnym są starania rozmówców dociekających prawdy, dzielących wysiłek możliwie precyzyjnego, odpowiadającego prawdzie nazwania rzeczywistości. Nieraz nazywają ją pełniej niż samotny, monologujący autor – najnowsza książka Andrzeja Nowaka daje tego niejeden dowód. I jeśli oznacza to, że dla wymiany zdań godnej miana „rozmowy" miejsce jest już tylko na łamach dwumiesięczników (jak krakowskie „Arcana", gdzie ukazała się większość zamieszczonych w książce rozmów) – to tym gorzej dla innych periodyków.

Ziarno zamiast kondensatu

Rozróżnienie między wiedzą a rozumieniem istniało zawsze, ale w naszych czasach drogi informacji i mądrości rozbiegły się wyjątkowo daleko. Tę pierwszą mamy na wyciągnięcie ręki, o tę drugą coraz trudniej. Nie kolejnych Wikipedii potrzebujemy (choć większości jej anonimowych autorów należy się uznanie); znacznie też mądrzejszy byłby nasz świat bez plagi bryków, streszczeń, omówień i syntez, w najlepszym razie mielących dorobek cywilizacji na pożywny, papkowaty kondensat dla gimnazjalistów i magistrantów.

Wyzwaniem dla wszystkich, którzy zmagają się z terabajtami danych, od dziennikarzy po fizyków, coraz częściej bywa nie pozyskanie agregowanych wszędzie dookoła informacji, a starożytna umiejętność oddzielania ziarna od plew.

Ta potrzeba jest szczególnie mocna, a zarazem szczególnie trudna do zaspokojenia w przypadku refleksji nad materią ideologii, polityki, filozofii; interpretacji historii, literatury, cywilizacji. To materia tak szeroka i trudna do sprecyzowania, że da się ją ująć tylko litościwie pojemną frazą „myśl współczesna". Jak ją ogarnąć, jak pozbyć się niepokoju, że drepczemy w jakimś zaścianku mentalnym, że umknęło nam spojrzenie prawdziwie odkrywcze, nowy klucz do świata? Zwłaszcza – dodajmy konieczne zastrzeżenie – jeśli nie szukamy katechizmu politycznego przeznaczonego dla podoficera frontu ideologicznego (takie znajdziemy bez trudu, w oprawie każdej barwy), lecz rozwinięcia, ukazania perspektyw, oddechu, długiego trwania debaty?

Podobne tęsknoty żywe są nie od dziś. Często jako przykład podobnego wprowadzenia, które nie byłoby brykiem, wymienia się „Historię filozofii w sześć godzin i kwadrans" Witolda Gombrowicza. Ja jednak uważam ten utwór za błyskotliwy, ekscentryczny figiel i szukając, co mogłoby stanowić wzór „wielkiego otwarcia", wspominam raczej na tytuł znany wielu, którzy rozpoczynali studia w latach 70. i 80. – „Panoramę myśli współczesnej" Gaëtana Picon, francuskiego krytyka sztuki, współpracownika i przyjaciela André Malraux, wydaną po polsku przez paryską „Libellę" w 1967 roku.

Czytana dziś, po pół wieku od wydania, trąci myszką – i pewnie nawet w chwili jej wydania dość było być magistrem filozofii po Sorbonie, by wytykać „Panoramie" braki. A jednak antologia, która zaczynała się nieprzesadnie w Polsce znanym (i nie najbardziej może atrakcyjnym z całego tomu) Leonem Brunschvicgiem, by następnie przybliżać myśl strukturalistów, neotomistów, zawadzić o epistemologię, psychologię rozwoju, pedagogikę, faszyzm i maoizm, ekonometrię, genetykę i fizykę kwantową, by skończyć na przeglądzie szkół etycznych, robiła ogromne wrażenie. Ukazywała wielość zatrudnień ludzkiego umysłu, stawiała we właściwej perspektywie czczonych wtedy w Polsce mędrców – nie strącając ich z piedestału, lecz odbierając im nań monopol.

Czymś podobnym okazuje się dla mnie czytana dziś „Intelektualna historia III RP" – i jeśli spojrzeć na nią z tej perspektywy, tytuł książki ukazuje się nadzwyczaj trafny. Nie jest to sumaryczne, drobiazgowe zestawienie wszystkich ważnych tytułów, sporów i premier – na to trzeba by ś.p. Marty Fik i nowej, czy ja wiem, „Kultury polskiej po Magdalence".

Książka Andrzeja Nowaka jest jak zapis sejsmografu ukazujący najważniejsze wstrząsy, linie sił, zderzenia koncepcji. I, dodajmy, uwidaczniający to, co często niewidoczne na pierwszy rzut oka, nienarzucające się – czy może nienarzucane – oczom, świat nieprzedstawiany w mainstreamowych mediach. „Ktoś może zaoponować: jak to? Historia intelektualna III RP bez rozmów z Tadeuszem Mazowieckim, Adamem Michnikiem, Leszkiem Balcerowiczem, Aleksandrem Kwaśniewskim, Andrzejem Wajdą?" – uprzedza cierpko pozorną dysproporcję autor tomu. Więc tak, owszem: bez nieodzownego, wydawałoby się, tuzina. I nie jest przez to płytsza.

Wszystko się mogło zdarzyć?

Ten siedmiusetstronicowy tom nie jest jednak – w żadnym razie – tylko kreśloną z dystansu panoramą. Czesław Miłosz, przywołując w mowie noblowskiej łacińskie poezje sławnego „sarmackiego Horacjusza", czyli Macieja Sarbiewskiego, wspominał o obecnej w jego wierszach (i stanowiącej, zdaniem noblisty, o potędze poezji) zdolności do błyskawicznej zmiany perspektywy, opisywaniu świata z lotu ptaka, by w chwilę potem przejść do niedostrzegalnego niemal szczegółu.

Podobnie zdarza się w książce rozmów Andrzeja Nowaka: syntetyczne spojrzenia na stojące przed Kościołem wyzwania (rozmowy z ojcem Salijem czy kardynałem Stanisławem Nagym), na dzieje narodów w Europie Środkowej (Piotr Wandycz, Piotr Łossowski, Roman Szporluk), na geopolitykę (Aleksander Smolar) nie przeszkadzają dostrzec pojedynczej sceny, grymasu, epizodu bitewnego, znanego dotąd tylko monografistom: Karola kardynała Wojtyły, tonącego w zaspie po jakimś szczególnie brawurowym zjeździe, oblężenia Starego Bychowa, w latach potopu przez trzy lata opierającego się Moskalom, dwuwiersza Goethego, wyszperanego przez niezrównanego profesora Szporluka. „Rozmowy..." czyta się z leżącym w pogotowiu notesem albo z co najmniej dwoma otwartymi ekranami laptopa: katalogiem Biblioteki Narodowej i dobrą wyszukiwarką.

Szczególnego smaku dodaje tym rozmowom to, że spisywane były przez bez mała ćwierćwiecze. To szmat czasu – sam autor wyboru, sięgając po przykład, przywołuje dystans, jaki dzielił Compiègne i Wersal od Teheranu i Jałty. W istocie, chociaż z perspektywy XXI wieku dziwimy się czasem, jak wiele obyczajów i formuł międzywojnia trwało po lata czterdzieste i pięćdziesiąte. Wersal i Jałta to dwie epoki. Czyżby naprawdę tak wiele czasu minęło od Magdalenki i bombardowania Bagdadu po Syrię i drugą odsłonę Majdanu? Nieprzedzielony kataklizmem na miarę drugiej wojny ten czas wydaje nam się krótszy, bardziej jednorodny – ale tak, za chwilę upłynie 25 lat od narodzin III RP.

Zestawienie rozmów toczonych w tym długim czasie daje im walor i przewagę – znów pozwolę sobie na ryzykowne porównanie – tomogramu nad staroświeckim zdjęciem rentgenowskim. Te rozmowy, dokonywane w różnym czasie, szczególnie jeśli prowadzone były z tą samą osobą (z ojcem Jackiem Salijem w latach 1999, 2005 i 2009; z kardynałem Nagym w roku 2004 i 2011; z Jarosławem Kaczyńskim od roku 1996 aż po 2012) ukazują zmieniające się spojrzenie rozmówców na świat; są zapisem rozumienia spraw publicznych po oblężeniu parlamentu w Moskwie, po Iraku, po 11 września, po Smoleńsku.

Obraz epoki, jaki dzięki temu uzyskujemy, nie jest prostą syntezą, spojrzeniem wstecz, zawsze obarczonym ryzykiem rzutowania swoich dzisiejszych poglądów na przeszłość, przypisywaniem sobie, zwykle zbyt szczodrym, wnikliwości czy umiejętności przewidywania. To zapis złożony, jak tomogram, z wielu warstw.

Te rozmowy, jeśli spojrzeć na daty ich powstania, pochodzą z wszystkich bez mała lat ćwierćwiecza III RP, z nieznaczną może nadreprezentacją roku 2012; a jednak, kiedy czytałem je po raz kolejny, coraz łatwiej, coraz wyraźniej wyróżniałem w nich dwa podzbiory. Być może to tylko odruch umysłu, usiłującego porazić sobie z mnogością wątków i faktów – ale czymś wyraźnie odrębnym, zarazem wzruszającym i bolesnym, były dla mnie dialogi z początku lat 90. Nie od razu zdałem sobie sprawę, że tym, co mnie gryzie, jest nostalgia.

To zabawne; zwykle przecież o  nostalgii mówi się w kontekście „historii osobistej", prywatnych przeżyć i wzruszeń, odwołując się do poszczególnych scen i sytuacji – a psycholodzy przychodzą nam w sukurs, potwierdzając, że silniej zapamiętujemy melodie, zapachy i emocje niż najciekawsze choćby debaty nad możliwym rozpadem ZSRS czy wejściem Polski do NATO. Najwyraźniej jednak „zwierzęta polityczne" mają inaczej: czytając rozmowy z Josifem Brodskim i Natalią Gorbaniewską (październik 1990), z Normanem Podhoretzem (1993) czy – nietypowy to w tym gronie, lecz nader zajmujący rozmówca! – ambasadorem Jurijem Kaszlewem (1992), miałem poczucie, że czas sprzed ćwierć wieku wraca z całą, dawno niezaznaną ostrością.

Czytane dziś rozmowy z początku lat 90. stwarzają wrażenie ogromnej wielości wyboru, zapierających dech w piersiach perspektyw. Co stanie się na Kaukazie i w Moskwie? Co zrobią Stany, superpotęga i triumfator? Jakie są szanse na stworzenie w Polsce normalnego systemu partyjnego, nie, szerzej, na zbudowanie na nowo całej przestrzeni publicznej w naszych pierwszych dniach wolności? Nieopisane, nieoddane w literaturze lata wracają z całym kalejdoskopem scen i nazwisk, od Waldemara Pawlaka po Borysa Jelcyna, z niemal namacalnie brzmiącą w tle – no tak, bez melodii nie może się jednak obejść... – przebojem „Wszystko się może zdarzyć...", którym bombardowały nas wtedy nowo powstające rozgłośnie i uliczni sprzedawcy kaset.

Niepokój

Czy rzeczywiście tak było, czy tylko nam się tak wydawało? To wielkie pytanie, z jednej strony sięgające niezamkniętych dociekań o treść rozmów i negocjacji końca lat 80., z drugiej – o determinizm, o to, czy cokolwiek w przeszłości mogłoby potoczyć się inaczej. Jak wielkie mieliśmy wówczas, jako kraj i wspólnota, pole manewru? I czy o obecnym kształcie Polski przesądziło rzeczywiste, nieznane wtedy znaczenie „transformacji", ograniczony potencjał zniszczonego przez komunizm kraju, czy słabość i małość liderów?

Nawet najżarliwsi entuzjaści stanu spraw w III RP, Euro 2012 i Pendolina muszą chyba przyznać, że nie ma dziś mowy o rozmachu „pierwszego dnia wolności", że wszelkie zmiany i reformy dokonać się mogą w nader wąskich ramach, jakie wyznacza stan budżetu, pat na scenie wewnątrzpolitycznej, unijne wymogi. Nawet najbardziej zacięci krytycy stanu spraw po roku 1989 muszą pamiętać dynamikę i rozmach pierwszej dekady. Jedni i drudzy pochylić się mogą, jeśli starczy im odwagi, nad zapisem wyżej wspomnianych rozmów i wspomnieć na ostatnie zdanie Iwaszkiewiczowskiej „Bitwy na równinie Sedgemoor": „Anna miała wrażenie, że jakaś ogromną fala podniosła ją ku górze, ominęła, przeszła, rozpłynęła się i pozostawiła ją jak złamaną muszlę na piasku".

Znacznie trudniej przyszłoby krytykom i entuzjastom spotkać się w lekturze późniejszych rozmów, w których – tym częściej, tym natarczywiej, im bliższe są współczesności – obecny jest, zwłaszcza w pytaniach Andrzeja Nowaka, niepokój. Świadomość dokonującej się przemiany, której skali nie jesteśmy jeszcze w stanie ogarnąć, erozji całej klasy pojęć czy tożsamości, procesów kulturowych, nad którymi w żaden sposób nie jesteśmy w stanie zapanować, może się okazać bliska  wielu czytelnikom „Rozmów...". Innym pozostanie jednak niedostępna.

Wymownym tego przykładem jest zapis wymiany myśli z Aleksandrem Smolarem z roku 2012. Rozmowa świetna, głęboka, różna od polemik prasowych również dlatego, że prowadzona jest nie z konwencjonalną „uprzejmością", cnotą przedszkolanek, lecz z nieudawanym wzajemnym szacunkiem – ukazuje zarazem trudność, jeśli nie niemożność spotkania się obu rozmówców.

Zdeptane oczerety

Czytając ją, przypominałem sobie mądre żarty, którymi raczą nas psycholodzy – cały świat „figur iluzorycznych", których typologie tworzył Gaetano Kanizsa, wszystkie te plątaniny linii, w których dostrzec można kontur kielicha albo dwóch twarzy, damę w sukni albo twarz czarownicy. Jakkolwiek nie natężalibyśmy uwagi, gdy już rozgryziemy sekret przewrotnego szkicu, nie jesteśmy w stanie zobaczyć obu tych figur naraz.

Podobnie w rozmowie profesora UJ i prezesa Fundacji im. Stefana Batorego: tam, gdzie Andrzej Nowak widzi wyłaniający się kontur orwellowskiego świata siedzących przed telewizorem proletów i mądrej kasty nadzorców – Aleksander Smolar obawia się rządów populistów i partii wodzowskich. Gdzie jeden z rozmówców widzi przemiany, w następstwie których wyrasta pokolenie „nowych obywateli świata, którzy »wyrośli już« ze swojej kultury lokalnej, a w każdym razie są o tym przekonani", perspektywę wyrwania z tradycyjnej tożsamości bez oferowania niczego w zamian, ryzyko przemiany naszych współczesnych w „turystów", którzy „mają dostęp do świata, ale nie są w nim, w żadnym jego miejscu, gospodarzami" – jego adwersarz z entuzjazmem podsumowuje „wielkie osiągnięcie Unii Europejskiej, jakim jest masowa wymiana młodzieży" oraz „większe otwarcie na świat", przywołuje wzięty od amerykańskiego filozofa Ralpha Waldo Emersona podział na „partię pamięci" i „partię nadziei", nie ukrywając, o ile bliższa mu jest ta druga.

Andrzej Nowak nie daje się przekonać, że warunkiem triumfu nadziei jest przegrana pamięci. Kolejnych rozmówców pyta o to, czy erozja tożsamości zbiorowych jest nieuchronna, czy schyłek narodów jest kolejną „koniecznością dziejową", jaką częstują nas determiniści, jakie racje przemawiają za „paraliżowaniem wyobraźni insurekcyjnej".

Pytający nie oczekuje prostych formuł ani tanich pocieszeń: nie oferują ich też jego rozmówcy, mocno dystansujący się od samozadowolenia, czy to w wymiarze kruchcianym, czy muzealnym: dowodem na to gniew i drwina Jana Prokopa na wspomnienie przedwojennych „studentów z ONR, którzy rozwalali biedne żydowskie sklepiki, żeby zrobić przyjemność Matce Boskiej", żal Wiesława Chrzanowskiego nad miałkością wielu parafialnych kazań. Rozmowy, które służą dociekaniu prawdy, nie mogą być brykiem.

Przedsmak tej niełatwej wieloznaczności daje nam już okładka,  niepokojąca i oniryczna. Pod bladym, ale wysokim niebem widać stratowany, błotnisty brzeg stawu, piechura w czako i – nierealną w tym zdegradowanym krajobrazie – baletnicę. Jedni zobaczą w tym scenę jak z „Popiołów", inni inscenizację najsmutniejszej Andersenowskiej baśni o dzielnym ołowianym żołnierzu.

Czy idzie o Polskę i Rosję, o schyłek czy wierność, o tęsknotę czy pole bitwy? To wieloznaczność jak z  polskiego, arcypolskiego epigrafu: „Gorejąc nie wiesz, czy stawasz się wolny / czy to, co twoje, ma być zatracone?" Być może w roku 2013 znajdujemy się w całkiem luksusowej sytuacji: bo jeszcze – gorejąc – nie wiemy.

„Intelektualna historia III RP. Rozmowy z lat 1990–2012" Andrzeja Nowaka ukazała się drukiem wczesną jesienią tego roku, ale jak dotąd nie ukazało się zbyt wiele jej omówień. Podobna chwila milczenia zdarza się po wydaniu leksykonów, encyklopedii, wielkich syntez historycznych: w świecie zdominowanym przez efekciarzy rozpisujących jedną myśl na kilkaset stron niełatwo jest przyswoić i przetrawić podobną porcję wiedzy. Tym trudniej podjąć rozmowę o książce wykraczającą poza proste wyliczenie rozmówców.

Takiego wyliczenia trzeba jednak dokonać choćby dlatego, że wydawcy tomu, ostentacyjnie stroniąc od efekciarstwa, zrezygnowali z okładkowej banderoli w jaskrawych barwach, z kanonady nazwisk wyliczonych tłustym drukiem na grzbiecie. A przecież są to hasła, które natychmiast uruchamiają wiązki skojarzeń, rozmówcy, jakich chciałoby się mieć na Polach Elizejskich, nazwiska, które wyliczać można trójkami, jakby puszczało się w ruch potężne armie: Brodski, Bukowski, Podhoretz, Życiński, Rymkiewicz, Wandycz, Lasota, Salij, Staniszkis.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Dzieci nie ma i nie będzie. Kto zawinił: boomersi, millenialsi, kobiety, mężczyźni?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski