Duma i wściekłość

Igrzyska w Soczi będą polityczne – narzekają miłośnicy „czystego" sportu. Mój Boże, a czy którekolwiek igrzyska były niepolityczne?

Publikacja: 31.01.2014 23:19

Igrzyska olimpijskie są imprezą ze wszech miar polityczną. Nie od dzisiaj i nie od wczoraj.

„Ostatnie igrzyska napsuły więcej krwi w stosunkach między narodami niż wszystkie dyplomatyczne incydenty z ostatnich dziesięciu lat razem wzięte" – pisał komentator brytyjskiego magazynu „The Bystander" po zakończeniu igrzysk w Londynie.

W 1908 roku.

Poszło między innymi o flagi. Irlandczycy mieli startować jako osobna drużyna, ale Brytyjczycy uparli się, by występowali pod brytyjskim sztandarem (formalnie oba kraje tworzyły Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii). Wtedy carska Rosja zażądała, by sportowcy z Wielkiego Księstwa Finlandii defilowali pod flagą rosyjską – wprawdzie reprezentowali państwo autonomiczne, ale de facto zależne od Kremla. Z kolei chorąży delegacji USA Ralph Rose uparł się, że wbrew protokołowi nie dokona tzw. pokłonu flagi przed królem Edwardem VII.

Kłótnie o narodowe barwy, spory etniczne, protesty przeciwko łamaniu praw człowieka – to wszystko już było. Czy olimpiada w Soczi będzie „polityczna"? Bez wątpienia. A czy można wskazać choćby jedne zawody w nowożytnej historii olimpizmu, letnie lub zimowe, które byłyby wyłącznie „sportowe"? Nawet tradycje, które na pierwszy rzut oka wydają się moralnie krystaliczne, przy bliższym zbadaniu tracą blask. Zlustrujmy na przykład pozornie niewinną i godną pochwały sztafetę olimpijską. Kto ją wymyślił? Carl Diem, szef komitetu organizacyjnego igrzysk w Berlinie w 1936 r. Dlaczego idea spodobała się Adolfowi Hitlerowi? Bo świetnie wpisywała się w opowieść o czystej, aryjskiej rasie, mającej swe korzenie w starożytnej Grecji. Przy zapalaniu pierwszej pochodni w Olimpii użyto soczewek firmy Carl Zeiss, która wytwarzała m.in. wojskowe lornetki i peryskopy do niemieckich u-bootów. A same pochodnie wyprodukował koncern Krupp, który wkrótce miał dostarczać komponenty do budowy komór gazowych. Nad radiową relacją z przebiegu sztafety czuwał zaś sam doktor Joseph Goebbels.

Albo oni, albo my

W Soczi czekają nas zapewne pojedyncze protesty przeciwko antygejowskim ustawom prezydenta Putina. Ktoś pojawi się na podium z tęczową opaską na ramieniu, ktoś wypowie kilka dosadnych opinii na konferencji prasowej. Być może jakiś sportowiec wstawi się za członkiniami zespołu Pussy Riot. Trzeba mieć tylko nadzieję, że nie dojdzie do czegoś poważniejszego: jak 42 lata temu w Monachium, gdy palestyńscy terroryści zabili 11 izraelskich sportowców, trenerów i działaczy, albo jak w Atlancie w 1996 r., gdy wybuch bomby w parku Olimpijskim kosztował życie dwóch osób.

Na pewno nie będzie bojkotu rosyjskich igrzysk ze strony państw. Kilku ważnych polityków nie zjawi się na otwarciu igrzysk, lecz ich gest szybko zostanie zapomniany, tak jak nikt już nie pamięta, kto był, a kto nie, na ceremonii inaugurującej olimpiadę w Pekinie.

Zresztą głowy państw uczestniczą w otwarciach igrzysk od niedawna. W epoce „przedtelewizyjnej" i „przedcelebryckiej" politycy nie wykazywali specjalnego zainteresowania zawodami olimpijskimi – z niechlubnym wyjątkiem Adolfa Hitlera.

W 1932 roku prezydent USA Herbert Hoover nie znalazł czasu, by pozdrowić uczestników igrzysk w Los Angeles, albowiem „kolidowało" to z jego kampanią wyborczą (Hoover starał się wówczas o reelekcję). Jako że od początku ery nowożytnych igrzysk prawie zawsze „kolidowały" one z kampaniami wyborczymi w USA, Lord Killanin, szef Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego w latach 70. ub. wieku, zasugerował zupełnie serio, by Amerykanie... zmienili swoją konstytucję, a tym samym datę wyborów. Oczywiście o zmianie konstytucji nie mogło być mowy. W 1980 roku Jimmy Carter nie przybył na otwarcie zimowych igrzysk w Lake Placid, ale już w 1984 roku, gdy olimpijczycy raz jeszcze zawitali do Miasta Aniołów, Ronald Reagan usiadł na trybunach – jako pierwszy prezydent USA w dziejach olimpiad.

Tamte igrzyska zbojkotowało 18 państw, głównie z dawnego bloku komunistycznego. Miała to być odpowiedź na bojkot olimpiady w Moskwie przez państwa Zachodu cztery lata wcześniej, z powodu sowieckiej inwazji na Afganistan. Ale do pierwszego masowego bojkotu doszło jeszcze wcześniej. 26 krajów Afryki, a także Irak i Gujana, zbojkotowało igrzyska olimpijskie w Montrealu w 1976 roku. Powodem było dopuszczenie do igrzysk Nowej Zelandii – wcześniej jej reprezentacja rugbystów, łamiąc międzynarodowe sankcje, rozegrała kilka meczów w Republice Południowej Afryki, której rząd prowadził politykę apartheidu. W 1936 r., gdy igrzyska odbywały się w Berlinie, lewicowy rząd Hiszpanii chciał zorganizować tzw. olimpiadę ludową – dla tych sportowców, którzy z powodów ideologicznych nie chcieli występować w nazistowskich Niemczech. Zawody zostały jednak odwołane – dosłownie w przeddzień ich rozpoczęcia generał Franco dokonał przewrotu.

I tak jednak największe kontrowersje wywoływał w czasie olimpiad stosunek państw i pojedynczych sportowców do Związku Sowieckiego.

Krew w wodzie

Gest czeskiej gimnastyczki Very Časlavskiej na olimpiadzie w Meksyku w 1968 roku był bardzo subtelny i na pewno nie tak widowiskowy jak zgięte ramię Władysława Kozakiewicza na moskiewskich Łużnikach dwanaście lat później. Lecz w historii sportu nie zdarzył się chyba przypadek, by ktoś zapłacił tak wysoką cenę za... spuszczenie wzroku.

W latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia reprezentująca Czechosłowację Časlavska była najwybitniejszą gimnastyczką globu. Wygrywała seriami wszystkie najważniejsze zawody. Siedmiokrotnie zdobywała złoto olimpijskie, cztery razy stawała na najwyższym stopniu podium w mistrzostwach świata, jedenaście razy – w mistrzostwach Europy. Na olimpiadę do Meksyku jechała jako kandydatka do złota w niemal wszystkich gimnastycznych konkurencjach.

Ale w trakcie rywalizacji działy się rzeczy dziwne. Na równoważni Časlavska przegrała z reprezentantką ZSRS Natalią Kuczinską po kontrowersyjnej decyzji sędziów. W ćwiczeniach wolnych zdobyła złoty medal, ale ex aequo z inną sowiecką gimnastyczką, Łarisą Petrik, której w ostatniej chwili, z niezrozumiałych przyczyn, dodano kilka punktów.

Podczas obu ceremonii medalowych, gdy z głośników płynął hymn Związku Sowieckiego, Časlavska delikatnie odwracała głowę i patrzyła w dół. Gest nie umknął uwadze nikomu: ani organizatorom, ani czechosłowackim działaczom, ani tym bardziej sowieckim aparatczykom.

Nie był to jednak wyraz rozgoryczenia, spowodowanego dziwnymi rozstrzygnięciami arbitrów. Časlavska protestowała w ten sposób, milcząco, przeciwko interwencji wojsk ZSRS w jej ojczyźnie, która miała miejsce zaledwie dwa miesiące wcześniej.

Nie była to jej pierwsza polityczna deklaracja. W czerwcu tego samego roku Časlavska podpisała się pod manifestem „Dwóch tysięcy słów", zredagowanym przez znanego dziennikarza i dysydenta Ludvika Vaculika, w którym sygnatariusze domagali się przyspieszenia demokratycznych reform. Już wtedy spotkały ją ze strony władz szykany, a jej wyjazd na meksykańską olimpiadę wisiał na włosku. W końcu pozwolono jej na udział w zawodach, lecz po skandalu podczas wręczania medali miarka się przebrała. Po powrocie do Pragi życie Časlavskiej zamieniło się w piekło. Sportowe władze zmusiły ją de facto do zakończenia kariery (miała wówczas 26 lat), zakazując swojej mistrzyni olimpijskiej wyjazdów za granicę. Przez kilka lat Časlavska bezskutecznie starała się o pracę w Czechosłowackim Związku Gimnastyki. W 1979 roku prezydent Meksyku José López Portillo, który pamiętał jej występy na igrzyskach, zapytał, czy Časlavska mogłaby trenować młode meksykańskie gimnastyczki. Tym razem komuniści ulegli i wypuścili ją z kraju, choć – jak głosi plotka – nie obyło się bez lekkiego szantażu. Ponoć Portillo zagroził, że jeśli spotka się z odmową, wstrzyma dostawy meksykańskiej ropy dla Czechosłowacji.

W dyscyplinach indywidualnych, szczególnie wśród kobiet, ryzyko „politycznych" rękoczynów raczej nie istniało. Co innego w przypadku sportów zespołowych. Gdy na olimpijskich arenach mieli się zmierzyć w bezpośrednim pojedynku reprezentanci dwóch skłóconych państw, można było stawiać dolary przeciwko orzechom, iż dojdzie do skandalu.

Na igrzyskach w Melbourne w 1956 r., zaledwie miesiąc po stłumieniu przez sowieckie czołgi powstania w Budapeszcie, w półfinale turnieju piłki wodnej spotkały się drużyny Węgier i ZSRS. Dla Madziarów nie był to zwykły mecz, to była prawdziwa wojna. „Wszyscy mówiliśmy w miarę dobrze po rosyjsku" – wspominał po latach najmłodszy gracz węgierskiej reprezentacji Ervin Zador. „Plan był więc prosty: gdy tylko była okazja, Sowieci słyszeli z naszych ust najgorsze epitety. Wiedzieliśmy, że stracą nerwy, a jak stracą nerwy, zaczną grać gorzej".

Tak też się stało. Węgrzy wygrywali 4:0 i pewnie zmierzali po zwycięstwo. W basenie i wokół niego atmosfera była jednak coraz gęstsza, waterpoliści obu stron faulowali się bez opamiętania, a kilka tysięcy węgierskich kibiców (głównie imigrantów) miało wyraźną ochotę wskoczyć do wody i dopomóc rodakom w akcie zemsty.

Została minuta regulaminowego czasu gry. Ervin Zador usłyszał gwizdek – myślał, że to sędzia właśnie zakończył mecz. Gwizdał jednak jeden z podekscytowanych kibiców. Zador na ułamek sekundy odwrócił głowę – w tym momencie jeden z zawodników ZSRS wyskoczył w górę i wymierzył mu cios pięścią w twarz. Zakrwawionego Zadora wyprowadzono z basenu, a sędzia postanowił zakończyć spotkanie. Sowieckim graczom towarzyszyła w drodze do szatni policja – gdyby nie eskorta, prawdopodobnie doszłoby do linczu.

W finale Węgrzy wygrali 2:1 z Jugosławią i zdobyli swoje czwarte olimpijskie złoto. Zador w tym meczu już nie wystąpił, ale odebrał swój medal, stając na podium obok kolegów z drużyny.

Połowa całej olimpijskiej reprezentacji Węgier, w tym wielu waterpolistów, uciekła na Zachód. Zador trafił do Kalifornii, gdzie przez wiele lat był trenerem pływania. Zmarł w w kwietniu 2012 r., w wieku 77 lat.

Czy wierzycie w cuda?

W 1980 roku w równie gorącej atmosferze rozgrywany był mecz USA–ZSRS podczas hokejowego turnieju na olimpiadzie w amerykańskim Lake Placid. To był szczyt zimnej wojny – kilka miesięcy wcześniej Leonid Breżniew wysłał Armię Czerwoną do Afganistanu, a ambasadę USA w Teheranie okupowali irańscy rewolucjoniści. Ameryka była przygnębiona, rozbita, potrzebowała sportowego sukcesu. Ale czy ten sukces był możliwy w hokeju na lodzie?

Sowieci przyjechali na igrzyska jako zdecydowani faworyci. Media zastanawiały się jedynie, kto zdobędzie srebro. Na Amerykanów nikt nie stawiał – zawodowcy z NHL nie mogli grać na olimpiadzie (podobnie jak w przypadku reprezentacji Kanady), więc trener Herb Brooks miał do dyspozycji tylko żółtodziobów z lig uniwersyteckich, których nazwiska nikomu nic nie mówiły. Średnia wieku drużyny USA wynosiła zaledwie 21 lat.

A jednak ci młodzi, niedoświadczeni gracze radzili sobie od początku turnieju całkiem nieźle. Przy gorącym wsparciu publiczności wygrywali kolejne mecze. By jednak marzyć o medalu, musieli pokonać Sowietów.

22 lutego stanęli naprzeciwko Władisława Trietiaka, Wiaczesława Fietisowa, Borysa Michajłowa i Siergieja Makarowa. To byli Casillas, Ribéry, Messi i Cristiano Ronaldo ówczesnego, światowego hokeja. Pokonanie sowieckiego „dream teamu" było równie prawdopodobne, co zwycięstwo futbolowej reprezentacji Nepalu w starciu z Brazylią. Amerykańska stacja ABC nie nadawała nawet meczu na żywo (zaczynał się o 17.00 czasu miejscowego), racząc widzów retransmisją dopiero trzy godziny później.

Sowieci prowadzili 1:0, potem 2:1, wreszcie 3:2 – takim wynikiem skończyła się druga tercja. Wszyscy byli zachwyceni postawą amerykańskich studentów, którzy tak długo stawiali opór bezlitosnej, czerwonej machinie.

W połowie trzeciej tercji padło wyrównanie. Dwie minuty później Amerykanie prowadzili już 4:3, po golu kapitana drużyny Mike'a Eruzione. Trybuny wpadły w ekstazę. W ostatniej minucie meczu komentator ABC Al Michaels wyrzucał z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego – podawał nazwiska zawodników, którzy akurat byli przy krążku, a jednocześnie odliczał sekundy do końcowej syreny. „Jedenaście sekund, dziesięć! Morrow podaje do Silka. Zostało pięć sekund! Czy wierzycie w cuda! YEEEES!".

W ostatnim meczu Amerykanie wygrali z Finlandią i zostali mistrzami olimpijskimi. Ale w pamięci Amerykanów został tylko heroiczny bój z Sowietami – do tego stopnia, iż wielu kibiców jest błędnie przekonanych, że był to finał turnieju.

Do historii mecz przeszedł jako „Cud na lodzie" („Miracle on Ice"). Magazyn „Sports Illustrated" po raz pierwszy w historii opublikował na okładce tylko zdjęcie, bez żadnego tytułu czy opisu. Na legendarnej fotografii Heinza Kluetmeiera widać amerykańskich hokeistów świętujących zwycięstwo, a w tle powiewający, gwieździsty sztandar. Można by rzec – sportowa wersja pomnika zdobywców Iwo Jimy. Gdy Kluetmeiera spytano, dlaczego na okładce nie znalazło się ani jedno słowo, odrzekł: „Po co? Przecież i tak cała Ameryka wiedziała, co się wydarzyło".

W istocie takiego wzmożenia uczuć patriotycznych dawno w Ameryce nie było – oto Dawid, symbolizujący wolny Zachód, powalił komunistycznego Goliata. Sowieci – źli, Amerykanie – szlachetni. Czy jednak było tak zawsze?

W szatni jesteś ?brudnym czarnuchem

Adolfa Hitlera musiał boleć fakt, iż największą gwiazdą igrzysk w 1936 r. był Jesse Owens, czarnoskóry sprinter z USA. W dodatku fetowany i uwielbiany przez „aryjską" publiczność, która traktowała go tak, jak sobie na to zasłużył – czyli jak wybitnego sportowca. Naziści uważali Murzynów za podludzi i byli wściekli, że w amerykańskiej ekipie olimpijskiej znalazło się ich aż 19.

Owens zdobył w Berlinie cztery złote medale: w biegach na 100 i 200 metrów, w sztafecie 4x100 metrów i w skoku w dal. W powszechnej opinii wciąż pokutuje przekonanie, że Hitler ostentacyjnie nie pogratulował Owensowi zwycięstw. Sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Pierwszego dnia zawodów – 2 sierpnia – Führer rzeczywiście opuścił stadion wcześniej, dzięki czemu uniknął konieczności składania gratulacji Corneliusowi Johnsonowi, innemu czarnemu reprezentantowi USA, triumfatorowi konkursu skoku wzwyż. Przedstawiciele MKOl zwrócili uwagę Hitlerowi, że powinien się zdecydować: albo będzie przyjmował wszystkich złotych medalistów, albo żadnego. Niemiecki przywódca wybrał ten drugi wariant i na stadion już nie wrócił. A Owens zdobywał swoje medale 3, 4 i 5 sierpnia (biegając, notabene, w butach wyprodukowanych przez niemieckie zakłady braci Dasslerów, którzy później założyli dwie konkurujące ze sobą firmy: Adidasa i Pumę).

Owens nie miał pretensji do niemieckiego dyktatora. „Największy afront spotkał mnie nie ze strony Hitlera, lecz Franklina Delano Roosevelta. Prezydent USA nawet nie wysłał mi telegramu" – cytuje Owensa Jeremy Schaap, autor książki „Triumph", opowiadającej o berlińskiej olimpiadzie. Po powrocie do USA Owens nie został zaproszony do Białego Domu, gdyż Roosevelt obawiał się, że takie spotkanie mogłoby go kosztować sporo głosów wyborczych w stanach Południa.

Gdy na cześć mistrza olimpijskiego wydano przyjęcie w nowojorskim hotelu Waldorf–Astoria, Owens, by dostać się do sali balowej, musiał skorzystać z windy przeznaczonej do przewożenia towarów. Jako negro nie mógł podróżować z innymi gośćmi. Warto też przypomnieć, że w nazistowskich Niemczech Owens mieszkał w tym samym hotelu, co biali reprezentanci USA. W jego ojczyźnie nie byłoby to możliwe.

Ponad trzydzieści lat później, w Meksyku, rasizm znów stał się tematem olimpijskim. Tym razem za sprawą Tommiego Smitha i Johna Carlosa, dwóch czarnoskórych rodaków Owensa. Smith wygrał finał biegu na 200 metrów, Carlos był trzeci. Podczas ceremonii medalowej obaj stanęli na podium w samych skarpetkach (co miało symbolizować ubóstwo czarnej mniejszości w USA) oraz z rękawiczkami na dłoniach. Gdy rozległ się amerykański hymn, Smith i Carlos unieśli w górę zaciśnięte pięści, protestując przeciwko dyskryminacji rasowej w Stanach Zjednoczonych. Kiedy opuszczali stadion, żegnały ich gwizdy.

W trakcie późniejszej konferencji prasowej Smith, siedmiokrotny rekordzista świata, tłumaczył: „Na bieżni jesteś najszybszym człowiekiem świata, w szatni – już tylko brudnym czarnuchem. Jeśli wygrywasz, nazywają cię »Amerykaninem«, a nie »czarnym Amerykaninem«. Jeśli zaś robisz coś złego, jesteś »negro«".

W czerwcu tego roku Tommie Smith skończy 70 lat. Nie jest już najszybszym człowiekiem świata. Ale nie jest już też „negro".

Jest, po prostu, mistrzem olimpijskim.

Autor jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy"

Igrzyska olimpijskie są imprezą ze wszech miar polityczną. Nie od dzisiaj i nie od wczoraj.

„Ostatnie igrzyska napsuły więcej krwi w stosunkach między narodami niż wszystkie dyplomatyczne incydenty z ostatnich dziesięciu lat razem wzięte" – pisał komentator brytyjskiego magazynu „The Bystander" po zakończeniu igrzysk w Londynie.

W 1908 roku.

Poszło między innymi o flagi. Irlandczycy mieli startować jako osobna drużyna, ale Brytyjczycy uparli się, by występowali pod brytyjskim sztandarem (formalnie oba kraje tworzyły Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii). Wtedy carska Rosja zażądała, by sportowcy z Wielkiego Księstwa Finlandii defilowali pod flagą rosyjską – wprawdzie reprezentowali państwo autonomiczne, ale de facto zależne od Kremla. Z kolei chorąży delegacji USA Ralph Rose uparł się, że wbrew protokołowi nie dokona tzw. pokłonu flagi przed królem Edwardem VII.

Kłótnie o narodowe barwy, spory etniczne, protesty przeciwko łamaniu praw człowieka – to wszystko już było. Czy olimpiada w Soczi będzie „polityczna"? Bez wątpienia. A czy można wskazać choćby jedne zawody w nowożytnej historii olimpizmu, letnie lub zimowe, które byłyby wyłącznie „sportowe"? Nawet tradycje, które na pierwszy rzut oka wydają się moralnie krystaliczne, przy bliższym zbadaniu tracą blask. Zlustrujmy na przykład pozornie niewinną i godną pochwały sztafetę olimpijską. Kto ją wymyślił? Carl Diem, szef komitetu organizacyjnego igrzysk w Berlinie w 1936 r. Dlaczego idea spodobała się Adolfowi Hitlerowi? Bo świetnie wpisywała się w opowieść o czystej, aryjskiej rasie, mającej swe korzenie w starożytnej Grecji. Przy zapalaniu pierwszej pochodni w Olimpii użyto soczewek firmy Carl Zeiss, która wytwarzała m.in. wojskowe lornetki i peryskopy do niemieckich u-bootów. A same pochodnie wyprodukował koncern Krupp, który wkrótce miał dostarczać komponenty do budowy komór gazowych. Nad radiową relacją z przebiegu sztafety czuwał zaś sam doktor Joseph Goebbels.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą