Igrzyska olimpijskie są imprezą ze wszech miar polityczną. Nie od dzisiaj i nie od wczoraj.
„Ostatnie igrzyska napsuły więcej krwi w stosunkach między narodami niż wszystkie dyplomatyczne incydenty z ostatnich dziesięciu lat razem wzięte" – pisał komentator brytyjskiego magazynu „The Bystander" po zakończeniu igrzysk w Londynie.
W 1908 roku.
Poszło między innymi o flagi. Irlandczycy mieli startować jako osobna drużyna, ale Brytyjczycy uparli się, by występowali pod brytyjskim sztandarem (formalnie oba kraje tworzyły Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii). Wtedy carska Rosja zażądała, by sportowcy z Wielkiego Księstwa Finlandii defilowali pod flagą rosyjską – wprawdzie reprezentowali państwo autonomiczne, ale de facto zależne od Kremla. Z kolei chorąży delegacji USA Ralph Rose uparł się, że wbrew protokołowi nie dokona tzw. pokłonu flagi przed królem Edwardem VII.
Kłótnie o narodowe barwy, spory etniczne, protesty przeciwko łamaniu praw człowieka – to wszystko już było. Czy olimpiada w Soczi będzie „polityczna"? Bez wątpienia. A czy można wskazać choćby jedne zawody w nowożytnej historii olimpizmu, letnie lub zimowe, które byłyby wyłącznie „sportowe"? Nawet tradycje, które na pierwszy rzut oka wydają się moralnie krystaliczne, przy bliższym zbadaniu tracą blask. Zlustrujmy na przykład pozornie niewinną i godną pochwały sztafetę olimpijską. Kto ją wymyślił? Carl Diem, szef komitetu organizacyjnego igrzysk w Berlinie w 1936 r. Dlaczego idea spodobała się Adolfowi Hitlerowi? Bo świetnie wpisywała się w opowieść o czystej, aryjskiej rasie, mającej swe korzenie w starożytnej Grecji. Przy zapalaniu pierwszej pochodni w Olimpii użyto soczewek firmy Carl Zeiss, która wytwarzała m.in. wojskowe lornetki i peryskopy do niemieckich u-bootów. A same pochodnie wyprodukował koncern Krupp, który wkrótce miał dostarczać komponenty do budowy komór gazowych. Nad radiową relacją z przebiegu sztafety czuwał zaś sam doktor Joseph Goebbels.
Albo oni, albo my
W Soczi czekają nas zapewne pojedyncze protesty przeciwko antygejowskim ustawom prezydenta Putina. Ktoś pojawi się na podium z tęczową opaską na ramieniu, ktoś wypowie kilka dosadnych opinii na konferencji prasowej. Być może jakiś sportowiec wstawi się za członkiniami zespołu Pussy Riot. Trzeba mieć tylko nadzieję, że nie dojdzie do czegoś poważniejszego: jak 42 lata temu w Monachium, gdy palestyńscy terroryści zabili 11 izraelskich sportowców, trenerów i działaczy, albo jak w Atlancie w 1996 r., gdy wybuch bomby w parku Olimpijskim kosztował życie dwóch osób.
Na pewno nie będzie bojkotu rosyjskich igrzysk ze strony państw. Kilku ważnych polityków nie zjawi się na otwarciu igrzysk, lecz ich gest szybko zostanie zapomniany, tak jak nikt już nie pamięta, kto był, a kto nie, na ceremonii inaugurującej olimpiadę w Pekinie.
Zresztą głowy państw uczestniczą w otwarciach igrzysk od niedawna. W epoce „przedtelewizyjnej" i „przedcelebryckiej" politycy nie wykazywali specjalnego zainteresowania zawodami olimpijskimi – z niechlubnym wyjątkiem Adolfa Hitlera.
W 1932 roku prezydent USA Herbert Hoover nie znalazł czasu, by pozdrowić uczestników igrzysk w Los Angeles, albowiem „kolidowało" to z jego kampanią wyborczą (Hoover starał się wówczas o reelekcję). Jako że od początku ery nowożytnych igrzysk prawie zawsze „kolidowały" one z kampaniami wyborczymi w USA, Lord Killanin, szef Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego w latach 70. ub. wieku, zasugerował zupełnie serio, by Amerykanie... zmienili swoją konstytucję, a tym samym datę wyborów. Oczywiście o zmianie konstytucji nie mogło być mowy. W 1980 roku Jimmy Carter nie przybył na otwarcie zimowych igrzysk w Lake Placid, ale już w 1984 roku, gdy olimpijczycy raz jeszcze zawitali do Miasta Aniołów, Ronald Reagan usiadł na trybunach – jako pierwszy prezydent USA w dziejach olimpiad.