Tłum kolorowych przebierańców falował. Strzelały flesze. „All you need is love!" – ryczał z głośników John Lennon, a w lufy karabinów wkładano kwiaty i sam nie wiem, czy była to bardziej prowokacja estetyczna, czy wyraz naiwnej wiary, że nadchodzi era miłości? Po przeciwnej stronie żelaznej kurtyny gburowaty tyran Leonid Breżniew całował namiętnie w usta przywódcę demokratycznych Niemiec Ericha Honeckera, a ten omdlewał w jego ramionach, trudno zgadnąć, czy bardziej z obrzydzenia, czy ze strachu. Postępowy filozof Fromm (też Erich) pisał: „Bez miłości ludzkość nie mogłaby istnieć ani jednego dnia". Intelektualiści szli więc w parze ze studentami i wielu wierzyło, że mogła być z tego rzeczywiście jakaś rewolucja.
Czyżby? Wszak w tle transparentów karczowano w Wietnamie napalmem duże połacie dżungli wraz z żołnierzami Wietkongu, pocałunek Breżniewa zaś miał przysłonić sowieckie łagry i psychuszki, w których poddawano elektrowstrząsom podejrzanych osobników w rodzaju Władimira Bukowskiego. Na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie przeciw „miłości" w wydaniu internacjonalistycznym spalił się Ryszard Siwiec i choć czerwoni starali się, jak mogli, nikt nie wierzył w szczerość pocałunków Breżniewa, zrzucając je na karb alkoholizmu bądź niezdrowych instynktów.
Czy to jedyna epoka, w której próbowano wyzwolić w polityce „magię" miłości? O, nie. Bynajmniej. Długo, długo wcześniej rzymscy nobile w imię wyższych uczuć do wartości republikańskich nurzali sztylety we krwi podejrzanych o tyranię, co i tak nie miało większego sensu, bo po martwych dyktatorach przychodzili kolejni, jeszcze bardziej krwiożerczy. Narodzone z sensu przykazania miłości chrześcijaństwo było wielkim miłosnym zapędem, acz tylko do czasu, kiedy samo nie przesiąkło genem władzy. Niedługo później, z mocno eksponowanym symbolem miłości Chrystusowej, czyli krzyżem na sztandarach, dokonało skutecznej egzekucji pewnej (niemałej!) liczby arian, paulicjan, muzułmanów, albigensów, Prusów, Jadźwingów czy hugenotów. Ot, tak, w imię Pana. Ówże był obecny również na pasach żołdaków Hitlera, którzy – co prawda wtórnie zbarbaryzowani – wywodzili się z narodu chwalącego Boga najpiękniej jak można. Muzyką Bacha, poezją Goethego, filozofią Novalisa. Czyż można piękniej?
Nie chciałbym być niesprawiedliwy. Może religię miłości wplątano w politykę na siłę albo, co bardziej prawdopodobne, mocno nadużywano kategorii, którą Chrystus zarezerwował dla wyższych spraw? Może należało po prostu z zasady wyłączyć ją z życia publicznego, do którego nigdy nie pasowała? „Miłość jest aktywną siłą w człowieku, siłą, która przebija się przez mury oddzielające człowieka od jego bliźnich, siłą jednoczącą go z innymi; dzięki miłości człowiek przezwycięża uczucie izolacji i osamotnienia, pozostając przy tym sobą, zachowując swoją integralność. W miłości urzeczywistnia się paradoks, że dwie istoty stają się jedną, pozostając mimo to dwiema istotami". To znowu Fromm. Charakterystyczne, że zdaje się rezerwować miłość do egoistycznej relacji między dwojgiem ludzi: między kochankami. Rodzicami i dziećmi. Przyjaciółmi. Czy wyobrażalna jest dla niego miłość do Boga? Wykluczone. Przecież był marksistą. Zapewne nazwałby ją inaczej. Uwielbieniem, oddaniem się nieokreślonemu, zatraceniem w bóstwie. Bo przecież – zdaniem Fromma – „poza elementem dawania miłość przejawia się tym, że zawsze występują w niej: troska, poczucie odpowiedzialności, poszanowanie i poznanie".
Czy można odnieść je do bóstwa? Pewnie nie, ale – paradoksalnie – wszystko to może dotyczyć relacji szerszych niż stosunki między dwojgiem ludzi. Czyż nie jest możliwa troska o ojczyznę, społeczność, sprawy publiczne? Czy świadomość obywatelska wyklucza odpowiedzialność? Czyż poszanowanie i poznanie trzeba odnosić wyłącznie do jednostki? A więc może warto się zastanowić, czy jesteśmy skazani na egoizm miłości. Może to, o czym marzyli prorocy i filozofowie, jest osiągalne, choć jeszcze nie poznaliśmy właściwej ścieżki? Chciałbym, żeby tak było, choć wiem, że to idealizm. Należę jednak do tych, którym myśl Fromma jest w gruncie rzeczy bardzo bliska. Miłość, by nie była czystym egoizmem, musi się opierać na szacunku i powadze, na trosce, czułości i poważaniu. Z miłością musi iść zrozumienie i odpowiedzialność. Tylko w ten sposób oderwiemy się od przelotności uczuć. To niby takie proste, a tak skomplikowane. Nie chcę wracać do utopii końca lat 60. Nie chcę wracać do czasów wielkiej iluzji. Epoka „All you need is love" się nie powtórzy. Ale myślę, że ludzkość potrzebuje nowego idealizmu. Czuję przez skórę tę tęsknotę. To odwrotność naszych czasów. Czasów małej wiary. Czasów egoizmu. Czy jest szansa, by je wywrócić?