„Nie posiadać takiego kanału telewizyjnego to tak, jak nie posiadać ministerstwa obrony, rozumiecie? – wyjaśniła w krótkich żołnierskich słowach szefowa rosyjskiej anglojęzycznej telewizji Russia Today Margarita Simonian. – Kiedy wojny nie ma, to wydaje się, że takie ministerstwo jest niepotrzebne. Ale, do diabła, jak jest wojna, to robi się naprawdę nieciekawie. Przecież nie można tworzyć armii na tydzień przed wybuchem walk!".
Rosyjska armia telewizyjna ma już dziewięć lat. Teraz liczy 2500 pracowników, ma własne studia w Moskwie i Waszyngtonie i roczny budżet w wysokości 400 milionów dolarów (za 2013 rok). Nadaje przez satelity i w sieciach kablowych w trzech językach: angielskim, arabskim i hiszpańskim. W sumie mogłoby ją oglądać jednocześnie ponad 640 milionów ludzi na całym świecie. Oczywiście, tyle naraz nie ogląda, bo nawet nie wie, że jest taka telewizja. Ale w internecie zaczynają być poza konkurencją. Dwa lata temu własny kanał Russia Today na YouTube przekroczył miliard (!) odsłon. Wydarzenie było tej rangi, że Simonian gratulował osobiście wiceprezes Google'a (do którego należy YouTube).
Skromne początki
Tak powinna się zaczynać każda porządna bajka, również ta o sukcesie telewizji. Ale początki nie były skromne, wręcz przeciwnie. Początkiem była polityczna decyzja ówczesnego prezydenta Władimira Putina – podjęta jeszcze na przełomie 2004 i 2005 roku – że należy jakoś polepszyć wizerunek Rosji za granicą. Wojna w Czeczenii została faktycznie zakończona, a Kreml zaczęła zalewać fala petrorubli, dzięki czemu zaczął odczuwać siłę swoich pieniędzy. A tymczasem z badań socjologicznych w USA, jakie w tym czasie zamówili Rosjanie, wynikało, że ich kraj kojarzy się przede wszystkim ze śniegiem, mrozem, wódką i wojną. Najmniej respondentów skojarzyło kraj Puszkina i Czechowa z wielką rosyjską kulturą.
Oczywiście, nieznajomość rosyjskiej kultury była nieprzyjemna, ale Kreml postanowił wydać najpierw dziesiątki, a potem setki milionów dolarów wcale nie na jej promowanie. Od początku stawiano sobie za cel „przedstawiać rosyjski punkt widzenia na wydarzenia na świecie oraz prawdziwy obraz wydarzeń w Rosji". Według bowiem głębokiego przekonania rosyjskich liderów zachodnie media kłamały i kłamią, pisząc o tym, co się dzieje w Rosji.
Początkowo jednak Kreml nie mógł się zdecydować, co robić, zajął się więc kilkoma pomysłami naraz. Zaczęto wydawać „Russia Profile" mający dostarczać informacji anglojęzycznej publiczności w samej Rosji oraz zachodnim ekspertom. Wtedy też zainaugurowano doroczne spotkania Klubu Wałdajskiego; zachodni dziennikarze, politolodzy i „rosjoznawcy" spotykają się tam z rosyjskimi politykami i najważniejszymi ekspertami.
Do tzw. inowieszczania (czyli nadawania za granicę w innych językach) początkowo odnoszono się niechętnie. Ekipa Putina ledwo co spacyfikowała rosyjskie media i nie lubiła ich. A ponadto doświadczenia z takiej działalności w czasach radzieckich były zniechęcające: wydawano na nią ogromne pieniądze, a wpływ na zagraniczną opinię publiczną był prawie żaden. W dodatku towarzyszyły temu nieprzyjemne wpadki. W latach 80. jeden z dziennikarzy anglojęzycznej redakcji rosyjskiego radia Władimir Danczew w swoich audycjach wstawiał krótkie, zawoalowane komentarze krytykujące radziecką interwencję w Afganistanie. KGB połapało się, dopiero gdy na dziwne wypowiedzi zwróciła uwagę BBC. Danczewa zesłano do szpitala psychiatrycznego w Taszkiencie.