Jak najbogatsi Polacy czują się ze swoim bogactwem?
Jacek Santorski, psycholog biznesu:
Aktualizacja: 25.04.2014 23:57 Publikacja: 25.04.2014 23:56
Foto: Plus Minus, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek
Jak najbogatsi Polacy czują się ze swoim bogactwem?
Jacek Santorski, psycholog biznesu:
Dobrze. Ale to dlatego, że dziś już wiedzą, iż trzeba nie tylko zarządzać swoim majątkiem, ale też wizerunkiem.
Kiedyś tego nie wiedzieli?
W tej chwili stawiają na dyskrecję, kiedyś lubili ostentację. Ludzie bogaci zorientowali się, że w Polsce negatywne stereotypy na ich temat wciąż są żywe. Z badań profesor Leny Kolarskiej-?-Bobińskiej sprzed 12 lat wynikało, że 86 procent ankietowanych uważało przedsiębiorcę za przewalacza. Co zresztą nie przeszkadzało, żeby aż 65 procent Polaków chciało, żeby ich dzieci zrobiły karierę w biznesie. Zresztą ten negatywny stereotyp działa też na niższym poziomie. Prawie każdy kiedyś słyszał na temat sąsiada: „Patrz, Kowalski zamienił toyotę na lexusa. Ciekawe, co przewalił?". Między innymi dlatego rodząca się klasa średnia chowa się w strzeżonych osiedlach. Nie chcą, żeby im do garażu zaglądano, a najbogatsi z kolei nie muszą już nikomu udowadniać, na co ich stać. Kto ma wiedzieć, ten wie, że mają zimowe domy w Alpach, letnie w Toskanii czy Prowansji, swoje wyspy, jachty, samoloty, że dbają o prawdziwą elegancję. Nie w stylu byłego prezydenta Ukrainy Janukowycza. Przecież jak wynosili te rzeczy z jego rezydencji, to moja pierwsza myśl była: jak marne musiał prowadzić życie w takim chłamie, w estetycznym disco polo.
Ta zmiana w nastawieniu najbogatszych to kwestia ostatnich paru lat?
Tak. Widać to po wynikach badań CBOS z 2007 roku, czyli pięć lat po badaniach prof. Kolarskiej-Bobińskiej, w których pierwszy raz pojawia się przewaga tych, którzy uważają, że bogatym należy się szacunek, nad tymi którzy, najprościej mówiąc, uznawali ich za złodziei. Nowszych badań nie ma, ale myślę, że powoli to idzie w tę stronę.
Może to dlatego, że po wejściu do Unii Europejskiej wszyscy się wzbogaciliśmy jako społeczeństwo? Dobra konsumpcyjne dzięki kredytowi stały się łatwiej dostępne.
Z pewnością. Ale może też najbogatsi nauczyli się, jak nie kłuć swoim bogactwem w oczy. Ale tylko ci z samego topu. Bo średni biznes, zwłaszcza poza Warszawą, wciąż szuka możliwości, żeby pokazać duży zegarek i sygnet. Natomiast w elitach biznesu jest to uważane za obciach. Wiadomo, że rolex ma taką wersję, która jest mała i płaska, ale wtajemniczeni wiedzą, o co chodzi.
Ale jeśli jesteśmy przy przedmiotach nazywanych w socjologii statusowymi, co dziś do nich należy?
Dla najbogatszych symbolem statusu jest posiadanie własnej kolekcji sztuki. Domy nie muszą być wystawne, bywają dość skromne, o ich atrakcyjności decyduje lokalizacja. No i jakość projektu architektonicznego. Liczy się przynależność do określonych think tanków czy klubów. No i uprawianie filantropii takiego czy innego rodzaju. Każdy przedsiębiorca z polskiej czołówki ma swoją fundację, a niektórzy więcej niż jedną.
Czyli w Polsce ci naprawdę bogaci odczuwają potrzebę, żeby się dzielić?
Tak. Chociaż trudno odróżnić, co jest kolejnym elementem wizerunku, a co prawdziwym odruchem serca. Motywacje ludzkie są złożone, przecież filantropia może być wyrazem konformizmu. „Żeby nikt się mnie nie czepiał, to dam na szlachetny cel". Ale z pewnością są tacy, którzy chcą się dzielić. Bez względu zresztą na powody, dla potrzebujących lepiej, że wydają na to niż na kolejne bentleye czy wielkie wille. Ale raz jeszcze zastrzegam, że to dotyczy czołówki, bo grupa aspirująca, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach, zachowuje się inaczej.
Mówimy o tych, których w Anglii nazwano by wyższą klasą średnią.
Tak, no i w tej grupie nadal trzeba mieć audi A8 czy mercedesa 500 i raz na parę dni gdzieś się nim przejechać. Choćby postawić w niedzielę przed kościołem. No i sygnet!
Dla ozdoby? Jako symbol bogactwa? Czy może szlacheckich korzeni?
Jako społeczeństwo chłopskie mamy kompleksy związane z pochodzeniem. Ludzie chcą pokazać w ten sposób, że mają coś więcej niż pieniądze. Zwłaszcza że tych, który się wzbogacili, wciąż się podejrzewa o nieuczciwość. Więc pojawia się potrzeba, by powiedzieć „ja jestem kimś jeszcze z innego powodu". To może być efektowna prezencja, pojawianie się w mediach albo korzenie. Niemniej sygnety stały się już passe. Prawdziwi arystokraci tego nie podkreślają, więc i ci mniej prawdziwi w końcu to zauważą. No i do wczoraj każdy naprawdę bogaty człowiek, który chciał zaznaczyć swój prestiż, miał – oprócz fundacji – swoje pole golfowe. Teraz już nie. Podobno ostatnio do Jana Kulczyka, który ma pałacyk w Konstancinie, zgłosili się ludzie z propozycją pod hasłem: „Warto by było, żebyś miał swoje pole golfowe", to on odpowiedział, że ma już pole naftowe i golfowego nie potrzebuje.
Były minister Mirosław Drzewiecki wiele zrobił, żeby golf przestał być symbolem prestiżu.
Uczynił to bardzo skutecznie.
Czy to, że w wielkim polskim biznesie jest mniej ostentacji w obnoszeniu się z bogactwem, to efekt kryzysu?
Po części tak, ale tu się nakłada kilka procesów. Ludzie z polskiego topu wiedzą, co się dzieje na świecie, bo przecież mają swoje biura w londyńskim City, a tam się mówi, że w 2008 roku zgubiły nas spekulacje i niezrównoważony wzrost. A na to się składa również nadmierna konsumpcja, czyli właśnie ostentacja. Zaczęto nawet przypominać raport Klubu Rzymskiego z lat 70., w którym eksperci twierdzili, że należy ograniczyć przyrost populacji i wzrost gospodarczy, bo inaczej skończy się to katastrofą.
Co okazało się nieprawdą.
Owszem. Ale mówi się o tym, by przedsiębiorcy na Zachodzie zrozumieli, że nie wystarczy wzrost gospodarczy. Ma on być długoterminowy, prospołeczny i proekologiczny. Stąd również ograniczenie konsumpcji. Wiadomo, że przedsiębiorca ma ego, ale chodzi o to, żeby ego nie przejęło władzy nad nim. Jak w sztukach walki: prawdziwej siły nie widać.
Ale to dotyczy głównie Zachodu, a u nas?
U nas tylko najściślejszej elity, ale i tak decydujące jest co innego: ewolucja postaw. Dzisiaj bardzo ważny jest element roztropności biznesowej. Liczy się, że ktoś, kto potrafi być liderem, który zdobywa nowe rynki, potrafi też być liderem w zbijaniu kosztów. Dziś ludzi, którzy wyrzucają pieniądze, źle się ocenia. I to jest nowy trend. A że polskie społeczeństwo nie docenia przedsiębiorców, którzy mimo nieporadności, a czasem nawet niechęci rządzących, konsekwentnie budują sukces kraju, to już inna sprawa. Oni się czują tym rozgoryczeni i dotknięci. Ale w miarę zaspokajania potrzeb znanych z piramidy Maslowa – od bezpieczeństwa i przynależności przez poczucie wartości, władzy i mocy – polscy przedsiębiorcy, prezesi banków i firm ubezpieczeniowych, menedżerowie oddziałów światowych korporacji dochodzą do potrzeby samorealizacji. Uprawiają coraz bardziej wyrafinowane sporty: triatlon, maraton, pilotaż, nurkowanie w grotach czy w Arktyce; jeżdżą na światowe premiery, festiwale i wystawy. No i coraz lepiej rozumieją wagę edukacji swoich dzieci, które umieszczają na najlepszych światowych uczelniach, i to nie tylko biznesowych, ale i artystycznych. Ale także edukacji własnej, przecież Leszek Czarnecki, jeden z najbogatszych Polaków, został słuchaczem Harvard Business School... Dla ludzi, którzy mają taką potrzebę, stworzyliśmy Akademię Psychologii Przywództwa, mój autorski projekt w ramach Szkoły Biznesu Politechniki Warszawskiej, który realizuję z córką Jana Kulczyka Dominiką. To takie elitarne studium podyplomowe, gdzie słuchaczami są przedsiębiorcy i menedżerowie, często po MBA.
No właśnie chciałbym na chwilę wrócić do Jana Kulczyka, o którym pan wspomniał. Mówił pan, że wielu najbogatszych filantropię traktuje jako część wizerunku, ale mam wrażenie, że w jego wypadku to coś więcej. Wspiera i Muzeum Historii Żydów Polskich, i sport, i pewnie parę innych rzeczy. Na potrzeby image'u nie ma sensu angażować się w tyle różnych przedsięwzięć.
Kiedyś z nim o tym rozmawiałem. Zagadnął mnie o Akademię Psychologii Przywództwa, o której wspomniałem. Powiedział mi: stworzyłeś produkt, który ma potencjał, i zapytał, czy nie myślę o czymś większym. Bo on uważa, że moglibyśmy razem stworzyć jakiś Kulczyk University.
Wzorem Johna Harvarda.
Na przykład. Zapytałem go: czym się kierujesz, myśląc o takim przedsięwzięciu? A on na to, że jak każdy człowiek ma potrzebę, żeby coś po sobie zostawić. Cóż, marki i firmy czasem umierają, a Jan Kulczyk i pewnie kilku innych polskich przedsiębiorców chcieliby po sobie zostawić coś naprawdę trwałego. Być może właśnie tym czymś będzie Muzeum Historii Żydów Polskich. Tak jak jego była żona Grażyna Kulczyk mogłaby pewnie wkrótce otworzyć Muzeum Sztuki Nowoczesnej.
Polski Guggenheim.
Tak, ona jest już o krok od tego. Wartość jej kolekcji – to są dane z prasy zachodniej – to 200 milionów euro. To już się liczy na świecie, a w Polsce nie ma sobie równych. Jej postawa wyraża się w nazwie designerskiego hotelu, który otworzyła w Poznaniu, 50/50. 50 procent biznesu/50 procent sztuki i to podchwytuje wielu przedsiębiorców, zwłaszcza kobiety, dla których Grażyna jest w tej kwestii mentorką. Tymczasem, mówiąc na marginesie, w swoim rodzinnym Poznaniu wciąż jest petentem, choć powinni tam ją nosić na rękach. Na początku transformacji ustrojowej biznesmeni zapytani, co jest ich celem, odpowiadali, że zarobienie pieniędzy. Dziś dla elity przedsiębiorców pieniądze są środkiem. Kiedy Mariusz Łukasiewicz, z którym współpracowałem, wskutek dramatycznej rozgrywki między funduszem inwestycyjnym a właścicielami musiał sprzedać Lukas Bank, był naprawdę nieszczęśliwy. Był taki moment, kiedy mówił: – Ja nie mam nic, mam tylko 100 milionów dolarów. To jest strasznie mało jak na zbudowanie nowego banku. Mimo wszystko zebraliśmy ekipę i w dziewięć miesięcy stworzyliśmy Eurobank, który do dziś jest unikalną formą w tej branży. Po śmierci Mariusza przejęli go Francuzi, którzy zwykle rozmontowują to, co przejmują, a tu zobaczyli, że to tak hula, że stał się ich oczkiem w głowie.
Mówił pan o pieniądzu jako o celu...
No właśnie, on wtedy mówił, że te 100 milionów to jest nic. Dla niego pieniądz był środkiem do realizacji wizji. On miał wizję bardzo nowoczesnego banku detalicznego, który będzie działał przede wszystkim wirtualnie. Już w 2003 roku przewidywał, że niedługo większość transakcji będziemy robili telefonami komórkowymi. Mówił: będziemy Fenicjanami XXI wieku. Oni stworzyli pieniądz, a my go zwirtualizujemy.
A jak to jest statystycznie? Czy bogaci Polacy, z którymi ma pan do czynienia, traktują pieniądze jako środek, czy jeszcze jako cel?
Ja pracuję z tymi, którzy traktują pieniądze jako środek do realizacji swoich wizji. Bo tylko ich interesuje to, co ja robię, ale jest ich, zapewniam, całkiem sporo.
Czy te proporcje się zmieniają w ostatnich latach?
Tu trzeba wprowadzić jeszcze inny, bardzo ciekawy, temat. W tej chwili ta elita chce czy nie chce, jest skazana na sukcesję. To jest nowe zjawisko. Mamy za sobą 25 lat budowy polskiego kapitalizmu. Ci, którzy go budują od początku, to są moi rówieśnicy, mają dorosłe dzieci, a one już mają jakieś pomysły na przyszłość. Poza tym do wczoraj można było jeszcze konkurować ceną lub ilością, bo rynek się dynamicznie rozwijał. Dziś to za mało, bo polskie firmy mają za przeciwników globalne koncerny i trzeba rywalizować innowacyjnością, jakością, tworzyć synergię, korzystać z nowych technologii. To paternalistyczne podejście, które wczoraj się sprawdzało, dziś już nie zawsze działa.
Polacy wcale nie są skazani na porażkę w starciu z globalnymi koncernami: przykładem może być Zygmunt Solorz, który z sukcesami walczy z Vivendi i T-Mobile, albo Allegro, które zdeklasowało eBaya.
Tak, ale to dzięki procesom delegowania uprawnień i sukcesji. Liderzy polskiego biznesu nauczyli się technologicznie i organizacyjnie zmieniać swoje firmy tak, aby bardziej przypominały start-upy z Doliny Krzemowej niż folwarki. Nie przypadkiem użyłem tego porównania. Według badań profesora Hryniewicza 85 procent polskich firm ma kulturę XVI-wiecznego folwarku. Do tej pory to „pańskie oko konia tuczy" nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, czasem pomagało nadgonić dystans, który był do nadrobienia. To, co wczoraj jeszcze wzmacniało, dziś może zabić. Młodych ludzi, którzy są specjalistami, trzeba zdobywać inaczej niż strachem i dekretowaniem władzy.
Ale po co ich zdobywać? Przecież mamy kryzys? Może w Warszawie to ma jakieś znaczenie, są tysiące firm i trzeba zabiegać o najlepszych kandydatów na przyszłych menedżerów, bo mogą pojechać do pracy do City. Ale w mniejszych miejscowościach sytuacja jest zupełnie inna.
Owszem, ma pan rację. Ciągle mamy w Polsce kilka rzeczywistości. Dobre praktyki są popularne w metropoliach, a 100 kilometrów dalej czas stanął w miejscu kilkanaście lat temu. Kilka firm konsultingowych specjalizuje się we wspieraniu przedsiębiorców w kontekście sukcesji, od strony prawnej, finansowej i psychologicznej. Są na to sponsorzy, banki, które chcą zawiadywać tymi procesami. Byłem zapraszany do takich projektów. Okazuje się, że w mniejszych ośrodkach to się nie sprawdza. Nie ma zainteresowanych. Ludzie nie czują takiej potrzeby lub się wstydzą. A w wielkich miastach trzeba dostawiać krzesła.
Wydaje się, że to prosty mechanizm psychologiczny. W miejscowości liczącej 20 tysięcy mieszkańców jest jeden naprawdę bogaty człowiek, a w dwumilionowej Warszawie jest ich 300, więc oni przyglądają się temu, co robią koledzy czy konkurenci. Natomiast biznesmen z prowincji nie ma kogo obserwować, a do tego czuje się królem.
Kilka lat temu proszono mnie o interwencję u takiego króla. Okazało się, że co parę lat miał romans z inną pracownicą, a że miał dobre serce, to budował jej dom w okolicy i dawał kawałek firmy. A potem zaczynał od nowa. No i nagle się okazało, że to tworzy jakieś problemy relacyjne, również w firmie, bo te panie chciały władzy. I taki paradygmat nepotyczno-bizantyjski może być realizowany niedaleko od Warszawy.
Czym nasi najbogatsi różnią się od tych światowych? Czy jest jakaś polska specyfika?
Już nie. Już się nie pozna po butach polskiego przedsiębiorcy. Oni są światowi.
Czyli to występuje tylko na poziomie średniego biznesu?
Tak. Tam wciąż istnieje skłonność do folwarczności.
Są takie badania, które pokazują że w polskich oddziałach korporacji obyczaje są bardzo brutalne. Czy nasz kapitalizm ma wilcze oblicze?
Nie. Ta brutalność związana jest z codziennym prostactwem. Nie z koniecznością walki z konkurencją. To jest właśnie ten folwark. Te wszystkie „ja ci daję pracę", ten brak szacunku dla ludzi, niepotrzebne upokorzenia.
Czy koszty psychiczne bogactwa są u nas większe niż gdzie indziej?
Kilkanaście lat temu odpowiedziałbym, że tak. Bo przecież wtedy bywało naprawdę groźnie. Ale przez ten czas Polska stała się krajem bezpiecznym, polski przedsiębiorca dziś się nie boi, że jego dziecko zostanie porwane dla okupu. Dziś ci najbogatsi mają dyskretne systemy monitoringu i ochronę, a kontrasty społeczne zmniejszyły się tak bardzo, że średniacy nie mają powodu się bać.
Czy najbogatsi sami odczuwają zmianę w nastawieniu do siebie?
Oni się nad tym nie zastanawiają. Świadomość się budzi, jak nam czegoś brakuje, a nie jak nam przybywa. Nawet jeśli przybywa bezpieczeństwa czy szacunku. Ale ja obserwuję inne ciekawe zjawisko– że u najzamożniejszych Polaków pojawia się otwarcie na różne wymiary duchowości.
No właśnie. W Ameryce ludzie bardzo bogaci zajmowali się filantropią z powodów religijnych, mówię przede wszystkim o protestantach. A jak na polski biznes wpływa etyka katolicka?
Ja myślę, że katolicyzm biznesmenów, biorąc statystycznie, jest raczej rytualny niż duchowy. Chociaż to się powoli zmienia. W kilku ośrodkach robi się różnego rodzaju treningi i seminaria. Niektóre, adresowane do przedsiębiorców i menedżerów, cieszą się sporą popularnością. Sam prowadziłem z jezuitą ojcem Wojciechem Żmudzińskim warsztat „Duchowość lidera". Występowałem tam w podwójnej roli, jako psycholog i jako buddysta zen. Benedyktyn, ojciec Włodzimierz Zatorski organizuje regularne treningi i odosobnienia dla menedżerów z południa Polski. Część biznesowych elit szuka drogi do religii, potrzebuje resetu, szuka sposobu na radzenie sobie z samotnością i dylematami. Bo przecież etyka w biznesie to jest po prostu zbiór dylematów. To jest stosunkowo nowy trend, wcześniej ludzie interesu w Polsce bardzo ciężko pracowali, cały czas szli do przodu i nie mieli czasu, by się nad sobą zastanowić. Dziś wreszcie stać ich na to, by wyjechać na tydzień na medytacje ignacjańskie albo wyjechać do Kazimierza, do ośrodka buddyjskiego. I znów: to nie jest robione ostentacyjnie. Oni tego potrzebują dla siebie.
Zapytam pana jeszcze jako specjalistę od psychologii społecznej: czy można dziś coś zbudować na niechęci do bogatych w sensie politycznym? Kiedyś mieliśmy takie przykłady: dla Samoobrony to była wręcz kwestia tożsamości, ale przez moment i SLD, i PiS też na tym bazowały.
Powiedziałbym, że duża większa jest atrakcyjność populizmu paranoicznego. Wydaje mi się, że lepiej i łatwiej wymyślać nowe spiski. Oczywiście, można w to wciągać bogatych, ale dopiero w drugiej kolejności. Od nich chyba nie ma chyba sensu zaczynać. Ja nie widzę dobrego pomysłu na tego typu narrację. U nas afery są głównie polityczne, nie gospodarcze, więc raczej tu bym szukał paliwa dla populizmu i teorii spiskowych.
Jacek Santorski jest jednym z najbardziej znanych polskich psychologów. W czasach, kiedy zajmował się terapią, stworzył słynne Laboratorium Psychoedukacji w Warszawie, którego prowadzenie przekazał współpracownikom. Od kilkunastu lat specjalizuje się w psychologii biznesu, obecnie prowadzi firmę doradczą Values i Laboratorium Psychologii Zdrowia. Jest członkiem Rady Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów. Autor kilkunastu książek, m.in. „Bądź sobą i wygraj" (z Henryką Bochniarz), „Wskazówki na dobre i złe czasy" i „Jak żyć, żeby nie zwariować"
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Plus Minus
Jak najbogatsi Polacy czują się ze swoim bogactwem?
Jacek Santorski, psycholog biznesu:
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej” Grażyny Bastek jest publikacją unikatową. Daje wiedzę i poczucie, że warto ją zgłębiać.
Dzięki „The Great Circle” słynny archeolog dostał nowe życie.
W debiucie reżyserskim Malcolma Washingtona, syna aktora Denzela, stare pianino jest jak kapsuła czasu.
Jeszcze zima się dobrze nie zaczęła, a w Szczecinie już druga „Odwilż”.
Bank wspiera rozwój pasji, dlatego miał już w swojej ofercie konto gamingowe, atrakcyjne wizerunki kart płatniczych oraz skórek w aplikacji nawiązujących do gier. Teraz, chcąc dotrzeć do młodych, stworzył w ramach trybu kreatywnego swoją mapę symulacyjną w Fortnite, łącząc innowacyjną rozgrywkę z edukacją finansową i udostępniając graczom możliwość stworzenia w wirtualnym świecie własnego banku.
Cenię historie grozy z morałem, a filmowy horror „Substancja” właśnie taki jest, i nie szkodzi, że przesłanie jest dość oczywiste.
Rafał Trzaskowski zachwycił swoich sympatyków rozmową po francusku z Emmanuelem Macronem. Jednak w kontekście kampanii, która miała odczarować jego elitarny wizerunek, pojawia się pytanie, czy to nie oddala go od przeciętnego wyborcy.
Złoty w czwartek notował nieznaczne zmiany wobec euro i dolara. Większy ruch było widać w przypadku franka szwajcarskiego.
Czwartek na rynku walutowym będzie upływał pod znakiem decyzji banków centralnych. Jak zareaguje na nie złoty?
Olefiny Daniela Obajtka, dwie wieże w Ostrołęce, przekop Mierzei Wiślanej, lotnisko w Radomiu. Wszyscy już wiedzą, że miliardy wydane na te inwestycje to pieniądze wyrzucone w błoto. A kiedy dowiemy się, kto poniesie za to odpowiedzialność?
Czy prawo do wypowiedzi jest współcześnie nadużywane, czy skuteczniej tłumione?
Z naszą demokracją jest trochę jak z reprezentacją w piłkę nożną – ciągle w defensywie, a my powtarzamy: „nic się nie stało”.
Trudno uniknąć wrażenia, że kwalifikacja prawna zdarzeń z udziałem funkcjonariuszy policji może zależeć od tego, czy występują oni po stronie potencjalnych sprawców, czy też pokrzywdzonych feralnym postrzeleniem.
Niektóre pomysły na usprawnienie sądownictwa mogą prowadzić do kuriozalnych wręcz skutków.
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas