Gen słabości

Dyskusja o latach 1989–1993 powoli przechodzi w spór historyczny i żadna ze stron nie przekona już drugiej, ?że pewne rzeczy można było zrobić inaczej i lepiej. Brak odwagi elit postsolidarnościowych stanowi jednak złowróżbne memento, zwłaszcza dziś, gdy ze wschodu nadciągają ciemne chmury.

Publikacja: 17.05.2014 04:16

Rządy Zauszników? Od lewej: ks. Franciszek Cybula, Mieczysław Wachowski, Lech Wałęsa

Rządy Zauszników? Od lewej: ks. Franciszek Cybula, Mieczysław Wachowski, Lech Wałęsa

Foto: Plus Minus, Andrzej Iwańczuk Andrzej Iwańczuk

Dzieje pierwszych lat po upadku PRL to okres pionierskich zmian, ale jednocześnie zaskakująco licznych zaniechań. Dziś często wspominamy odwagę Leszka  Balcerowicza w reformowaniu gospodarki, ale już o skutkach kunktatorstwa z lat 1989–1993 najchętniej byśmy zapomnieli. Tymczasem odczuwaliśmy je bardzo długo, a niekiedy odczuwamy je nawet do dziś.

W czym tkwi problem? O charakterze nowego państwa decyduje zazwyczaj pierwszych kilka lat. Jeśli w ciągu tego krótkiego czasu nie dokona się koniecznych zmian i nie zostawi za sobą przeszłości, potem zwykle jest już za późno. Rządy Tadeusza Mazowieckiego oraz jego następców z KLD i UD uznały, że nie da się zrobić wszystkiego naraz, muszą więc wybrać: albo reforma Balcerowicza, albo dekomunizacja państwa i lustracja. I dokonały fałszywego wyboru. Można było osiągnąć i to, i to. W rezultacie mamy dziś co prawda wolny rynek, ale relikty PRL wciąż psują nasze życie społeczne.

Dlaczego liderzy obozu solidarnościowego obawiali się podwyższyć stawkę w rozgrywce z ekipą gen. Wojciecha Jaruzelskiego? Co ich sparaliżowało? Dlaczego elitom III RP zabrakło odwagi na zdecydowane odcięcie się od PRL?

Rewolucja zmęczonych

Przełom 1988 i 1989 roku to dziwny okres wyłaniania się legalnej „Solidarności". Celowo nie używam określenia NSZZ „Solidarność", bo związek był już wtedy w coraz mniejszym stopniu ośrodkiem decyzyjnym. Owszem, jego szefem wciąż pozostawał Lech Wałęsa, z tym że bardziej był on już wtedy niekoronowanym królem opozycji niż liderem związkowym.

Kiedy robotnicy zostali zepchnięci z politycznego piedestału? Jedni widzą ten moment w końcu strajku w Stoczni im. Lenina 31 sierpnia 1988 roku. Jesienią doszło do rozmów władzy z opozycją w Magdalence, ale już bez wiodącego udziału działaczy robotniczych. Inna możliwa data to narodziny Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, który powstał pod dyskretną dyrygenturą Bronisława Geremka 18 grudnia 1988 roku.

Władze podziemnej jeszcze wtedy „Solidarności" były przekonane, że to tylko kolejne ciało doradcze, jakich wiele krążyło w orbicie władz związku. A jednak KO „Solidarność" szybko zaczął grać pierwsze skrzypce, a robotnicy zostali zostawieni na lodzie.

Pytanie, czy ten proces można było cofnąć. Na pewno w 1988 roku warunki społeczne i polityczne były inne niż w sierpniu 1980 roku, gdy taranami solidarnościowej rewolucji stały się duże zakłady pracy. W międzyczasie Lech Wałęsa oddalił się od związku, a warszawska lewica laicka owinęła sobie wokół palca takie tuzy podziemia, jak Zbigniew Bujak czy Władysław Frasyniuk. Choć problem zapewne był szerszy.

Elita podziemia, która przy Okrągłym Stole zasiadła do rozmów z władzami PRL, miała za sobą siedmioletni okres politycznej zamrażarki. Długi okres ukrywania się, a potem status zawodowych rewolucjonistów zmienił ich i rozleniwił. Nie byli już robotnikami, ale jeszcze nie politykami. Dotyczyło to zarówno najsłynniejszego elektryka świata Lecha Wałęsy, jak i byłego kierowcy Władysława Frasyniuka czy robotnika Ursusa Zbigniewa Bujaka. Formalnie chcieli oni wskrzesić NSZZ „Solidarność" w kształcie, w jakim zapamiętano ją w latach 1980–1981, ale karty rozdawali już Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki. Przede wszystkim jednak liderzy związku z Wałęsą na czele nie chcieli powrotu do szalejącej demokracji z lat 1980–1981. Starzy solidarnościowcy zwyczajnie się obawiali, że zostaną wypchnięci przez młodszych kandydatów na liderów.

Bożek stabilizacji

Wróćmy jednak do głównego zarzutu: braku odwagi. Dlaczego miałoby jej zabraknąć w tak przełomowym momencie? Dlaczego zatrzymano się w pół drogi? Być może dlatego, że rewolucję muszą robić ludzie młodzi i nowi. A tu przymierzali się do niej ludzie z traumą klęski 13 grudnia 1981 roku, co gorsza, pozbawieni radykalizmu działaczy Solidarności Walczącej czy KPN. Na dodatek w składzie Komitetu Obywatelskiego „Solidarność" dominowali szacowni intelektualiści, niemłodzi profesorowie i szefowie związków twórczych. A dawni polityczni radykałowie – Adam Michnik i Jacek Kuroń – odkrywali akurat bratnie dusze wśród „reformatorów" z PZPR i przychylali się do tezy o samoograniczającej się rewolucji.

Tego zaniku dynamizmu i przebojowości przeciętny działacz „Solidarności" mógł jeszcze nie dostrzegać. Na przełomie 1988 i 1989 roku zachowawczość elit była starannie maskowana. Oficjalnie w debacie z Alfredem Miodowiczem, szefem komunistycznych związków zawodowych, Lech Wałęsa grzmiał, że „świat jedzie samochodem, a tylko Polska rowerem" i na dziedzińcu gdańskiego kościoła św. Brygidy wygłaszał ostre przemówienia. Pozostali liderzy też zapewniali o swojej pryncypialności.

W obozie „Solidarności" doszło już jednak do znaczącej przemiany. Kiedy niedawno przeglądałem prasę solidarnościową z jesieni 1988 roku, nigdzie nie znalazłem wezwań do zerwania lub choćby zawieszenia rozmów z władzami PRL. Dlaczego miałoby do tego dojść, zapyta ktoś. Może dlatego, że w listopadzie 1988 r. premier Mieczysław Rakowski zaczął lekceważyć rozmowy w Magdalence. Ogłosił na przykład, że Polacy nie potrzebują Okrągłego Stołu, lecz stół dobrze zastawiony. Nikt w „Solidarności" nie podjął wyzwania i nie zawołał: „Nie chcecie rozmów? Tym gorzej dla was. Mamy czas, poczekamy na wasz rozpad".

Gdy Rakowski ogłosił rozwiązanie Stoczni Gdańskiej, spontaniczny strajk protestacyjny w stoczni remontowej pod wodzą związkowego radykała Lecha Kosiaka był gaszony przez ludzi Wałęsy. Urywały się telefony od szacownych postaci z Komitetu Obywatelskiego, którzy radzili: Broń Boże, nie dać się sprowokować i nie robić nic. Nie reagować na zaczepkę!

Do ostrożności namawiał też Kościół z prymasem Józefem Glempem na czele. Ale w tym wypadku pretensji można mieć najmniej. Jeszcze za życia kardynała Stefana Wyszyńskiego biskupi zachęcali „Solidarność" do  samoograniczania się. W sierpniu 1980 roku prymas Polski apelował o spokój, jakby nie zauważając dynamiki protestu w Stoczni im. Lenina.

Z większym krytycyzmem wspomnieć trzeba zachodnich dyplomatów, którzy bombardowali liderów opozycji wezwaniami, aby zbytnio nie drażnili PZPR. Dla zachodnich stolic reformy I sekretarza KPZR Michaiła Gorbaczowa były spełnieniem najśmielszych marzeń o przemianach w bloku sowieckim i dlatego już w czasie rozmów Okrągłego Stołu zaklinano Wałęsę i Geremka, aby koniecznie wybrali na prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego. Nowym bożkiem stała się „stabilizacja układu politycznego".

Tylko zadzierżystości wyborców wiernych dawnemu duchowi „panny S" zawdzięczać można odrzucenie 4 czerwca 1989 roku preferującej komunistów „listy krajowej". I tak zostało to potem unieważnione szybkimi zmianami w ordynacji wyborczej przy akceptacji Wałęsy i czołówki jego doradców. Stan posiadania czerwonej koalicji mimo wyraźnej woli Polaków nie został uszczuplony.

Zabójczy bezruch

Może po samorozwiązaniu się PZPR w styczniu 1990 roku trzeba było kopnąć „okrągły stolik"? Zasadny był przecież argument, że skoro partia będąca głównym partnerem rozmów wyzionęła ducha, to i cały pakt z nią staje się nieważny. Na dodatek aparat MSW i LWP, którym zwykle straszyli Mazowiecki i Geremek, musiał się liczyć z rozwojem wydarzeń na wzór rumuński. Pamiętajmy, że ledwie kilka tygodni wcześniej w Bukareszcie bez ceregieli rozstrzelano Nicolae Ceausescu. Egzekucję dyktatora i jego żony pokazały wszystkie telewizje.

Nic takiego się nie stało. Dziś widać wyraźnie, że ostrożność w obchodzeniu się z ekipą Jaruzelskiego i Kiszczaka miała ideologiczne powody. Bronisław Geremek i Adam Michnik bardziej obawiali się powstania silnej prawicy niż władzy ministrów z byłej PZPR. Trzeba było dopiero wiosny 1990 roku, aby z MSW usunąć Czesława Kiszczaka, a z MON – Floriana Siwickiego. Z formacji specjalnych zdobyto się jedynie na rozwiązanie Służby Bezpieczeństwa, którą przekształcono w UOP. Służby wojskowe, które zmienią się w WSI, pozostaną skansenem komunizmu aż do wygranych przez braci Kaczyńskich wyborów w 2005 roku.

Odwagi zabrakło też do tego, by po likwidacji komunistycznego molocha prasowego RSW Prasa-Książka-Ruch szansę dać nowym pismom. W powstających wtedy „spółdzielniach dziennikarskich" fory mieli bowiem starzy wyjadacze z PRL-owskich redakcji.

Jak więc wyglądała ówczesna III RP na tle sąsiadów? W Czechosłowacji dawno już rządził dawny opozycjonista prezydent Vaclav Havel, a w Polsce wciąż istniała cenzura. W NRD odbywały się wolne wybory, a nad Wisłą Sejm kontraktowy miał się całkiem nieźle. Adam Michnik poprzez serię debat, m.in. w klubach studenckich z Aleksandrem Kwaśniewskim, wprowadzał „czerwonego delfina" na salony polskie, a potem europejskie.

Trzeba było dopiero ambicjonalnego konfliktu Tadeusza Mazowieckiego z Lechem Wałęsą, aby bezruch przełomu lat 1989/1990 roku zaczął z wolna ustępować normalnej politycznej dyskusji nad tempem zmian. Niestety, szybko miało się okazać, że słynne hasło „przyspieszenie" padło raczej wskutek rozdrażnienia Lecha Wałęsy próbą wysłania go na polityczną emeryturę. Nie było przemyślanym projektem, choć Lech i Jarosław Kaczyńscy uchwycili się wtedy Wałęsy licząc, że przy jego pomocy będzie można skruszyć marazm „mazowiecczyzny". Nie mieli zresztą specjalnego wyboru. Oprócz Wałęsy żaden inny ważny gracz nie chciał politycznych reform.

Belweder bez wizji

Gdy na początku 1990 roku Lech Wałęsa zaczął zadawać pytania, jak długo jeszcze wojska sowieckie będą stacjonować w Polsce – było to jak wybuch petardy. Wokół niego od razu zaczęli gromadzić się ci, którym dolegała świadomość, że w tempie zmian wyprzedzają nas Węgry i Czechosłowacja. Niestety, tak jak w czerwcu 1989 roku i tym razem szeregowi entuzjaści „Solidarności" przecenili determinację najsłynniejszego elektryka świata. Wałęsa był radykalny i używał „przyspieszeniowej" retoryki dopóty, dopóki służyło to jego kampanii prezydenckiej. Ale gdy już zdobył Belweder, okazał się człowiekiem pełnym lęków i kompleksów.

W najostrzejszej formie wyszło to na jaw w czasie tzw. puczu Janajewa w Moskwie w sierpniu 1991 roku. Nerwowe telefony do generała Jaruzelskiego czy domniemana gotowość do uznania rządów komunistycznych kontrrewolucjonistów pokazały Polakom takiego Wałęsę, jakiego nie znali. Polityka, który w chwili kryzysu nie bardzo wie, co robić. Na szczęście dla polskiego prezydenta pucz Janajewa sam upadł i wizja resowietyzacji Rosji musiała poczekać ponad dekadę – do objęcia władzy przez Władimira Putina.

Wyborcy prawicy powoli odkrywali smutny paradoks. Dawny lider „Solidarności" potrafił być brutalny i bezwzględny wobec ludzi z obozu byłej opozycji. Bywał za to zaskakująco bezradny wobec byłych komunistów. Jak się okazywało – podskórnie się ich bał, choć co rusz operetkowo wygrażał im pięścią.

Wałęsa nie zrobił nic, aby wykorzystać społeczną energię, jaką ujawniła jego kampania prezydencka. Zwlekał z rozpisaniem nowych wyborów parlamentarnych, które zakończyłyby istnienie Sejmu kontraktowego. A gdy wreszcie w październiku 1991 r. doszło do pierwszych naprawdę wolnych wyborów do Sejmu, po entuzjazmie solidarnościowego ludu nie było już nawet śladu. W kampanii wyborczej 1991 roku Wałęsa nie patronował żadnemu blokowi reform. Co gorsza, wskutek absurdalnej ordynacji wyborczej do nowego Sejmu weszło mrowie małych partii z prawicy i z centrum, z których żmudnie lepiono potem koalicyjne „piątki" i „szóstki".

Najbardziej brzemiennym w skutki zaniechaniem Wałęsy było jednak porzucenie idei gruntownej dekomunizacji w wojsku i służbach specjalnych. Na domiar złego gospodarz Belwederu szukał poparcia w koteriach byłych wyższych oficerów z LWP i SB. Ci przyjęli chętnie ofertę i zaczął się wyścig „starych fachowców ze służb" do łask wszechmocnego Mieczysława Wachowskiego, szefa gabinetu Wałęsy.

Za rządów Wałęsy nie przeprowadzono weryfikacji sędziów ani nie zlikwidowano nadreprezentacji starej kadry w MSZ. Narastały też patologie w biznesie, na których tle powtarzające się przechwałki Wałęsy, że „puści aferzystów w skarpetkach" brzmiały jak żałosny rytuał.

Sprawa „Bolka" i niezdolność Wałęsy do rozliczenia się z ciemnymi rozdziałami swojej przeszłości z początku lat 70. spowodowały z kolei, że polską scenę polityczną zdominował paniczny strach przed lustracją. Tak doszło do obalenia rządu Jana Olszewskiego, gabinetu słabego z równie słabym zapleczem sejmowym, ale mającego – jako jedyny w latach 1989–1993 – determinację do walki z reliktami PRL w strukturach państwa.

Samotność i klęska

Jak powiedzieliśmy, Wałęsa nie wykorzystał szansy i nie stanął na czele wielkiej partii centroprawicowej nawiązującej do tradycji „Solidarności". Wtedy jeszcze nikomu nie przeszkadzałoby, gdyby nadał jej silny rys swojego przywództwa, tak jak Charles de Gaulle naznaczył swoją osobowością partię gaullistowską we Francji. Ale Wałęsa chciał czegoś innego. Wydawało mu się, że jest tak sprawny w grach i gierkach politycznych, iż dla niego najlepiej będzie rozgrywać wieczne kontredanse skłóconych ze sobą partyjek prawicy. Nie zdawał sobie sprawy, że marnować czas można tylko wtedy, gdy obóz postkomunistów jest rozbity. Czerwoni zaś szybko odzyskiwali pole. Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, Józef Oleksy i Włodzimierz Cimoszewicz odbudowywali siłę postkomunistów. Już w 1993 roku było jasne, że Wałęsa zmieniający sojusze i unikający zbudowania silnej partii, nie zatrzyma recydywy byłych PZPR-owców.

Tworzenie prezydenckiego bloku BBWR było już tylko parodią wcześniejszych pomysłów na partię wałęsowską. W tej sytuacji w wyborach w 1993 roku zwyciężyła koalicja SLD i powstał rząd złożony z postkomunistów i ludowców.

Pyrrusowe zwycięstwo Lecha Wałęsy nad rządem Jana Olszewskiego spowodowało odwrócenie się od gospodarza Belwederu sporej części prawicy. Tego elektoratu zabraknie Wałęsie w czasie wyborów prezydenckich w 1995 roku, gdy przegra z kandydatem SLD Aleksandrem Kwaśniewskim.

Dyskusja o latach 1989–1993 powoli przechodzi w spór historyczny i żadna ze stron nie przekona już drugiej, że pewne rzeczy można było zrobić inaczej i lepiej. Gdyby jednak politykom solidarnościowym nie zabrakło odwagi do przeprowadzenia dekomunizacji i lustracji, być może postkomunistyczna lewica byłaby w Polsce jedynie politycznym folklorem tak jak w Czechach czy na Słowacji. Dominacja dwóch, góra trzech partii solidarnościowych mogła być faktem już w latach 90. Brak politycznej odwagi utorował drogę Aleksandrowi Kwaśniewskiemu do długiej, bo podwójnej kadencji prezydenckiej. Dopiero wygrana braci Kaczyńskich, a potem rządy Donalda Tuska zakończyły wspaniałą passę postkomunistów z lat 1993–2005.

Okres ten nie pozostał bez konsekwencji. Do dziś nie udało się ukarać polityków odpowiedzialnych za zbrodnie stanu wojennego. Rozmaite złe nawyki sądownictwa PRL, które wciąż odczuwamy, swe korzenie mają w zaniechaniu weryfikacji sędziów po 1989 roku. Obawy wciąż budzi stan służb specjalnych, choć tu upływ czasu w naturalny sposób odsiewa starych fachowców z szeregów Agencji Wywiadu i służby kontrwywiadowczej.

Brak odwagi elit postsolidarnościowych stanowi złowróżbne memento, zwłaszcza dziś, gdy nad III RP ze wschodu nadciągają ciemne chmury. Trudno ocenić, w jakim stopniu Rosja wykorzystała ostatnie ćwierć wieku do odbudowania swoich wpływów w państwie polskim. Wszak skalę infiltracji Ukrainy odkrywamy dopiero teraz. Czy Polacy byli w stanie zbudować na tyle silne państwo, by przetrzymało ewentualny konflikt? Na takie pytanie trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Ale gen słabości od ponad dwóch dekad tkwi w politycznym DNA nowej Polski. Bez dyskusji o jego genezie, nie można skutecznie działać na rzecz wzmocnienia III RP.

Autor jest publicystą „Tygodnika Do Rzeczy"

Dzieje pierwszych lat po upadku PRL to okres pionierskich zmian, ale jednocześnie zaskakująco licznych zaniechań. Dziś często wspominamy odwagę Leszka  Balcerowicza w reformowaniu gospodarki, ale już o skutkach kunktatorstwa z lat 1989–1993 najchętniej byśmy zapomnieli. Tymczasem odczuwaliśmy je bardzo długo, a niekiedy odczuwamy je nawet do dziś.

W czym tkwi problem? O charakterze nowego państwa decyduje zazwyczaj pierwszych kilka lat. Jeśli w ciągu tego krótkiego czasu nie dokona się koniecznych zmian i nie zostawi za sobą przeszłości, potem zwykle jest już za późno. Rządy Tadeusza Mazowieckiego oraz jego następców z KLD i UD uznały, że nie da się zrobić wszystkiego naraz, muszą więc wybrać: albo reforma Balcerowicza, albo dekomunizacja państwa i lustracja. I dokonały fałszywego wyboru. Można było osiągnąć i to, i to. W rezultacie mamy dziś co prawda wolny rynek, ale relikty PRL wciąż psują nasze życie społeczne.

Dlaczego liderzy obozu solidarnościowego obawiali się podwyższyć stawkę w rozgrywce z ekipą gen. Wojciecha Jaruzelskiego? Co ich sparaliżowało? Dlaczego elitom III RP zabrakło odwagi na zdecydowane odcięcie się od PRL?

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy