Bo on też już wie?
Od tego jest dyrektorem, żeby wiedzieć, jak to działa. W końcu jednak przygotuję rozporządzenie i roześlę po kolegach. Normalnie wyznacza się godzinę, po której brak sprzeciwu uznaje się za akceptację.
Ale nie jest normalnie.
Więc zapominam umieścić dopisku, że zależy mi na czasie. Kolega nie ma czasu, bo właśnie siedzi ze mną i pije kawę. Uzgadniamy, że się nie zgadzamy, robimy oficjalne spotkanie, jedno, drugie. Wie pan, ile można takich narad zwołać? Weźmy osiem, co dwa tygodnie...
Nie boi się pan, że pan przeszarżuje, że oskarżą pana o sabotowanie prac?
Wszyscy wiemy, na co możemy sobie pozwolić. Jesteśmy doskonale kryci, to nie nasza wina, że coś nie wróciło z konsultacji, ekspertyzy i tak dalej...
I nie ma mowy, żeby było szybciej?
Jestem na tyle inteligentny, że wiem, co trzeba zrobić szybko, bo dyrektorowi na tym szczególnie zależy – i to robię.
Przyjmijmy, że wybory się odbyły. Wprowadzają nowego ministra, i co?
To zupełnie nieistotne wydarzenie, my się boimy dużo wcześniej. A propos, wie pan, kiedy bano się najbardziej? W 2005 roku, gdy PiS szedł po władzę. To była regularna psychoza, sam jej uległem.
Czego się baliście?
Że przyjdą i będą rżnąć. I faktycznie trochę zwolnili – część słusznie, bo byli to działacze partyjni przebrani za urzędników, a część nie, bo jak drwa rąbią, to wióry lecą. PiS rządził krótko, więc i psychoza się rozmyła.
Przyszła Platforma i co?
Wszyscy byli przekonani, że nadchodzi kompetentna ekipa. Ulegaliśmy wam, dziennikarzom, i uwierzyliśmy, że idą profesjonaliści.
Jak to zostało zweryfikowane?
Powszechna opinia jest bardzo zła. To trochę oczywiste, bo nie ma bardziej krytycznej grupy niż urzędnicy. My z zasady jesteśmy krytyczni wobec władzy. Jak rządził PiS, byliśmy antypisowscy, teraz nikt nie powie dobrego słowa o Platformie.
Porozmawiajmy o faktach, nie o nastrojach.
Jak rządziły SLD czy PiS, to wejście do ministra nie było dla pracownika problemem. Teraz to niemożliwe. Oni nas po prostu nie lubią.
Może są bardziej profesjonalni i mają procedury?
Zawsze były procedury, ale skoro urzędnik idzie do ministra z pominięciem drogi służbowej, to znaczy, że sprawa jest poważna. I inteligentna sekretarka – a ministrowie mają najinteligentniejsze sekretarki – doskonale to wyczuwa. Proszę mi wierzyć, że nikt nie jest idiotą, by iść do szefa na pogaduszki o pogodzie! Kiedyś można było wejść do ministra.
A dzisiaj?
Teraz niejeden pracownik ma problem, by się dostać do dyrektora. Ta ekipa jest po prostu zarozumiała i nie potrzebuje kontaktu z urzędnikami.
Wszyscy? To niemożliwe.
Oczywiście są i tacy, których się szanuje, choćby Elżbieta Bieńkowska. Jej się nie lubi, bo to wredna baba, ale szanuje się ją, bo zna się na pracy. Nie można zrobić jej w konia, w końcu sama przez lata była urzędniczką. Ambiwalentne uczucia wzbudza Radosław Sikorski: z jednej strony potworny bufon i arogant jakich mało, ale z drugiej – ktoś nietuzinkowy.
Kto się dał poznać ze złej strony?
Najgorszą opinię miał Sławomir Nowak – na niczym się nie znał, miał idiotyczne pomysły, a przy tym był niesłychanie zarozumiały. Poza tym jak można było lubić kogoś, kto tak ostentacyjnie gardzi współpracownikami? W końcu to on kazał sobie zrobić do ministerstwa osobne wejście, siedział w gabinecie i oglądał mecze na wielkim telewizorze. O nim krążyły legendy.
Co się mówi o premierze?
Nic, to jest bóg i dla nas nie istnieje.
A jak przegra?
Będzie schadenfreude, oj, będzie... (śmiech) Bez względu na poglądy i na to, na kogo się głosowało, wielu z nas pomyśli: „Dobrze im tak".
Przecież zmiana władzy powoduje zmianę urzędników.
Na najwyższych szczeblach – tak.
Jak to wygląda?
Wiceminister ma grono znajomych z partii, przyjaciół z układów towarzyskich i musi ich wszystkich gdzieś upchnąć.
Ale przecież przepisy nie pozwalają.
Na wszystko jest sposób, prawda? Można zlikwidować urząd i następnego dnia powołać nowy z nieco zmienioną nazwą. Ale i bez tego można zostać pełniącym obowiązki dyrektora, a niektórzy jako p.o. dyrektora potrafią jedną, dwie kadencję popracować. Lech Witecki był p.o. szefa Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad przez sześć lat.
Teraz jest tam p.o. szefowa...
Widzi pan...
Załóżmy jednak, że PO przegrywa.
Ci urzędnicy, którzy się jasno określili i skorzystali z platformerskiego holowania, będą szukali ucieczki. Zresztą do takich zmian nie trzeba wyborów. Weźmy MSW: był Cichocki, przyszedł Sienkiewicz...
Ekipa zostaje?
A skądże! Najpierw zmieniają się wiceministrowie, którzy po pewnym czasie uznają, że chcą pracować z nowymi dyrektorami. Starzy podają się do dymisji i szukają miejsca obok, albo ?w MSW, albo w innym resorcie, albo wreszcie w urzędzie centralnym.
Jakim?
Przecież jest Komenda Główna Policji, jest Straż Graniczna, pożarna i wszyscy chcą awansować. A w Ministerstwie Gospodarki? Ile tam jest posad do wzięcia, rozmarzyć się można...
Uśmiecha się pan.
Bo wiem, ile tam konfitur do zebrania, a przecież są jeszcze rady nadzorcze. Niby to ograniczono, ale ciągle jeszcze jak chce się komuś dobrze zapłacić, to daje się mu dorobić w radach nadzorczych.
To konfitury. A jak się zwalnia?
Ogłaszając redukcję zatrudnienia i likwidację stanowiska. Dyrektor wie, że ma zwolnić kilka osób, i odbywa się typowanie. Zwykle zwalnia się tych, którzy osiągnęli wiek emerytalny.
Z powodów politycznych nikogo się nie wyrzuca?
Jeśli ktoś naprawdę stracił zaufanie szefów, to się go przenosi na takie stanowisko, że sam odchodzi. Jeżeli się trzyma, to należy przykręcić mu śrubę. Ale to się naprawdę bardzo rzadko zdarza, że ktoś traci pracę.
Jak szuka nowej?
Wykorzystuje znajomości w innych urzędach. Zresztą po co się dać wyrzucić? Przychodzi nowy rząd, nowy dyrektor i mówi: „Andrzej, musisz odejść". I jeśli odchodzący dyrektor mnie nie zabrał, to dzwonię po znajomych. „Nie będziesz kogoś potrzebował?". I albo jest robota, albo nie ma, albo wreszcie słychać: „K... mać, ja też wylatuję".
To może się zamienicie?
Tego jeszcze nie ćwiczyłem, ale nie zdziwiłoby to nikogo.
Można być bardzo złym urzędnikiem i awansować?
Krążą takie legendy, ale to dotyczy jednoznacznie politycznych, którzy nie awansują stopniowo, tylko od razu wystrzeliwują w górę o kilka szczebli. Zresztą powyżej pewnego poziomu i tak trzeba się podczepić pod holownik.
Pod co?
Pod kogoś, kto idzie w górę.
Każdy się może podczepić?
Każdy może spróbować. Trzeba tylko mieć samozaparcie, znać kilka chwytów, zresztą identycznych jak w korporacjach...
Jakich?
Na przykład wysyłać e-maile służbowe o 21, załączając „do wiadomości" szefów. Niby przypadkiem, ale wszyscy widzą, jak bardzo się pan stara. Można zrobić coś ponad oczekiwania – nawet jeśli niepotrzebne, to zostanie zauważone. Wreszcie jeśli robicie coś w trzy osoby, to trzeba przypisać to sobie – banały, tak działa cały świat.
I to wystarcza?
Kluczowa jest lojalność. Tu wracamy do holownika, bo to wobec niego trzeba być lojalnym, pracować na jego rzecz, nadstawiać głowę, a czasem nawet brać na siebie jego błędy. Wtedy holownik, idąc w górę, odwdzięczy się.
Kto jest holownikiem?
To może być ambitny urzędnik z elity, to może być ktoś umocowany politycznie.
Ale jak przychodzi nowa władza, to polityczny holownik odpada?
Ale nie traci pracy. Jest przesuwany na mniej eksponowane stanowisko, czasem nie jest dyrektorem, ale radcą ministra z pensją dyrektorską albo niewiele mniejszą. Szczerze? My, urzędnicy, nie robimy sobie krzywdy.
Ale politycy mogą ją wam zrobić?
Niewielką. Nawet jeśli kogoś odstawią, to przecież za cztery, góra osiem lat moi wrócą i mnie awansują, żeby mi zrekompensować prześladowania, jakie mnie spotkały, gdy byli w opozycji.
Skoro tak, skoro per saldo nie da się stracić, to czemu pan w to nie gra?
Ale praca to nie wszystko w życiu! Człowiek się codziennie goli, musi spojrzeć sobie w twarz... Nie bawmy się w cynizm.
Urzędnicy mają swoje sympatie polityczne?
I to bardzo wyraźne! Nie tylko wiem, kto na kogo głosuje, ale często prowadzimy w pracy gorące dyskusje polityczne.
To nie przeszkadza?
W najmniejszym stopniu! Pracuję z kolegą, który ma poglądy skrajnie odmienne od moich, sympatyzuje z Palikotem, ale kiedy przyjdzie do niego prawicowy wiceminister, to zostanie obsłużony w pełni profesjonalnie.
Czyżby?
Ależ oczywiście! Jeśli nie wierzy pan w dobrą wolę urzędników, to niech pan chociaż uwierzy, że nie jesteśmy idiotami! Palikotowy urzędnik równie profesjonalnie obsłuży księdza, co Armanda Ryfińskiego.
Jest pan przekonany?
Nie, ja to wiem, bo to widzę. Oczywiście ten sam urzędnik może potem przy wódce wyklinać księdza, mówić o czarnych jak najgorzej, ale nie da tego po sobie poznać, obsługując człowieka.
To na czym polega apolityczność urzędników?
Na ich bezstronności, bo na pewno nie na tym, że są wykastrowani i nie mają własnych poglądów. Poza wszystkim to jest nasz zawód, robimy to, co do nas należy.
Szefowie znają wasze poglądy?
Przed szefami się ich nie manifestuje, ale mogą się domyślać.
Który to pański urząd?
Czwarty, piąty. Zaczynałem od Kancelarii Sejmu, potem był epizod w samorządzie, a po przerwie trzy ministerstwa.
Jak pan trafił do administracji?
Skończyłem studia humanistyczne, był 1989 rok, nasi weszli do parlamentu, budujemy nową Polskę... Na takiej fali poszedłem do Kancelarii Sejmu.
I jak?
Byliśmy jak dzieci: nie umieliśmy napisać pisma, nie rozumieliśmy tych, które dostawaliśmy, nie rozumieliśmy starych urzędników. Nie umiałem się odnaleźć, poszedłem do biznesu i wróciłem do urzędu na początku tego stulecia.
Jest pan nieudacznikiem i nie sprawdził się pan na rynku?
Wiem, że wiele osób mi nie uwierzy, ale mam gdzie mieszkać, zarabiam tyle, że mi wystarczy, a jak mam za mało, to dorobię: chciałbym robić coś pożytecznego. Dla mnie ważniejsza jest praca na rzecz dobra wspólnego. Poza tym to kwestia prestiżu społecznego. Proszę mi wierzyć, że jak gdzieś dzwonię i przedstawiam się, że jestem z ministerstwa, to robi to wrażenie. Może nie w Warszawie, ale w mniejszym mieście to ma znaczenie.
Wrócił pan do pracy za rządów SLD?
Ale nie jestem komunistą, a nawet wręcz przeciwnie.
Nowa władza w to uwierzyła?
Każda nowa władza dzieli urzędników na swoich i cudzych. Ja zawsze byłem cudzy, bo jako antykomunista byłem za SLD, potem dla PiS byłem komunistą, a dla Platformy okazałem się pisowcem.
A jeśli znów przyjdzie PiS?
To uzna mnie za podejrzanego, bo się przez tyle lat uchowałem.
To polityka jest największą anomalią w administracji?
Najgorsze są bezsensowne zakupy. Polska to niesłychanie bogaty kraj, naprawdę niesłychanie. Przekonuję się o tym każdego dnia.
Po czym pan tak sądzi?
Po tym, na co idą pieniądze. To są te słynne historie o ekspresach do kawy i fotelach za wiele tysięcy do MSZ albo te tabliczki z nazwiskiem ministra rolnictwa za dwa i pół tysiąca.
Jak można zrobić tabliczkę za 2500 zł?
A jak panu powiem, że zapłacę 2500 zł, to co, nie zrobi mi jej pan? Tak się to robi. Teraz mamy elementarz i nikt nie pyta, w jaki sposób wyłoniono autorów.
Pani Lorek ma dobrą opinię.
A inni mają złą? Nie można było wykupić praw do istniejącego podręcznika i rozdać go za darmo? Wie pan, czemu tak nie zrobiono? Bo mamy od cholery pieniędzy, a jak ktoś ma ich za dużo, to głupio wydaje.
Na co?
Na wszystko. Trzeba kupić lampę? To przykład z ministerstwa, które znam, tam kupiono lampy za kilka tysięcy. Można było za pięćset złotych, ale przecież nie płaci pan ze swoich, to po co się starać? Proszę mi powiedzieć, w ilu urzędach rozlicza się urzędników z rozmów ze służbowych telefonów? Teraz rozmowy są tańsze, więc w zamian co chwila wymienia się aparaty.
Ale po co? Jak robić przekręty, to jak te ustawiane przetargi na auta, na kilkaset tysięcy, na kilka baniek.
Na kilka baniek? My się bardzo tanio sprzedajemy, naprawdę bardzo tanio. Czy pan wie, w jakich miesiącach jest największe zużycie artykułów biurowych: papieru, długopisów, spinaczy?
Nie mam pojęcia.
W lipcu i w sierpniu.
W wakacje?
Tak, bo we wrześniu zaczyna się rok szkolny i trzeba wyposażyć dzieci do szkół.
A najwięcej wydaje się pod koniec roku, bo pieniądze przepadną?
Mam koleżankę, która słynie z tego, że świetnie wydaje. Więc już w wakacje przychodzą do niej koledzy z innych działów i proponują przesunięcie pieniędzy, bo sami nie są w stanie ich spożytkować, a ona wyda na pewno. Wie pan, czemu to robią? Bo są rozliczani z wykorzystania środków.
Nie z oszczędności, ale z tego, ile wydali?
Tak! I jak wydałeś wszystko, to jesteś świetny! Moja koleżanka ma 98 proc. wydania środków, przy budżecie de facto trzykrotnie większym niż zaplanowany.
Przecież to jakiś nonsens! To cud, że to wszystko jakoś działa.
Sęk w tym, że nie działa. Przy powszechnym przyzwoleniu na niekompetencję nikt nawet na to nie zwraca uwagi, a to kosztuje wielkie pieniądze.
Można oszacować, ile?
Uczciwie nie da się powiedzieć. Dam panu przykład z Euro 2012. Wie pan, że nikt nie policzył, ile powinno być toalet wokół stadionu i strefy kibica?
Ale przecież były.
Bo w ostatniej chwili komuś się przypomniało: „Cholera, nie ma kibli!". Naraz znalazły się firmy, które produkują przenośne toalety, więc w popłochu kupiono wszystkie!
Było ich za dużo?
Właśnie o tym mówię: nie wiadomo, bo nikt tego nie policzył. No, ale skoro są pieniądze...
Po rozmowie z panem można wpaść w depresję.
Nie wiedział pan tego? A wie pan, jakie jest marzenie urzędnika? Żeby podlegać pod ustawę i załatwić sobie kadencyjność. Bo to nie tylko święty spokój na kilka lat, ale i znacznie większe pieniądze. I kombinują, że może się uda.
Jak to działa?
Za rządów SLD próbowano przekształcić Rządowe Centrum Studiów Strategicznych w takież samo centrum, tylko nie rządowe, ale narodowe. W ten sposób Lech Nikolski miałby zapewnioną pracę i wyższą pensję. I to przeszło w rządzie, ale niestety, ktoś podłożył towarzyszom świnię i tak długo ustawę procedowano w Sejmie, że przyszły wybory i padła. Teraz też marzą o podobnych rzeczach.
Jakich?
Żeby wyjąć administrację z ministerstwa i dać ją pod stworzony specjalnie Centralny Urząd Administracji. Gdyby coś takiego powstało, setki urzędników płakałyby ze szczęścia.