Wicher wolności

„Ludzie poszaleli. Skaczą, machają rękami, całują się, ściskają. – Nie desant! Zrzuty! Broń! Maltankom drżą ręce, gdy wyjmują krew do transfuzji. Polskie etykiety. Krew Polaków-krwiodawców z polskiego szpitala w Edynburgu" – fragment wspomnień z Powstania Warszawskiego wydanych przez oficynę wydawniczą Finna.

Publikacja: 25.07.2014 21:55

Wacław Zagórski na zdjęciu z sierpnia 1944 roku

Wacław Zagórski na zdjęciu z sierpnia 1944 roku

Foto: Muzeum Powstania Warszawskiego, Wacław Zagórski

Red

{1 sierpnia}

A więc stało się! Warszawa walczy!

Pierwsze strzały posłyszeliśmy około 4.30 po południu. Na ulicy Grzybowskiej pusto. Ktoś spóźniony zamyka sklep.

Ostrożnie wysuwamy się z bramy, gdy na ulicy padają strzały. Środkiem ulicy śmiga na pełnym gazie samochód z umundurowanymi szwabami. Tuż za nim drugi, w którym stoją młodzi ludzie w czarnych ceratowych płaszczach i z wyciągniętych gnatów kropią do uciekających. Na ulicy Grzybowskiej skończyło się panowanie Niemców. Patrzymy na wschód. Stamtąd, gdzieś blisko, może nawet w tej chwili, już po tamtej stronie Wisły, nadciągają setki rosyjskich czołgów. Zanim wejdą na Grzybowską, obejmiemy w niej władzę w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej.

{10 sierpnia}

Na ulicę Ciepłą wtaczają się niemieckie czołgi, pędzące przed sobą liczną grupę cywilów: mężczyzn, kobiet i dzieci. Przynaglani kolbami przez ukrytych tuż za nimi po bokach esesmanów, podchodzą do pierwszej barykady i rozbierają ją. Nasza załoga wycofuje się bez strzału.

Gdy otrzymuję o tym meldunek i zabrawszy ze sobą Grzesia dobiegam do drugiej barykady na rogu Ciepłej i Grzybowskiej, niemieckie czołgi wciąż pod osłoną cywilów mijają już koszary policyjne. Nasi chłopcy leżą przy strzelnicach jak sparaliżowani.

– Dlaczego nie strzelacie?! Strzelać!

Nie pada ani jeden strzał.

– Strzelać!

Dwóch chłopców ma karabiny. Do jednego z nich dopada Grześ. I sięga po jego broń. Chłopiec strzela. Pierwsza pada młoda kobieta z dzieckiem na ręku. Żywa osłona rozpryskuje się jak ugodzona kamieniem tafla szkła. Z czołgów trzaskają karabiny maszynowe.

{17 sierpnia}

Na jednym z dziedzińców między Grzybowską i Krochmalną chłopcy znaleźli ukrywającego się za śmietnikiem żołnierza niemieckiego. Jest półprzytomny z bólu i wyczerpania. Jedną rękę, twarz i pół tułowia ma opuchnięte, jak banie. Mundur ma popalony. Dwa dni temu wyskoczył z płonącego czołgu i ukrył się w obawie, że go zastrzelimy. Dowódcy mówili im, że nie bierzemy jeńców. Po udzieleniu pierwszej pomocy Ola i Helenka zabierają go do szpitala. Przy noszach zbiera się grupa ciekawych. Jeden z gapiów spluwa:

–?Tfu! I po co to z takim bawić się?

–?A pewno, po co? – podtrzymuje go drugi. – W szpitalu brak miejsc, a one cackają się z takim ścierwem, zamiast dbać o naszych!

–?Szwaby naszych nie leczą. Nawet kuli szkoda na tego spuchlaka. Kamieniem go dobić!

Przestraszona i wzburzona Ola zasłania rannego.

–?Proszę go zostawić w spokoju! Proszę odejść!

Paru cywilów chwyta cegły. W tym momencie jeden z nich gwałtownie zatacza się w tył. Mały plutonowy Premier jak spod ziemi wyrasta w samym środku grupy i repetuje pistolet.

–?Won, śmierdziele! – warczy przez zaciśnięte zęby. – Toś jeden z drugim zapomniał, że tutaj jest Polska, a nie hitleria?! Chcesz bić szkopów, to idź tam, za Krochmalną, ale tu ci wara!

{18  sierpnia}

Na odprawie zbiera się kilkunastu oficerów. Co najmniej dziesięciu z nich pełni rozmaite funkcje w dowództwie.*

–?O amunicji będziemy mówili, gdy będziemy ją mieli – ucina temat major Zygmunt. – Natomiast dzisiaj muszę poruszyć jeszcze jedną przykrą sprawę. W niektórych oddziałach obserwuję zupełne rozprzężenie dyscypliny i dobrych obyczajów. Żołnierze zachowują się w sposób nie odpowiadający powadze chwili i tragizmowi ofiar, ponoszonych przez nas na równi z całą ludnością stolicy. Głośne śpiewy, tańce i śmiechy urągają otaczającemu nas majestatowi śmierci. Panowie dowódcy zaraz po powrocie do oddziałów pouczą swoich żołnierzy, że tego rodzaju wybryki nie będą w przyszłości tolerowane.

Major Zygmunt wstaje, dając do zrozumienia, że odprawa jest skończona. Inni siedzący dotychczas oficerowie wstają również i przyjmują postawę zasadniczą. Wszystkie oczy skierowane są na mnie. Każdy z obecnych wie, że to moi żołnierze bawią się naprzeciwko. Za oknami niebo jest czerwone, jak świeża krew, która pulsuje w słowach kujawiaka:

– Ja ci buzi dam, ty mi buzi dasz,

Ja cię nie wydam, ty mnie nie wydasz!

Na kapuście drobne liście,

Nie dam buzi organiście:

Organista zapisuje

Ile razy pocałuje!

–?Panie majorze! – odzywam się po raz pierwszy od początku odprawy, starając się opanować drżenie głosu. – Ci żołnierze do dzisiaj walczyli w pierwszej linii. Walczyli dobrze. Jutro powrócą na linię i znów będą walczyć i ginąć. Przez pięć lat nie wolno im było chodzić do kina, gromadzić się, głośno śpiewać, tańczyć. Cieszą się wolnością, którą sami sobie wywalczyli. Ten śpiew – to ich siła. Nie będę ich powstrzymywał od zabawy ani pouczał o majestacie śmierci.

Major Zygmunt milczy. Adiutant, porucznik Staszel, pochyla głowę nad papierami. Kapitan Lech w głęboko na oczy nasuniętym hełmie, zabłoconym gumowym płaszczu i koalicyjnym pasie, energicznym krokiem podchodzi do mnie i wyciąga rękę.

–?Dziękuję panu, panie poruczniku – mówi dobitnie. – Będziemy mieli dość czasu na żałobne obchody. Chodźmy.

Nie mogę powstrzymać się od śmiechu na widok rozbawionych w tańcu sanitariuszek i łączniczek w obszernych męskich granatowych mundurach. Trapez i Kwadrat ściągnęły w pasie grube bluzy konopnymi szpagatami. Hanka i Nasza wyglądają tak, jakby lada chwila miały zgubić zbyt długie portki.

–?Myślę, że już dość zabawy – mówię do paru stojących przy drzwiach chłopców. – Musicie wypocząć.

{29 sierpnia}

Z pierwszego piętra dochodzą wyraźnie dziwne szurania i szepty. Znajdujemy miejsce, gdzie kiedyś była klatka schodowa, a teraz został tylko jej szkielet. Olgierd spostrzega w rogu podwórza drabinę, przystawioną do jednego z okien. Jak zawsze – chce włazić pierwszy, ale jako lepszy strzelec musi zostać na dole, na ubezpieczeniu.

Wspinam się bardzo powoli. Dziwne szmery ustały, lecz szepty słyszę coraz wyraźniej. Sięgam już parapetu, wstrzymuję oddech, zaglądam. Na wprost okna, pod posiekaną kulami ścianą stoi podziurawiona komoda, na niej resztki rozbitego lustra, obok oparty karabin z zawieszoną na lufie furażerką. Podłoga zasypana tynkiem, którego płaty zwisają z sufitu na połamanych trzcinach. Zaglądam głębiej. Pod zewnętrzną ścianą widzę ściągnięty z żelaznego łóżka siennik. Na nim leży na wznak prawie naga dziewczyna. Twarz zasłaniają gęste kędziory pochylonego nad nią chłopca.

–?Powtórz.

–?Kocham.

–?Moja.

–?Twoja... aż do śmierci...

Szybko i cicho zsuwam się w dół, dając Olgierdowi znak, aby opuścił lufę wymierzonego w okno stena. Jak to dobrze, że mnie nie posłyszeli i nie zauważyli. Cóż bym im powiedział? Że nie wolno? Że im teraz wolno tylko umierać?

{16 września}

Posterunek alarmowy sprzed bramy melduje nalot.

Wychodzę i patrzę. Na wprost, niemal dokładnie z północy, na bardzo dużej wysokości istotnie zbliżają się samoloty. Na błękitnym niebie, lekko przyprószonym białymi obłoczkami, srebrne ptaki iskrzą się w słońcu jak diamenty. Trzy, sześć, dziewięć, dwanaście... .Coraz więcej, coraz więcej .Już liczyć nie sposób. Narasta coraz groźniejszy pomruk motorów, warkot, huk. Idą prosto na nas.

Ktoś jeszcze głośno liczy:

– Sto dwa, sto pięć, sto osiem...

Wpatruję się przez lornetkę. Nie niemieckie. I nie sowieckie. A już ktoś woła:

– Liberatory! Liberatory! Nasze!

Wszyscy wylegają na ulicę, wspinają się na usypiska gruzów, jakby chcieli być bliżej, lepiej widzieć. Skąd tyle ludzi? Chyba umarli powstawali z grobów....

Obok samolotów wykwitają dziesiątki malutkich obłoczków. To niemiecka artyleria przeciwlotnicza otworzyła ogień. Nie sięga. Pociski rwą się za nisko. Dookoła stukają gęsto spadające odłamki. Krzyczę, aby ludzie chowali się. Nikt nie słucha. Oto od czołowej trójki liberatorów odrywają się równocześnie trzy małe punkciki. Zaraz potem – następne trzy. Pod innymi samolotami – to samo. Nad punkcikami ukazują się jakby maleńkie kolorowe bańki mydlane – rozwinięte spadochrony.

– Desant! Desant! Spadochroniarze!

Ludzie poszaleli. Skaczą, machają rękami, całują się, ściskają.

– Nie desant! Zrzuty! Broń!

Coraz wyraźniej rozpoznajemy długie metalowe zasobniki, jak ogromne, z obu stron zaokrąglone pociski. Pierwsze opadają wprost na nas, następne wiatr znosi dalej, dalej... Chłopcy rozbiegają się. Aby prędzej, aby prędzej!

W bramie otwieramy zasobniki. Pierwszy – steny i amunicja. Drugi – saperski: plastik, miny, spłonki. Trzeci – przeciwpancerny: piaty z pociskami. Czwarty –  żywność: argentyńskie konserwy mięsne, czekolada, herbatniki. Piąty: sanitarny.

Maltankom drżą ręce, gdy wyjmują krew do transfuzji. Polskie etykiety. Krew Polaków-krwiodawców z polskiego szpitala w Edynburgu.

{1 października}

Już czas. Proszę zebranych o zajęcie miejsc. Po raz pierwszy na odprawie podpisujemy listę obecności. Prawie wszyscy obok stopnia i pseudonimu podpisują się pełnym imieniem i nazwiskiem. Obecnych jest 35 oficerów, podchorążych i podoficerów, mężczyzn i kobiet.

W krótkich słowach przedstawiam sytuację tak, jak ją widzę. Proszę obecnych o wypowiedzenie się, czy uważają kapitulację za nieuniknioną, czy też widzą możliwość i celowość dalszej walki.

Nie odzywa się nikt. W zupełnej ciszy słychać przyśpieszony, ciężki oddech barczystego porucznika Kosa, który siedzi pochylony do przodu z głową omotaną bandażami jak turbanem.

–?Kapitulować? Teraz kapitulować, gdy mamy tyle broni i amunicji? Gdy każdy żołnierz jest doświadczonym weteranem? Mieliśmy po parę starych karabinów na kompanię, pistolety bez nabojów, butelki przeciw czołgom, kamienie przeciwko karabinom maszynowym, gołe ręce przeciwko bagnetom... I wytrwaliśmy. Dwa miesiące! A teraz kapitulować?

Wszyscy jakby czekali na te słowa. Kos rzucił iskrę. Każdy chce mówić.

–?Głód? Głód?! – zacina się Kulawy. – Widziałem gorsze głody! W koncentraku nikomu lepiej jeść nie dadzą...

–?Bolszewicy nie przekroczą Wisły, dopóki my walczymy? Czort z nimi! – klnie Ursus. – Niepilno mi do mamra ani na Kołymę...

–?Niszczeją resztki skarbów narodowej kultury? – denerwuje się Wiślański. – Cośmy jeszcze z nich mieli? Zamiast obrazów Matejki – „Deutsche Kulturhaus" w Zachęcie, „Feldgendarmerie Kaserne" w bibliotece uniwersyteckiej... Zresztą, gdybyśmy złożyli broń, runęłaby na miasto lawina żelaza z ratusza i organów Stalina.

–?Tysiące dalszych ofiar? – spokojnie, lecz dobitnie odważa słowa Siłkiewicz. – Kapitulacja Warszawy w 1939 roku nie uchroniła nas od ofiar. Przez pięć lat straciliśmy sześć milionów ludzi. Tysiąc zabitych – to było pięć bezkarnych ulicznych egzekucji, pół dniówki pracy jednej komory gazowej. Teraz przynajmniej Niemcy drogo, coraz drożej muszą płacić za życie każdego z nas...

–?A jeśli inne oddziały pomimo wszystko złożą broń? Jeśli Śródmieście skapituluje, tak samo jak Mokotów i Żoliborz? Co wtedy?

–?Będziemy się bili sami.

–?Sami? Jednym batalionem?!

–?A choćby jednym batalionem! Lecz nie ma obawy. Dołączą inni, wszyscy, którzy jeszcze mogą i chcą się bić. Głowę daję za kompanię Jeremiego. Kto wie, czy nie zostałby Rum z całym swoim batalionem. Ostoja zatrzyma najlepsze plutony z batalionu Hala. Zdunin i Molmar nie oddadzą swej twierdzy u Bormana. Powróci pluton Tadeusza ze Złotej. Wystarczy nas na obsadzenie nowych linii obronnych od południa i od wschodu.

–?Bylibyśmy zamknięci na bardzo małym skrawku terenu, nie większym od kilometra kwadratowego. Na ten kilometr Niemcy skoncentrują wszystkie środki zniszczenia.

–?Nie będą mieli co palić i burzyć. Tych parę poszczerbionych, zapluskwionych kamienic czynszowych? Przeniesiemy się z nich do schronów pod gruzami...

–?Na jak długo?

–?Getto walczyło pięć tygodni. Bez zrzutów. Bez piatów i karabinów przeciwpancernych. Jeżeli skażemy siebie na taką samą determinację, na jaką byli skazani powstańcy żydowscy, Niemcy nie potrafią nas zniszczyć w krótszym czasie. A my przecież mamy szansę, której tamci nie mieli...

–?Tę, że Niemcy też nie mają już żadnych szans. Jeżeli nie lada dzień, to lada tydzień muszą skapitulować. Możemy ich przetrzymać.

–?Pozostaje tylko jedna kwestia. Na ile czasu wystarczyłoby nam żywności? Jak pan ocenia, panie kwatermistrzu?

–?To zależy... – Strzelczyk stuka obcasami pod biurkiem. – Jeżeli zostanie tylko wojsko, wystarczy na dłużej. Jest mąka, są otręby, trochę owsa, suszone jarzyny, sok. Nikt nie wie, ile tego wszystkiego. Hal chowa w swoich piwnicach.

–?Liczmy tylko na to, co my mamy. Powiedzmy, na dwa bataliony. Około 1000 ludzi...

–?Powinno wystarczyć na cztery do sześciu tygodni.

Wiślański podsuwa mi karteczkę z napisem „tajne". Rozwijam. Cztery słowa bez podpisu: „Jest jeszcze jeden koń".

–?Rozumiem więc, że decydujemy się na dalszą walkę nawet wówczas, gdy padną inne odcinki Śródmieścia. Nawet wówczas, gdy Śródmieście skapituluje, my będziemy walczyli dalej. Sądzę, że takiej decyzji nikt nie może powziąć w czyimś imieniu ani nikomu jej narzucać. Każdy musi ją powziąć sam. Kto nie czuje się na siłach z jakichkolwiek względów, niech powie. Otrzyma zwolnienie lub przeniesienie do innego oddziału. Uszanujemy szczerość i nie będziemy mieli żalu. Więc po kolei. Kapitan Siłkiewicz?

–?Zostaję.

–?Porucznik Aleksander?

–?Zostaję.

–?A żona i dziecko?

–?Wyjdą same.

–?Porucznik Czarnecki?

–?Zostaję.

–?Porucznik Puli?

–?Zostaję.

Trzydzieści trzy razy pada to samo słowo: „Zostaję".

A  pan, kapitanie Zet? Wybaczy  pan, że  pytam  pana  na  końcu, lecz wciąż  trudno mi pana  traktować  jak  podkomendnego. Radbym  jednak  usłyszeć pana  opinię. Nie wypowiedział się  pan dotychczas.

– Ja? Ja słuchałem. Ja chciałbym  tylko  podziękować kolegom. Ja   jestem  stary żołnierz. Trzydzieści lat w  wojsku, na  tylu frontach pierwszej wojny, na  tylu  odprawach. Jestem szczęśliwy, że Bóg mi pozwolił przed śmiercią  być na  tej  odprawie... Jeśli pozwolicie, koledzy, jeśli myślicie, że nie będę wam zawadzał, zostanę  z wami.

{3 października}

W końcu przychodzi moment kapitulacji. Ostatnia zbiórka oddziału.

– Czołem, żołnierze!

– Czołem, panie kapitanie!

Żołnierze stoją na baczność, patrzą na mnie, a po policzkach spływają im łzy. Tak jak wtedy, gdy dwa miesiące temu na dziedzińcu fabryki Deringa śpiewaliśmy „Jeszcze Polska nie zginęła".

Przez łzy widzę zapłakaną buzię Pataszona. Jakże staro wygląda przygarbiony, odwracający się twarzą do ściany. Kapitan Zet wyciera oczy ogromną chustą. Lech, który wesoło pogwizdywał, gdy mu doktor Mieczkowski wyjmował odłamki bez znieczulenia, także płacze. I Adam, i Zenek, i Deska... Wszyscy.

Mówię im tylko to, co konieczne: że służba żołnierska jest twarda, że okrutna i bezlitosna. Wykonaliśmy wszystkie rozkazy. I ten też musimy wykonać, choć jest najcięższy; musimy złożyć broń.

* * *

Fragment wstępu Gustawa Herlinga-Grudzińskiego do pierwszego, londyńskiego wydania „Wichru":

Nie szukam w książce Zagórskiego odpowiedzi na pytanie: czy powstanie warszawskie było błędem. Nie siedziałem nad nią w modnych dziś rozważaniach, przeciwko komu było skierowane powstanie „militarnie", „propagandowo", czy też „faktycznie" i radzę czytelnikom, aby uczynili to samo. Mam odwagę powiedzieć, że powstanie było nieuniknione, jeśli po wrześniu zapadła powszechna decyzja dalszej walki... Nie można przez pięć lat przygotowywać żołnierzy do rozprawy z wrogiem, aby na pięć minut przed dwunastą powiedzieć im, że wszystko odwołane. Nie można przez pięć lat bić się na wszystkich frontach świata, aby przed decydującą bitwą zatrzymać w powietrzu podniesioną do ostatniego uderzenia pięść. Wszyscy jesteśmy uczestnikami powstania warszawskiego: nie tylko jego żołnierze i dowódcy, nie tylko akowcy w każdym zakątku kraju, ale i żołnierze spod Monte Cassino, Tobruku, Narviku i Arnhem.

Było to coś conradowskiego, coś z wierności do końca „raz wytkniętemu kursowi". Teraz rozumiem lepiej, dlaczego komuniści zaczęli wkrótce po wojnie dzieło systematycznego zniesławiania Armii Krajowej.

Wacław Zagórski był przed wojną dziennikarzem i urzędnikiem, współpracownikiem Henryka Józewskiego. Podczas wojny drukarz i wydawca, po wybuchu Powstania Warszawskiego zorganizował oddział „Daniel", który rozrósł się do rozmiarów batalionu i wszedł w skład Zgrupowania „Chrobry II". Po zakończeniu II wojny światowej, pozostał na emigracji: był we władzach emigracyjnej PPS, został odznaczony medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.

{1 sierpnia}

A więc stało się! Warszawa walczy!

Pozostało 100% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy