Czy odwrotnie, wciąż jest formacją cywilizacyjną niosącą reszcie świata kardynalne wartości, z których składają się nasza tożsamość, wrażliwość i elementarna aksjologia?
Czy chrześcijaństwo atakowane najmocniej ze środka systemu, który stworzyło, jest ciągle istotną ofertą? Czy też skłania się ku upadkowi, ustępując z wolna świeckiemu liberalizmowi i agresywnym religiom Wschodu? Czy ma w sobie potencjał przetrwania? Czy też zostawi nas rychło samym sobie z nadzieją, że stworzymy w jego miejsce jakiś solidny, świecki etos, który wytrzyma konfrontację z resztą świata?
Możliwe, że niektórych te pytania mogą z lekka irytować podniosłością, ale nie mam wątpliwości, że tkwi w nich sedno refleksji o przyszłości cywilizacji atlantyckiej, jak ją opisał Huntington w „Zderzeniu..." i naszego własnego podwórka, jak je widział Miłosz w „Rodzinnej Europie". Podwórka, na którym wciąż liczą się przede wszystkim prawa jednostki, wolność słowa i wyznania, ludzka godność i prawo do osobistego szczęścia, cywilizacyjne dziedzictwo tak nielubianej dziś religii, którą fundował dwa tysiące lat temu na jerozolimskiej Golgocie pewien żydowski prorok z Nazaretu.
Czy potoczyłoby się to wszystko w tę stronę bez jego wyznawców? Bez syntezy kulturowej, której dokonali, biorąc wszystko, co najlepsze, z dziedzictwa Grecji i Rzymu? Mam spore wątpliwości. Ale to przeszłość, a liczy się przecież przyszłość, która nie wymaga już budowania gotyckich katedr, ale stawia nowe wyzwania i pytania o nowe wartości. Mam za sobą pewne doświadczenie, które wydaje mi się bardzo à propos.
W pierwszych latach tego stulecia odbyłem kilkanaście (kilkadziesiąt?) podróży do krajów Bliskiego Wschodu. Wszystkie w pierwszej dekadzie, wręcz w przededniu wydarzeń, które nazwaliśmy pochopnie arabską wiosną i które zrewoltowały nasz świat. Może to dziś nie do wiary, ale właściwie nic, doprawdy najmniejszy szczegół nie zapowiadał zbliżającej się rewolty. Miało się wrażenie, że północna Afryka to spokojny modernizujący się kawałek świata dryfujący od anachronicznego islamu do nowoczesności: praw człowieka, komórek i telewizji satelitarnej. Fukuyama rzeczywiście nie mógł tego widzieć inaczej. Potencjał liberalnej demokracji wydawał się tak atrakcyjny, że trudno było wymyślić, iż ktoś go zakwestionuje. Kobiety w Tunisie nie tylko zrzuciły chusty i burki, ale otrzymały konstytucyjne gwarancje pełnej swobody. Usankcjonowana prawem monogamia wyparła – wydawało się ostatecznie – tradycje wielożeństwa. Meczet stał na uboczu, a nieliczni fundamentaliści siedzieli w więzieniach. Pamiętam rozmowy z lokalnymi intelektualistami z Tunezji, Algierii, Libii i Syrii, którzy zarzekali się, że islamski tradycjonalizm to przeszłość. Tarik Ramadan i jemu podobni roili o euroislamie, który pogodzi religię proroka z duchem świeckiej Europy.