Palma i tęcza - promocja ideologii

Tęczowa palma czy palmowa tęcza? Wychodzi na to samo, czyli na promocję określonej ideologii (co okazuje się dopiero po niewczasie) w samym centrum stolicy.

Aktualizacja: 11.01.2015 02:43 Publikacja: 10.01.2015 01:00

Julita Wójcik: gest na placu Zbawiciela

Julita Wójcik: gest na placu Zbawiciela

Foto: PAP, Paweł Supernak Paweł Supernak

Obie – za przeproszeniem – realizacje stały się już symbolami Warszawy. I nawet dobrze, bo ożywiły szarzyznę postkomunistycznego miasta, które wciąż pozostaje skostniałe, a architektonicznie nowatorstwo sprowadza się zwykle do betonu, stali i szkła. Wszystko na poważnie, bez zmrużenia oka. A palma i tęcza miały być właśnie niewinne, zabawne i ironiczne. Szybko jednak stały się orężem w walce z zaściankową, kołtuńską i ciemnogrodzką wizją świata tych, którym z Warszawy bliżej do Wschodu (obora) niż Zachodu (opera).

To już samo w sobie jest naganne, lecz dodatkowym efektem ubocznym był szum wokół tych – za ponownym przeproszeniem – dzieł sztuki, które uzyskały takie miano, choć miały być li tylko ubarwieniem owej szarości. Ot, sztuczna wielkość, na którą nie zasługiwały, ale ją otrzymały. A wraz z nią obydwie artystki-feministki – znamienne, że stworzyły TĘ tęczę i TĘ palmę! – przypuściły mocną ofensywę ideologiczną, która pojawiła się wtedy, gdy interpretacja ich dzieł zaczęła wymykać się spod kontroli i skierowanie dyskusji na właściwe tory okazało się konieczne. Koło się zamknęło, dyskusja również. I na proste pytanie: Czy dla artysty różna interpretacja dzieła jest korzystna (bo zdobywa rozgłos), czy irytująca (bo zmienia wymowę) – niestety, nie dostałem odpowiedzi. Czyżby dlatego, że „Plus Minus" to  nie „Gazeta Wyborcza"?

Zerowanie historii

Na początku była sztuczna palma daktylowa Phoenix Canariensis. Joanna Rajkowska zbudowała ją na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu, a dokładnie na wysepce przy rondzie gen. Charles'a de Gaulle'a. Niezwykły widok w naszym klimacie („sorry, taki mamy"), gdzie podobne rzeczy można oglądać jedynie w ogrodach botanicznych pod szklanym dachem. A tymczasem w samym centrum Warszawy, jak mawiają uczeni w piśmie: „zaszczepiona w tkance miejskiej", palma wyrosła po półtora roku walk o pozwolenia i pieniądze.

Ze strony internetowej Rajkowskiej: „Geneza projektu sięga podróży artystki do Izraela w roku 2001 i próby uświadomienia sobie i innym, czym są dla Warszawy Aleje Jerozolimskie, ich historia i próżnia, jaką stworzyła nieobecność społeczności żydowskiej. Miał to być również eksperyment społeczny badający, jak dalece polskie społeczeństwo jest gotowe na przyjęcie tak obcego kulturowo elementu. Miejsce, na którym stanęła palma, było przed rokiem 2002 wykorzystywane dla postawienia choinki bożonarodzeniowej". Czyli palma zamiast choinki, trzeba było tak od razu. Choć wybrana odmiana nie ma wiele wspólnego z Izraelem, co zdradza nazwa: to symbol Wysp Kanaryjskich, skąd pochodzi. Inauguracja przypadła 12 grudnia 2002 roku, czyli już po chanuce. Sam tytuł instalacji też brzmi jak żart (czytaj: pocztówka z wakacji) – „Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich".

W artystycznym opisie sporo jest bełkotu o „projekcie, który powstał w specyficznym kontekście i bez tego kontekstu nie istnieje. Został pomyślany jako instrument służący społecznej przemianie. Zmienił wizję tej części miasta i sprawił, że przezroczysta dotąd nazwa – Aleje Jerozolimskie – przestała być przezroczysta". O wiele rzeczy można posądzać warszawską arterię, ale chyba nie o przezroczystość, i wciąż zachodzę w głowę, czemu głębi miała nadać akurat kanaryjska palma.

Szukajmy dalej: artystka deklaruje, że w swojej twórczości zajmuje się problematyką napięć ideologicznych, agresji wobec obcych, trudności z asymilacją. Jej projekty – zacytujmy mądrości krytyka Sebastiana Cichockiego – „opierają się najczęściej na pracy nad specyficznym miejscem, obciążonym historycznie lub ideologicznie, naznaczonym brakiem tożsamości, traumą lub wyparciem. Praktyka polega na próbie zawierzenia intuicyjnej, cielesnej nieomalże odpowiedzi na tego rodzaju miejsca. Pretekst do budowy nowych rytuałów społecznych, próba pominięcia języka w komunikacji międzyludzkiej i skierowania uwagi na ciało oraz jego miejsce w przestrzeni miejskiej. Ciało i jego pragnienia miały być generatorem nowego sposobu doświadczania i pamiętania, swego rodzaju nowym początkiem, według słów artystki »momentem zerowania historii«". Czyli czas najlepiej byłoby liczyć nie od narodzin Chrystusa, lecz wyrośnięcia palmy...

Rajkowska chełpi się tym, że „początkowa wrogość wobec projektu ustąpiła miejsca przyzwyczajeniu i sympatii", bo palma „zawiera też sporo humoru i ironii, które ratują ją przed zawłaszczającymi definicjami". Ale równolegle zauważa, iż „palma po dziś dzień wywołuje skrajne emocje. Podzieliła społeczeństwo Warszawy na tych, dla których jest to znak społeczeństwa i miasta otwartego na inność, rozwijającego się, nastawionego na zmianę i tych, którzy są zwolennikami porządku, tradycji i miasta zamkniętego dla obcych. Palma generuje wiele różnych podziałów i podgrzewa konflikty drzemiące w polskim społeczeństwie (...) Wszystkie happeningi, akcje, protesty i performensy, które odbywają się pod palmą, określają zawartość znaczeniową tego projektu".

Kogo ma na myśli? Bynajmniej nie Żydów, o których miała się troszczyć. Raczej lewaków: zielonych, ekologów, aktywistów z klubu Le Madame, działaczy lokatorskich, anarchistów. „Palma wybitnie kojarzy się z pewnymi ugrupowaniami, pewnym myśleniem o polityce i o społeczeństwie, które są przeciwko ludziom sprawującym teraz władzę" – mówiła w 2007 roku na łamach „Rzeczpospolitej", gdy – przypomnimy – w Polsce rządził PiS. Co prawda odżegnywała się od intencji politycznych u zarania projektu, bo „palma nigdy nie była wymierzona w prawicę i nie była znakiem lewicy", ale cieszyło ją, że „projekt coraz bardziej się upolitycznia" i „dryfuje na lewo". „Najlepszy dowód, że Krytyka Polityczna wysłała w sprawie renowacji palmy newsletter" oceniała. I szkoda, że nie dodała, iż sama jest członkinią zespołu redakcyjnego.

Plan zagospodarowania

W obronę palmy zaangażował się Komitet Obrony Palmy (KOP) i niezawodna „Gazeta Wyborcza". Po prośbie, ale były i groźby – jak w 2004 roku, gdy na rusztowaniu okalającym pień zawisła plandeka, że „palma czeka na umowę", aby przerzucić koszty jej konserwacji na Warszawę, której nie tyle została podarowana, ile wciśnięta na siłę. Szybko bowiem wyszło na jaw, że instalacja jest nietrwała i wymaga nieustannej pielęgnacji, niczym żywe drzewo. Dosłownie, skoro pierwotnie liście były prawdziwe, tylko zakonserwowane gliceryną. Zużyły się jednak i skruszały, więc musiały być wymienione raz i drugi. Bywało, że znikały na dłużej, nawet kilka miesięcy, bo zbierano fundusze – jak w 2007 roku, gdy sama Rajkowska zdjęła gałęzie po wichurze, gdyż spadały na jezdnię, a koszt wymiany korony drzewa i pnia z pianki poliuretanowej wyceniła na 140 tysięcy złotych. Szukała ich u sponsorów i sympatyków, sprzedając cegiełki z kawałkami liści jak relikwii.

Nowe liście przyjechały z Chin, co nikomu nie przeszkadzało, choć świat burzył się wówczas na igrzyska olimpijskie w Pekinie, gdzie łamane są prawa człowieka. Podczas Euro 2012 wieszano zaś na palmie transparent: „Chleba zamiast igrzysk", gdy wyłysiała na znak protestu przeciw brakowi finansowania żłobków, przedszkoli, domów kultury i stołówek. Ubierano ją w arafatkę, ale nigdy we flagę Izraela. Taka to pokrętna lewicowa wrażliwość, którą przed ośmioma laty nagrodzono Paszportem „Polityki": w uzasadnieniu napisano o „niezwykłych projektach realizowanych w przestrzeni publicznej" i „wyciąganiu ręki w kierunku błąkającego się po mieście człowieka".

Po palmie Rajkowska poszła za ciosem: w szwedzkim mieście Umeå starała się zbudować sztuczny wulkan; w szwajcarskim Bernie zaproponowała wielkiego nietoperza wiszącego pod mostem, który byłby pojemnikiem na prochy zmarłych – w obu przypadkach bez skutku. W 2009 roku rozpoczęła też negocjacje w sprawie przekształcenia ceglanego komina nieczynnej fabryki papieru w Poznaniu w... minaret, który był próbą „wplecenia w tkankę miejską elementu obcego dla kultury wizualnej w rzymskokatolickiej Polsce". Skoro z palmą się udało... Ciekawe, że wcześniej minaret miał powstać w warszawskiej fabryce Konesera, ale pomysł udało się utrącić – w Poznaniu również nie doszło do jego realizacji. Stolica doczekała się tylko dotleniacza na placu Grzybowskim, czyli sztucznego stawu, nad którym unosiła się ozonowa mgła. A artystka wypłynęła na świat: w ciągu ostatnich lat działała w Gothenburgu (Szwecja), Kopenhadze (Dania), Innsbrucku (Austria), Birmingham (Wielka Brytania), St. Petersburgu (Rosja), Brasilii (Brazylia).

Jej życie stało się sztuką, skoro własne dziecko urodziła w Berlinie, aby „zaszczepić życie w miejscu, gdzie prawa do życia wielu ludziom odmówiono". Jednocześnie zaprojektowała pokój do umierania dla miejscowego szpitala, a osoby w hospicjach pytała, jak chciałyby umrzeć. Oto nowoczesna sztuka; zresztą już w latach 90. Rajkowska kazała swoim przyjaciołom dezynfekować kości, mając świadomość bezcelowości tego działania. W 2014 roku zaczęła studia doktoranckie na University of London, gdzie mieszka i pracuje. Reprezentuje ją galeria w Berlinie. Urodzona w Bydgoszczy Rajkowska jest więc już światowcem pełną gębą i oby tylko palma jej nie odbiła. Zwłaszcza że ta warszawska ma zniknąć: rok temu się okazało, że zgodnie z nowym planem zagospodarowania rondo de Gaulle'a zamieni się w zwykłe skrzyżowanie. I tak pobiła rekord: miała stać ledwie rok, ale okres umowy przedłużano na kolejne lata, których w tym roku będzie już 13!

Gdzie jest indygo?

Rajkowska przetarła szlak, którym podążyła Julita Wójcik – budowniczka warszawskiej tęczy. Najpierw – w 2010 roku – eksperymentalnie wyrosła ona przy kamedulskim klasztorze nad jeziorem Wigry; do pomocy zaproszono wówczas okolicznych mieszkańców. Rok później artystka „pilnie poszukiwała 3–4 praktykantów (studentów, świeżych absolwentów lub kandydatów na studentów Akademii Sztuk Pięknych i szkół plastycznych) przy tworzeniu nowej pracy pt. „Tęcza", która powstaje między 31 sierpnia a 3 września w Wilamowicach k. Oświęcimia w ramach polskiej prezydencji w Unii Europejskiej i 17 września znajdzie się na placu przed europarlamentem w Brukseli". Chętnym sygnalizowała, że praca przy rzeźbie przypomina tkanie gobelinów: polega na zapleceniu na metalowej konstrukcji ponad 16 tysięcy sztucznych kwiatów pod jej kierownictwem. Noclegi i obiady zapewnione! Wolontariusze się zgłosili, praca powstała i witała urzędników Parlamentu Europejskiego.

Artystka przekonywała wtedy, że jej tęcza jest symbolem tolerancji i otwarcia Polski, ale też „nie jest progejowską albo antygejowską deklaracją", bo „chodzi w niej o tolerancję, różnorodność i otwartość". Z takim komunikatem Wójcik zapraszała też na warsztaty w Zachęcie, gdzie powstawały kwiaty potrzebne do warszawskiej instalacji wysokiej na 9 i szerokiej na 26 metrów. Miała stanąć w czerwcu 2012 roku – tuż przed rozpoczęciem piłkarskich mistrzostw Europy – na placu Zbawiciela. I trudno o lepsze miejsce, skoro tęcza to fenomen natury znany z Biblii jako przymierze pomiędzy Bogiem i człowiekiem: obietnica złożona Noemu, że Ziemi nie nawiedzi już wielka powódź (Rdz 9,13). A gdy się okazało, że w 2009 roku neonową tęczę w tym samym miejscu chcieli stworzyć Beata i Paweł Konarscy finansujący akcję, Instytut Adama Mickiewicza oświadczył, że nowe dzieło „diametralnie różni się od pomysłu na projekt Konarska-Konarski ze względu na użyte materiały i ideologię projektu". A jednak – ideologię!

Nic dziwnego, że Wójcik też dostała Paszport „Polityki" – właśnie za Tęczę i... obieranie ziemniaków w Zachęcie, co ujęto w słowach o „konsekwentnym udowadnianiu, że życie i proste codzienne czynności też mogą być sztuką". Jedna z jurorek, Agnieszka Kowalska z „Gazety Wyborczej", która dekadę wcześniej w licznych tekstach walczyła o palmę, argumentowała za tęczową kandydaturą: „Ręczną robotę, domowe czynności podnosi mistrzowsko do rangi sztuki. W tym roku zrobiła to na wielką skalę, stawiając w samym centrum Warszawy ogromną tęczę utkaną z kwiatów przygotowanych wraz z dziesiątkami wolontariuszy. Postawiła ją między kościołem a modnymi knajpkami, tuż po Paradzie Równości. Tęcza stała się symbolem porozumienia i tolerancji, dlatego takie oburzenie wywołało jej podpalenie przez pijanych wandali". A co ma do tego Parada Równości (3 czerwca)? Może lepiej było się odnieść do Bożego Ciała (7 czerwca)?

Ano to, że prawdziwa tęcza składa się z siedmiu kolorów: czerwonego na zewnątrz łuku, potem pomarańczowego, żółtego, zielonego, niebieskiego, indygo i fioletowego. Natomiast tęcza gejów i lesbijek ma sześć kolorów – bez indygo. I obiekt z placu Zbawiciela wygląda właśnie w ten sposób, więc nic dziwnego, że zaczęto ją traktować – czy na pewno wbrew woli artystki? – jak symbol ruchów LGBTQ (lesbijek, gejów, osób biseksualnych, transseksualnych i queer). I wszystko stało się jasne, gdy podczas Marszu Niepodległości w 2013 roku tęcza została spalona, a Wójcik wydała oświadczenie, że jej odbudowa to symbol sprzeciwu wobec homofobii. Broniła się, że upolitycznienie nie nastąpiło za jej przyczyną, bo „to osoby, które tęczę podpaliły, ją upolityczniły. (...) Cały czas pamiętam sposób, w jaki tęcza została spalona. Jak czarownica na stosie. A wokół niej stał Ku-Klux-Klan, skandując: »Zakaz pedałowania«" żaliła się, rzecz jasna, w „Gazecie Wyborczej".

Wojna o homoseksualizm

Na zaprzyjaźnionych łamach tłumaczyła również, że jej tęcza nadal jest radosnym symbolem i zawiera „wszystkie kolory pomiędzy czernią a bielą, wszystkie postawy, wszystkich ludzi". Wspominała, że pracowały przy niej także „osoby nieheteronormatywne, które opowiadały o swoich doświadczeniach życia w Polsce. Przeraża mnie to, że te osoby, które nie są agresywne, są odsądzane od czci i wiary tylko z powodu swojej orientacji seksualnej. Słuchałam tych historii: są bite na ulicach, muszą uciekać, emigrować, ukrywać swoją tożsamość... (...) Dużo też myślałam o tym, kiedy ludzie spontanicznie po spaleniu tęczy wtykali w nią żywe kwiaty. Wielu, na pewno, sprzeciwiało się w ten sposób przemocy skierowanej w stronę osób nieheteroseksualnych. Stanęli po stronie bitych. (...) Dlatego też w tym moim oświadczeniu przywołuję wezwanie Parlamentu Europejskiego do państw członkowskich w sprawie walki z homofobią. Przyczyna palenia tęczy leży w tym miejscu – to homofobia".

Apelowała nawet o zmiany w kodeksie karnym, aby ustawowo chronić mniejszość LGBTQ! I wspominała geja, który był na wszystkich warsztatach, kiedy powstawała tęcza. „Podtrzymywał mnie na duchu po jej spaleniu. Mówił, że nasza spółdzielnia, którą powołałam do zbudowania instalacji, będzie najdłużej działającą na świecie. Niedawno ten gej napisał mi e-mail, że tym razem nie przyjdzie na tę najbliższą odbudowę. Wyjechał do Berlina. Tak się przeraził tym, co się wydarzyło 11 listopada, że wyemigrował. Znam wiele takich przypadków: geje i lesbijki wyjeżdżają z Polski, żeby wieść spokojne życie. I we mnie się po prostu wszystko burzy, że oni wyjeżdżają stąd tylko dlatego, bo jakaś grupa radykałów wymyśliła sobie, że będą prześladować gejów, bo ci wydają im się słabsi i się nie biją". Podchwycił to „The New York Times", dla którego spalenie tęczy to „część wojny o homoseksualizm" toczącej się „w jednym z najbardziej katolickich krajów Europy".

Słowne ataki przypuszczali prawicowi politycy i publicyści narzekający, że umiejscowienie tęczy naprzeciw kościoła Najświętszego Zbawiciela jest prowokacją. Niektórzy przechodzili od słów do czynów i ruszali z zapałkami. Niedługo po Euro 2012, w nocy z 12 na 13 października, zamaskowany mężczyzna podpalił instalację, a IAM wydał wtedy oświadczenie: „Jakiekolwiek były twoje motywy, zniszczyłeś symbol pojednania, przyjaźni i tolerancji wspólny wszystkim kulturom, jak ziemia długa i szeroka. Zniszczyłeś, nieuku, znak Przymierza". W noc sylwestrową raca zniszczyła kolejną część, następny raz tęcza stanęła w płomieniach 4 stycznia 2013 roku. Umyślne podpalenie zdarzyło się także pod koniec lipca. Długo pozostawała nadpalona z dwóch stron, a IAM deklarował odbudowę, która odbyła się wreszcie jesienią 2013 roku – papierowe kwiaty wymieniono na niepalne.

Zupełnie niepotrzebnie, bo podczas Marszu Niepodległości 11 listopada tęcza spłonęła doszczętnie: ogień podłożyli uczestnicy pochodu. Lecz znowu powstała z popiołów, a prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz deklarowała, że instalacja będzie odbudowywana tak często, jak to będzie konieczne. Ciekawe, że wspierające ją lewicowe i liberalne ugrupowania ogłosiły, że „wolność nie może być spalona" i odgrażały się, że podczas marszy narodowców otoczą tęczę „żywym kordonem, trzymając się za ręce" – dwa miesiące temu zgłosiło się jednak za mało osób. Do ostatniego nadpalenia – sprawca miał półtora promila alkoholu w wydychanym powietrzu – doszło 7 grudnia 2014 roku, lecz policja brawurowo zgasiła tlący się płomień, który się zajął mimo pokrycia kwiatów niepalnym tworzywem. Więc stoi, lecz do czasu, gdyż tęczy – jak i palmie – wiele razy przedłużano żywot, ale umowa wygasa w tym roku. Gdyby nie ideologia, mogłaby zapewne stać dłużej.

Wymiana doświadczeń

Tymczasem palma Wójcik doczekała się inkarnacji. Utkana z 10 tysięcy kwiatów z włókien kokosowych i ryżowego papieru, zrobionych przez kolektyw kobiet z wyspy Vypeen (wedle artystki to coś na kształt koła gospodyń wiejskich), zdobi teraz ulicę Pricess indyjskiego miasta Kochi. Kwiatowo-stalowa konstrukcja powstała tam w ramach biennale prezentującego artystyczne wizje zmieniającej się społeczno-politycznej rzeczywistości Polski i Indii. Wystawa – wspierana przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Instytut Polski w Delhi – potrwa do 30 stycznia 2015 roku. Do udziału zaproszono też innych artystów, w tym Joannę Rajkowską, więc obie panie będą miały okazję do wymiany doświadczeń. Szkopuł w tym, że choć tęcza Wójcik padła na podatny grunt, to palmy Rajkowskiej w Indiach nikt nie chciał – mają przecież własne.

Obie – za przeproszeniem – realizacje stały się już symbolami Warszawy. I nawet dobrze, bo ożywiły szarzyznę postkomunistycznego miasta, które wciąż pozostaje skostniałe, a architektonicznie nowatorstwo sprowadza się zwykle do betonu, stali i szkła. Wszystko na poważnie, bez zmrużenia oka. A palma i tęcza miały być właśnie niewinne, zabawne i ironiczne. Szybko jednak stały się orężem w walce z zaściankową, kołtuńską i ciemnogrodzką wizją świata tych, którym z Warszawy bliżej do Wschodu (obora) niż Zachodu (opera).

To już samo w sobie jest naganne, lecz dodatkowym efektem ubocznym był szum wokół tych – za ponownym przeproszeniem – dzieł sztuki, które uzyskały takie miano, choć miały być li tylko ubarwieniem owej szarości. Ot, sztuczna wielkość, na którą nie zasługiwały, ale ją otrzymały. A wraz z nią obydwie artystki-feministki – znamienne, że stworzyły TĘ tęczę i TĘ palmę! – przypuściły mocną ofensywę ideologiczną, która pojawiła się wtedy, gdy interpretacja ich dzieł zaczęła wymykać się spod kontroli i skierowanie dyskusji na właściwe tory okazało się konieczne. Koło się zamknęło, dyskusja również. I na proste pytanie: Czy dla artysty różna interpretacja dzieła jest korzystna (bo zdobywa rozgłos), czy irytująca (bo zmienia wymowę) – niestety, nie dostałem odpowiedzi. Czyżby dlatego, że „Plus Minus" to  nie „Gazeta Wyborcza"?

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą