Hitlerowski spec od rakiet

Budowla jego życia opierała się na dwóch filarach – służby na najgłębszym dnie nazistowskiej deprawacji i na najwyższych szczytach amerykańskich osiągnięć naukowo-technicznych.

Aktualizacja: 13.09.2015 15:11 Publikacja: 11.09.2015 01:58

Foto: Plus Minus

Wzrost zainteresowania długo ukrywającymi się w Ameryce zbrodniarzami wojennymi spowodował, że we wczesnych latach osiemdziesiątych w sprawę ich tropienia włączyło się nowe pokolenie łowców nazistów. Dwie dekady wcześniej Chuck Allen, prowadząc swoją samotną krucjatę, napotykał obojętność, a nawet wrogość. Teraz zaś nowa grupa prawników, deputowanych i żydowskich aktywistów była zdecydowana uznać tę sprawę za swoją, a wyniki ich starań okazały się zupełnie inne niż wcześniej.

Eli Rosenbaum był jeszcze na trzecim roku studiów prawniczych na Harvardzie, kiedy pewnego jesiennego dnia w 1980 roku zawędrował do księgarni w Cambridge i po raz pierwszy zaznał smaku polowania. Powinien był siedzieć w bibliotece i przygotowywać się do zajęć z prawa autorskiego. Zamiast tego przeglądał znajdujące się na tyłach sklepu książki poświęcone historii drugiej wojny światowej. To była jego potajemna przyjemność – wymykał się do księgarni i ginął tam na całe godziny, zazwyczaj w dziale poświęconym wojnie i Holokaustowi. Tamtego dnia natrafił na nieznaną mu pracę o nazistowskim obozie koncentracyjnym Dora, barbarzyńskim miejscu, gdzie dziesiątki tysięcy przymusowych robotników żyło – i umierało – by budować rakiety „zemsty" Hitlera.

Książka, która przyciągnęła jego uwagę, zatytułowana „Dora", była angielskim tłumaczeniem wspomnień jednej z osób, które przeżyły obóz – francuskiego jeńca wojennego Jeana Michela. Jego opisy piekła, jakim była Dora, jednocześnie zafascynowały Rosenbauma i wzbudziły jego obrzydzenie. Zapoznając się pobieżnie z przedstawionymi w książce bestialstwami, zastanawiał się, jak to możliwe, że nie wiedział nic o tym obozie? Uważał się za kogoś, kto dokładnie przestudiował kwestię Holokaustu. Spędził ostatnie lato jako stażysta pracujący przy prawniczych briefach w nowo utworzonym Biurze Dochodzeń Specjalnych w Departamencie Sprawiedliwości i zainicjował podpisywanie petycji na Harvardzie, wzywającej do tego, by nie zaprzestawać ścigania zbrodni wojennych w Niemczech. Tymczasem, jak większość Amerykanów, nigdy nawet nie słyszał o tym wyjątkowo makabrycznym miejscu, gdzie więźniom nakazywano budowanie bomb dla swoich oprawców i kopanie własnych grobów. Amerykanie wiedzieli dużo o lśniących cudach techniki produkowanych w obozie – nieliczących się z grawitacją rakietach V-2 zrzucanych przez Hitlera na całą Europę, a potem importowanych do Ameryki. Ale nie wiedzieli prawie nic o tym, jak i gdzie naziści budowali te rakiety, mimo że w Europie pisano o tych miejscach książki – takie jak ta, którą Rosenbaum trzymał w dłoniach. Anonimowość Dory nie była przypadkowa. Generał Patton i wojsko skwapliwie rozgłaszali informacje o wyzwoleniu przez Amerykanów Dachau i innych obozów koncentracyjnych, ale nie chcieli, by ten sam rozgłos towarzyszył tajemnicom Dory, ponieważ Ameryka przejęła pracujących w fabryce naukowców i budowane tam rakiety. Zachowywano się tak, jakby to miejsce nigdy nie istniało.

Makabryczny suwenir

Kilka dni po tym, jak trafił na wspomnienia Jeana Michela, Rosenbaum wrócił do sklepu, by szukać dalszych informacji. W sekcji naukowej odnalazł publikację zatytułowaną „The Rocket Team" (Rakietowa drużyna) napisaną z zupełnie innej perspektywy. Ta niedawno wydana książka autorstwa dwóch amerykańskich naukowców była pełną entuzjazmu opowieścią o technologicznych osiągnięciach Wernhera von Brauna i nazistowskich naukowców budujących rakiety V-2 w fabryce przy obozie Dora, znanej jako Mittelwerk, a także w jej poprzedniczce, Peenemünde. Kartkującemu książkę Rosenbaumowi rzuciło się w oczy zdjęcie przedstawiające rosyjskich więźniów z ogolonymi głowami obsługujących maszynerię. Pod fotografią znajdował się sympatycznie brzmiący podpis: „Przy produkcji rakiet A-4 w Peenemünde pomagali wyszkoleni rosyjscy jeńcy wojenni, pracujący zawsze pod uważnym okiem niemieckich kierowników". Rosenbaum skrzywił się, widząc ten wybielony opis. Jeńcy wojenni „pomagający" przy produkcji A-4 pod „uważnym okiem" Niemców? „Przymusowi robotnicy produkujący rakiety dla Hitlera pod lufami niemieckich karabinów" – taki opis wydawał mu się odpowiedniejszy. Zastanawiał się, skąd się w ogóle wzięło to zdjęcie. Spojrzał na ostatnie strony książki, gdzie widniał spis ilustracji – „dzięki uprzejmości Wernhera von Brauna". A więc sam ojciec nauki o rakietach najwyraźniej trzymał to zdjęcie więźniów jako swego rodzaju makabryczny suwenir. Bezduszność tego wszystkiego rozdrażniła Rosenbauma. Kupił książkę i narysował dwie duże gwiazdki przy nazwisku osoby odpowiedzialnej za zdjęcie, podkreślił także nazwisko von Brauna.

Jego uwagę przykuł również inny akapit książki. Ważny nazistowski naukowiec pracujący u von Brauna, Arthur Rudolph, inżynier, który pełnił funkcję kierownika produkcji w fabryce rakiet Dora, opowiadał o tym, jak musiał wracać do fabryki po godzinach, żeby zająć się niespodziewaną usterką. Co ciekawe, głównym zmartwieniem Rudolpha wydawała się uciążliwość całej tej sytuacji dla niego samego. Był trzydziesty pierwszy grudnia – „Relaksowałem się podczas przyjęcia w gronie kilku bliskich współpracowników, ciesząc się chwilą wytchnienia od okropnego napięcia panującego w fabryce". Rudolph narzekał, że musiał odstawić szampana i znaleźć więźniów, którzy usunęliby awarię. „Było bardzo zimno i przeklinałem to, że muszę opuścić przyjęcie, by wydostać stamtąd te rakiety" – powiedział.

Rosenbaum kręcił głową z niedowierzaniem. W fabryce rakiet Rudolpha z powodu chorób i niedożywienia codziennie umierali przymusowi robotnicy, innych wieszano – a ten nazista, tak zwany naukowiec, ma czelność narzekać, że każe mu się odstawić kieliszek szampana i zająć się usterką? Był to szczyt bezczelności. Rosenbaum chciał wiedzieć coś więcej o tym Rudolphie. Kiedy sprawdził przypisy z tyłu książki, żeby zobaczyć, czy jest tam o nim jakaś wzmianka, jego obrzydzenie zmieniło się w niedowierzanie. Okazało się, że historia o nieudanym przyjęciu noworocznym pochodzi z wywiadu, który autorzy książki przeprowadzili z doktorem Rudolphem w 1971 roku – wywiadu w jednostce wojskowej w Huntsville w Alabamie. Dopiero po chwili Rosenbaum uświadomił sobie, co to znaczy. Arthur Rudolph przybył do Ameryki, żeby pracować dla armii Stanów Zjednoczonych.

Rosenbaum nie mógł pozbyć się myśli, że czołowy naukowiec pracujący w pełnym okrucieństwa hitlerowskim obozie, którym była Dora, znalazł się w Ameryce – i to nie tylko jako zwykły obywatel, lecz także jako jeden z głównych inżynierów programu kosmicznego Saturn V. Rudolph był znany jako Mr Saturn, człowiek, który pomógł Ameryce dotrzeć na Księżyc i otrzymał od NASA najwyższe odznaczenia za swoją pracę.

Budowla jego życia opierała się na dwóch filarach – służby na najgłębszym dnie nazistowskiej deprawacji i na najwyższych szczytach amerykańskich osiągnięć naukowo-technicznych. Rosenbaum uznał to za skandal. Jak mogło się to stać?

Wiedział coś niecoś o projekcie Paperclip, tajnym programie rządowym, dzięki któremu około tysiąca sześciuset niemieckich naukowców przybyło do Ameryki – zawsze słyszał, że nie chodziło o nazistów, w każdym razie nie o „zatwardziałych" nazistów – ale wydało mu się nie do przyjęcia, iż do programu zostali dopuszczeni naukowcy tacy jak Rudolph, człowiek zaangażowany w wysokim stopniu w systematyczne znęcanie się nad hitlerowskimi więźniami. Gdzie publiczne oburzenie? I co się stało z tym człowiekiem? Rosenbaum wiedział, że von Braun umarł zaledwie przed kilku laty, w 1977 roku, fetowany w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie jako wizjoner inżynierii kosmicznej – niemal nigdzie nie wspominano o jego związkach z barbarzyńskimi warunkami panującymi w kompleksie fabryk w Dorze. A co z Rudolphem?

Kilka miesięcy później Rosenbaum nadal skupiał się na Dorze. Ukończył prawo na Harvardzie i wrócił do Departamentu Sprawiedliwości w ramach specjalnego programu, który przewidywał rekrutację najlepszych absolwentów studiów prawniczych. Młodzi prawnicy zazwyczaj krążyli między różnymi sekcjami Departamentu, ale Rosenbaum, po stażu w Biurze Dochodzeń Specjalnych, który odbył rok wcześniej, myślał tylko o jednym stanowisku – pragnął spędzić cały rok, ścigając nazistów. Jego szefowie z radością się zgodzili – ta rodząca się dopiero sekcja, mająca tymczasową misję i niepewną przyszłość, była uważana za ślepą uliczkę i niewielu prawników chciało tam pracować. Jeśli ten świeżo upieczony absolwent życzy sobie spędzić swój cały rok na polowaniu na nazistowskie duchy, Departament Sprawiedliwości z chęcią mu na to pozwoli.

Spokojna emerytura nazisty

W pierwszym dniu po powrocie do Departamentu Sprawiedliwości Rosenbaum spotkał się z Nealem Sherem, wysokiego szczebla urzędnikiem Biura Dochodzeń Specjalnych i swoim opiekunem stażu. Sher powitał go i przedstawił mu kilka spraw, którymi mógłby się zająć. Rosenbaum miał z kolei kilka własnych pomysłów. Od czasu, kiedy przeczytał o przerwanym przyjęciu noworocznym, w jego głowie tkwiło tylko jedno nazwisko.

– Słyszałeś kiedyś o Arturze Rudolphie? – zapytał Shera.

– Nie – odpowiedział jego szef. – Kto to?

– Był naukowcem zaangażowanym w niemiecki program V-2.

– Paperclip? – spytał Sher. – Tak.

Sherowi nietrudno było zgadnąć, jak rzecz się rozwinie. Nie wydawała się obiecująca.

– Eli, wiesz, że te sprawy związane z Paperclipem prowadzą donikąd.

– Cóż – powiedział Rosenbaum. – Mogę się temu przyjrzeć?

Sher zareagował na propozycję swojego nowego prawnika obojętnym wzruszeniem ramion.

– Dobrze – powiedział wreszcie. – Ale nie poświęcaj temu za dużo czasu.

Otrzymawszy bladozielone światło od swojego nowego szefa, Rosenbaum zaczął się rozglądać i zbierać wszystkie informacje o Rudolphie, jakie tylko mógł znaleźć. Dzięki telefonowi do arsenału w Alabamie dowiedział się, że Rudolph wciąż żyje, ma się dobrze i przeprowadził się na jedno z przedmieść San José w Kalifornii, żeby mieszkać bliżej swojej dorosłej córki. Na emeryturze żył dostatnio, otrzymując świadczenia zarówno od niemieckiego rządu za pracę dla nazistów, jak i od rządu Stanów Zjednoczonych za lata poświęcone programowi kosmicznemu.

Przeszukanie dokumentów z czasów wojny odnoszących się do procesów norymberskich potwierdziło zaangażowanie Rudolpha na wysokim stanowisku w Dorze. W 1944 roku Rudolph, von Braun i generał Dornberger, który potem również przybył do Ameryki w ramach projektu Paperclip, uczestniczyli w tajnym spotkaniu wysokiego szczebla dotyczącym wykorzystania przymusowych robotników przy produkcji tysiąca rakiet miesięcznie dla Hitlera. Wyższy rangą dowódca SS zidentyfikował Rudolpha jako jedną z dwunastu osób odpowiedzialnych za działanie tej wykorzystującej niewolniczą siłę roboczą fabryki. Z jakiegoś tajemniczego powodu US Army umieściła tylko jedenaście osób z nich na liście „sprawców", którzy mieli stanąć przed sądem za zbrodnie wojenne. Brakowało właśnie nazwiska Arthura Rudolpha. Rosenbaum podejrzewał, że ktoś w armii amerykańskiej bardzo chciał ochronić Rudolpha przed procesem o zbrodnie wojenne.

To podejrzenie tylko się pogłębiło, kiedy znalazł podsumowanie zrobionego w 1945 roku przez armię raportu dotyczącego Rudolpha. Sporządzony pod koniec wojny wojskowy dokument charakteryzował Rudolpha jako „stuprocentowego nazistę, niebezpiecznego osobnika, zagrożenie dla bezpieczeństwa, [...] zasugerować internowanie". Ale zamiast trafić do więzienia, Rudolph został sprowadzony do Stanów Zjednoczonych w ramach projektu Paperclip. Do tego czasu armia zdążyła wyraźnie złagodzić swoją ocenę jego postępowania. W oficjalnym raporcie z tamtego okresu uznano, że Rudolph nie był niebezpiecznym stuprocentowym nazistą, raczej nie stanowił zagrożenia dla Ameryki i „nie był zbrodniarzem wojennym ani zatwardziałym nazistą".

W miarę postępu prac z badań Rosenbauma zaczął wyłaniać się bardziej pogłębiony portret Rudolpha.

Rudolph szybko zaangażował się w nazizm. Gdy partia narodowosocjalistyczna rosła w siłę, dumnie maszerował po ulicach Berlina ze swastyką na ramieniu i śpiewał jej hymn „Horst-Wessel-Lied". Jako obiecujący młody inżynier w połowie lat trzydziestych stopniowo wzmacniał swoją pozycję, pracując nad prototypem rakiet dla Hitlera w nazistowskiej fabryce zbrojeniowej. Pewnego dnia stał się świadkiem pokazu rakiet, urządzonego przez inny zespół niemieckich naukowców. Był zdezorientowany. Jak to się dzieje, spytał młodo wyglądającego członka zespołu, że potrafią ocenić siłę ciągu rakiety, nie mierząc jej przeznaczonymi do tego przyrządami, tak jak zawsze go uczono?

– Nie mierzymy jej, tylko ją obliczamy – powiedział mu ów naukowiec. Zaszokowany tym pomysłem Rudolph spytał później swojego szefa, kim jest ten arogancki młody człowiek.

– Nie znasz tego gościa? – odpowiedział jego szef. – To Wernher von Braun, mózg całej tutejszej operacji. Nie wiedziałeś o tym? – Nie – odrzekł Rudolph. – Ale już wiem.

Von Braun był o sześć lat młodszy od niego, ale Rudolph wkrótce zaczął pracować dla „młodego geniusza" jako jego główny zastępca do spraw inżynieryjnych w programie rakietowym – tak rozpoczęły się ich wzajemne relacje, które miały trwać przez cztery dekady na dwóch kontynentach. Kiedy von Braun zaczął opracowywać i budować dla Hitlera swoje rakiety balistyczne dalekiego zasięgu, Rudolph był jedną z głównych osób odpowiedzialnych za produkcję. Choć uważał się za wynalazcę, nie znalazł się w zespole rakietowym, by uprawiać naukową magię – ta dziedzina należała do von Brauna. Rudolph został zatrudniony jako kompetentny inżynier i dobry menedżer, który potrafił złożyć wszystkie skomplikowane fragmenty w całość dokładnie tak, jak chciał tego von Braun.

W fabryce, w której bezwzględnie wykorzystywało się pracę niewolniczą więźniów z pobliskiego obozu Mittelbau-Dora, Rudolph kierował produkcją V-2. Jako człowiek von Brauna, w fabryce otrzymywał przyzwoitą pensję. Niekiedy siadywał w biurze kierownika obozu i popijał sznapsa. Mieszkał w pobliskiej wiosce w pokoju przy sympatycznej rodzinie. Raz czy dwa razy dziennie przechodził przez skomplikowany labirynt tuneli, który stanowił podziemne zakłady Mittelwerk, by doglądać produkcji pocisków, rozwiązywać problemy inżynieryjne i upewnić się, że ma wystarczająco wielu Häftlinge, czyli więźniów, do zaspokojenia miesięcznego popytu Hitlera na pociski. Powiedział SS, że potrzebuje pięciu tysięcy więźniów, by budować trzysta pocisków miesięcznie. Nieszczególnie przejmował się tym, skąd się brali, dopóki byli wystarczająco silni, by pracować. Jego biuro w tunelu numer czterdzieści znajdowało się zaraz obok wielkiego dźwigu, na którym funkcjonariusze SS wieszali robotników oskarżonych o nieprzykładanie się do pracy. Podczas gdy setki więźniów każdego miesiąca umierało wskutek głodu, chorób, nadmiernego obciążenia pracą, a także od kul, ciosów nożem i w egzekucjach przez powieszenie, Rudolph po prostu prosił o kolejnych, którzy mogliby ich zastąpić. Musiał wykonać swój plan.

Wraz z każdym śladem na papierze, który znajdował Rosenbaum, jego niegdyś obojętny szef Neal Sher stawał się coraz bardziej podekscytowany perspektywą śledztwa w sprawie Rudolpha. Po trudnych początkach w pierwszych latach istnienia jednostka do spraw ścigania nazistów wciąż potrzebowała kilku dużych zwycięstw. Sprawa przeciwko Arthurowi Rudolphowi miała szansę stać się jednym z nich.

W trakcie swoich badań Rosenbaum pewnego dnia wybrał się na krótki spacer do Smithsonian National Air and Space Museum (Narodowego Muzeum Lotnictwa i Przestrzeni Kosmicznej) w Waszyngtonie. Chciał coś zobaczyć. Pośród eksponatów znajdował się ogromny pocisk V-2, słynna rakieta, którą von Braun i Rudolph wyprodukowali w Niemczech i przewieźli do Ameryki. Rosenbaum spojrzał na ten cud techniki, a później przeczytał znajdujący się w gablocie poniżej opis, zawierający szczegóły zastosowanej przy budowie rakiety rewolucyjnej technologii. Przeczytał opis po raz drugi, tylko po to, by się upewnić. Nie było tam ani jednego słowa o okrutnych warunkach w obozach, gdzie produkowano rakiety. Nic o dziesiątkach tysięcy przymusowych robotników, którzy budowali wspaniałe nazistowskie pociski, ani o około dwudziestu tysiącach więźniów, którzy zginęli podczas produkcji. Jakby ich śmierci nigdy nie było.

Kiedy odchodził od hitlerowskiej rakiety V-2, Rosenbaum był bardziej niż kiedykolwiek przekonany, że Arthur Rudolph nie zasługuje na to, by nazywać się Amerykaninem.

Sprawa wagi osobistej

Dla Rosenbauma próba doprowadzenia przed oblicze wymiaru sprawiedliwości eksnazistów takich jak Rudolph była również misją osobistą, a nie tylko zawodową. Jego rodzice uciekli z Niemiec do Ameryki w latach trzydziestych, zanim rozpoczęły się masakry, ale wielu członków dalszej rodziny zginęło podczas Holokaustu. Rosenbaum wiedział też, że w 1945 roku jego ojciec, służący w amerykańskiej piechocie, był w Dachau na drugi dzień po tym, jak Amerykanie wjechali do obozu śmierci i odkryli, co się tam działo. Jako chłopiec dorastający w latach siedemdziesiątych na Long Island w żydowskiej rodzinie należącej do klasy średniej z ponurą fascynacją przeczytał „Dziennik" Anne Frank. Informacje, które zdobył o Holokauście w szkole hebrajskiej i oglądając programy emitowane niekiedy w telewizji, wydały mu się zbyt skąpe. W jego domu nie rozmawiano jednak na ten temat. Było to zabronione – wiedział, że nie powinien o nic pytać. Rozmowa o tym musiałaby okazać się zbyt bolesna dla jego rodziców, stawiałaby ich wobec przerażającej otchłani, której nigdy nie odważyli się niczym wypełnić. Byli typowymi reprezentantami swojego pokolenia, a on, jako typowy przedstawiciel swojego, chciał poznać prawdę. Pewnego razu, niedługo po bar micwie, Rosenbaum wreszcie zebrał się na odwagę, by podczas długiej, odbywanej w milczeniu pośród zamieci śnieżnej podróży przez północ stanu Nowy Jork, spytać ojca o Holokaust. Jak wyglądało Dachau, kiedy tam wszedłeś? Co widziałeś w obozie? Chłopiec pragnął wiedzieć, żeby lepiej zrozumieć cierpienie ojca i nieme piętno, które ono na nim zostawiło. Patrząc na autostradę, ojciec otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Ale nie zrobił tego – jego oczy wypełniły się łzami, a usta zastygły. Nie wyszło z nich ani jedno słowo. Po prostu jechał dalej przez burzę. Chłopiec nigdy wcześniej nie widział, by jego ojciec płakał. Nigdy więcej nie spytał też już o Dachau.

Ze wszystkimi dowodami, które Rosenbaum zebrał przeciwko Rudolphowi do jesieni 1982 roku, Departament Sprawiedliwości był wreszcie gotów udać się do niemieckiego naukowca (...). Postanowiono wysłać mu formalny list z prośbą o możliwość przesłuchania w sprawie czasów wojny i jego imigracji do Ameryki. „W szczególności – dodawali prawnicy w liście – przedmiotem pytań będą pańskie działania w Niemczech w latach 1939–1945".

Wydawało się mało prawdopodobne, że Rudolph zgodzi się rozmawiać. Ale zaskoczył śledczych z Departamentu Sprawiedliwości. Wyraził gotowość wzięcia udziału w przesłuchaniu.

Fragment książki Erica Lichtblau „Sąsiedzi naziści. Jak Ameryka stała się bezpiecznym schronieniem dla ludzi Hitlera", która ukaże się nakładem Wydawnictwa Literackiego. Śródtytuły od redakcji.

Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku