Wzrost zainteresowania długo ukrywającymi się w Ameryce zbrodniarzami wojennymi spowodował, że we wczesnych latach osiemdziesiątych w sprawę ich tropienia włączyło się nowe pokolenie łowców nazistów. Dwie dekady wcześniej Chuck Allen, prowadząc swoją samotną krucjatę, napotykał obojętność, a nawet wrogość. Teraz zaś nowa grupa prawników, deputowanych i żydowskich aktywistów była zdecydowana uznać tę sprawę za swoją, a wyniki ich starań okazały się zupełnie inne niż wcześniej.
Eli Rosenbaum był jeszcze na trzecim roku studiów prawniczych na Harvardzie, kiedy pewnego jesiennego dnia w 1980 roku zawędrował do księgarni w Cambridge i po raz pierwszy zaznał smaku polowania. Powinien był siedzieć w bibliotece i przygotowywać się do zajęć z prawa autorskiego. Zamiast tego przeglądał znajdujące się na tyłach sklepu książki poświęcone historii drugiej wojny światowej. To była jego potajemna przyjemność – wymykał się do księgarni i ginął tam na całe godziny, zazwyczaj w dziale poświęconym wojnie i Holokaustowi. Tamtego dnia natrafił na nieznaną mu pracę o nazistowskim obozie koncentracyjnym Dora, barbarzyńskim miejscu, gdzie dziesiątki tysięcy przymusowych robotników żyło – i umierało – by budować rakiety „zemsty" Hitlera.
Książka, która przyciągnęła jego uwagę, zatytułowana „Dora", była angielskim tłumaczeniem wspomnień jednej z osób, które przeżyły obóz – francuskiego jeńca wojennego Jeana Michela. Jego opisy piekła, jakim była Dora, jednocześnie zafascynowały Rosenbauma i wzbudziły jego obrzydzenie. Zapoznając się pobieżnie z przedstawionymi w książce bestialstwami, zastanawiał się, jak to możliwe, że nie wiedział nic o tym obozie? Uważał się za kogoś, kto dokładnie przestudiował kwestię Holokaustu. Spędził ostatnie lato jako stażysta pracujący przy prawniczych briefach w nowo utworzonym Biurze Dochodzeń Specjalnych w Departamencie Sprawiedliwości i zainicjował podpisywanie petycji na Harvardzie, wzywającej do tego, by nie zaprzestawać ścigania zbrodni wojennych w Niemczech. Tymczasem, jak większość Amerykanów, nigdy nawet nie słyszał o tym wyjątkowo makabrycznym miejscu, gdzie więźniom nakazywano budowanie bomb dla swoich oprawców i kopanie własnych grobów. Amerykanie wiedzieli dużo o lśniących cudach techniki produkowanych w obozie – nieliczących się z grawitacją rakietach V-2 zrzucanych przez Hitlera na całą Europę, a potem importowanych do Ameryki. Ale nie wiedzieli prawie nic o tym, jak i gdzie naziści budowali te rakiety, mimo że w Europie pisano o tych miejscach książki – takie jak ta, którą Rosenbaum trzymał w dłoniach. Anonimowość Dory nie była przypadkowa. Generał Patton i wojsko skwapliwie rozgłaszali informacje o wyzwoleniu przez Amerykanów Dachau i innych obozów koncentracyjnych, ale nie chcieli, by ten sam rozgłos towarzyszył tajemnicom Dory, ponieważ Ameryka przejęła pracujących w fabryce naukowców i budowane tam rakiety. Zachowywano się tak, jakby to miejsce nigdy nie istniało.
Makabryczny suwenir
Kilka dni po tym, jak trafił na wspomnienia Jeana Michela, Rosenbaum wrócił do sklepu, by szukać dalszych informacji. W sekcji naukowej odnalazł publikację zatytułowaną „The Rocket Team" (Rakietowa drużyna) napisaną z zupełnie innej perspektywy. Ta niedawno wydana książka autorstwa dwóch amerykańskich naukowców była pełną entuzjazmu opowieścią o technologicznych osiągnięciach Wernhera von Brauna i nazistowskich naukowców budujących rakiety V-2 w fabryce przy obozie Dora, znanej jako Mittelwerk, a także w jej poprzedniczce, Peenemünde. Kartkującemu książkę Rosenbaumowi rzuciło się w oczy zdjęcie przedstawiające rosyjskich więźniów z ogolonymi głowami obsługujących maszynerię. Pod fotografią znajdował się sympatycznie brzmiący podpis: „Przy produkcji rakiet A-4 w Peenemünde pomagali wyszkoleni rosyjscy jeńcy wojenni, pracujący zawsze pod uważnym okiem niemieckich kierowników". Rosenbaum skrzywił się, widząc ten wybielony opis. Jeńcy wojenni „pomagający" przy produkcji A-4 pod „uważnym okiem" Niemców? „Przymusowi robotnicy produkujący rakiety dla Hitlera pod lufami niemieckich karabinów" – taki opis wydawał mu się odpowiedniejszy. Zastanawiał się, skąd się w ogóle wzięło to zdjęcie. Spojrzał na ostatnie strony książki, gdzie widniał spis ilustracji – „dzięki uprzejmości Wernhera von Brauna". A więc sam ojciec nauki o rakietach najwyraźniej trzymał to zdjęcie więźniów jako swego rodzaju makabryczny suwenir. Bezduszność tego wszystkiego rozdrażniła Rosenbauma. Kupił książkę i narysował dwie duże gwiazdki przy nazwisku osoby odpowiedzialnej za zdjęcie, podkreślił także nazwisko von Brauna.
Jego uwagę przykuł również inny akapit książki. Ważny nazistowski naukowiec pracujący u von Brauna, Arthur Rudolph, inżynier, który pełnił funkcję kierownika produkcji w fabryce rakiet Dora, opowiadał o tym, jak musiał wracać do fabryki po godzinach, żeby zająć się niespodziewaną usterką. Co ciekawe, głównym zmartwieniem Rudolpha wydawała się uciążliwość całej tej sytuacji dla niego samego. Był trzydziesty pierwszy grudnia – „Relaksowałem się podczas przyjęcia w gronie kilku bliskich współpracowników, ciesząc się chwilą wytchnienia od okropnego napięcia panującego w fabryce". Rudolph narzekał, że musiał odstawić szampana i znaleźć więźniów, którzy usunęliby awarię. „Było bardzo zimno i przeklinałem to, że muszę opuścić przyjęcie, by wydostać stamtąd te rakiety" – powiedział.