Marcin Wrona, artysta z marzeniami

Najpierw było niedowierzanie. Potem rozpacz. Marcin Wrona popełnił samobójstwo. Była sobota. Poprzedniego dnia pokazał na festiwalu swój nowy film. Miał 42 lata. I był w takim momencie, w którym wszystko w jego życiu zaczęło się układać.

Aktualizacja: 27.09.2015 17:29 Publikacja: 25.09.2015 01:18

Marcin Wrona, artysta z marzeniami

Foto: Fotorzepa/Kuba Kamiński

Był już wcześniej z „Demonem" na wielkim przeglądzie w Toronto. Zostały zdjęcia zza oceanu: Marcin Wrona na tle pomarańczowego napisu „tiff", jak zawsze: czarne spodnie, czarny T-shirt, skórzana kurtka, ciemne okulary. Ale są i takie fotografie: z żoną Olgą w restauracji, w samochodzie. Miał powody do radości. Przywiózł z Toronto bardzo dobre recenzje. „Mądry i stylowy", „Perfekcyjnie zrealizowany", „Inny niż wszystkie" – pisali o „Demonie" krytycy najpoważniejszych gazet. W kuluarach festiwalowych mówiło się, że trzeba zobaczyć „polski horror".

W Gdyni „Demon" po raz pierwszy zmierzył się z rodzimymi widzami. Wrona wrzucał na Facebooka dobre recenzje, uczestniczył w kolejnych pokazach. W tamten piątek przyszedł wieczorem na bankiet TVN. Wiedział już, że nie dostał żadnej nagrody. Ale gdyby każdy artysta po takiej wiadomości miał odbierać sobie życie, świat zostałby ogołocony z talentów. Więc dlaczego?

Miał 42 lata. I był w takim momencie, w którym wszystko zaczęło się stabilizować. To prawda, był potwornie zapracowany. Ale wydawało się, że ma przed sobą dobry czas. Rozpędzał się. Wreszcie, bo życiowy sukces nie przyszedł mu łatwo. Kiedyś powiedział mi: – Gdybym wychowywał się w Warszawie, pewnie miałbym już większy dorobek. Ale ja byłem chłopakiem z małego miasteczka, z marzeniami na wyrost. Do wszystkiego dochodziłem powoli, małymi krokami.

Najtrudniejsze pytanie dla dziecka

Urodził się 15 marca 1973 roku w Tarnowie. – Nie miałem beztroskiego, szczęśliwego dzieciństwa – opowiadał. – Jednak kiedy patrzę na nie z perspektywy, myślę, że właśnie te wczesne lata mnie ukształtowały.

Był dzieckiem z trzeciego małżeństwa matki i drugiego małżeństwa ojca. Matka była ekonomistką, główną księgową, potem prezesem firmy administrującej nieruchomościami. Ojciec odkrył w sobie nadprzyrodzone zdolności pozwalające mu leczyć ludzi.

– W latach 70. i 80. głośno było o Harrisie, Kaszpirowskim – mówił Wrona. – Ludzie nie mieli zaufania do państwowej służby zdrowia, więc szukali pomocy u „uzdrowicieli". Jeździłem z ojcem na ezoteryczne spędy, byłem na pielgrzymce do Częstochowy. Dziś już nie wiem, co było prawdą, a co hochsztaplerką i histerią. Ale wtedy widziałem kobiety wchodzące w trans albo chorych, którzy manifestacyjnie odrzucali kule czy zdejmowali czarne okulary, twierdząc, że są uleczeni.

Cuda kończyły się po przekroczeniu progu własnego domu. Zapytałam go kiedyś, jakie wspomnienie zachował z tamtego czasu.

– Mieszkamy razem, ale osobno – odpowiedział. – W domu są trzy pokoje, każdy zamyka się w swoim na klucz. Pamiętam rozmowy o rozwodzie, o eksmisji, o prawie do wychowywania syna, czyli mnie. I uczucie koszmaru, gdy musiałem podjąć pierwszą ważną decyzję w życiu. Przyszli jacyś ludzie i pytali, kogo bardziej kocham i z kim chciałbym mieszkać. Najgorsze pytania, jakie można zadać dziecku. Miałem kilka lat, nawet nie chodziłem do szkoły.

Nie potrafił ojcu wybaczyć braku odpowiedzialności. Tego, że leczył ludzi, a nie umiał uleczyć konfliktów we własnej rodzinie. Jako 18-latek całkiem zerwał z nim kontakt. Zadzwonił do niego dopiero po siedmiu latach, gdy przygotowywał film „Człowiek magnes" o konflikcie między dorastającym synem a ojcem.

– Tam też ojciec odkrywał w sobie właściwości nadprzyrodzone – mówił. – Chciałem, żeby to nie był obraz oskarżycielski, lecz pojednawczy.

W Tarnowie żyło mu się trudno. Chciał wyrwać się w świat. Wysoki, wysportowany, przez dziesięć lat grał w koszykówkę. Był zawodnikiem Unii Tarnów, wierzył, że będzie pierwszym Polakiem w NBA. Ale doznał poważnej kontuzji, jak to określał, „poszedł mu kręgosłup". Wymyślił więc sobie plan B: kino. W technikum przygotowywali filmik na studniówkę. Koledzy męczyli się, a on od razu wiedział, jak ustawić sceny. I spodobało mu się.

– W mojej rodzinie ceniło się konkretne zawody: inżyniera, ekonomisty – śmiał się. – Kiedy powiedziałem matce, że chcę iść na filmoznawstwo i reżyserię, to słyszałem, jak z przerażeniem zwierzała się koleżankom: „Nie wiem, co syn będzie robił... Chyba chce być artystą".

W Krakowie, oddalonym tylko o 80 km od Tarnowa, odżył. – Czułem się szczęściarzem – mówił. – W domu traktowano moje zainteresowania jak fanaberię. Tu poznałem totalnych entuzjastów, ludzi, którzy żyli kinem.

Na początku miał kompleks chłopaka z małego miasteczka. Ale szybko się zaadaptował. Kraków go wciągnął. – Mieszkanie w tym mieście jest inspirujące – mówił. – Idziesz na Rynek i zawsze kogoś spotkasz. Kawa, piwo i jest miło. Wszedłem w środowisko artystów, ludzi, którzy stworzyli potem Ha!Art. To był okres techno i subkultury cyberpunkowej. Oszalałem na punkcie postmodernizmu.

Nikomu w rodzinie nie powiedział, że jedzie do Katowic zdawać na Wydział Radia i Telewizji. Bał się kompromitacji, nie chciał, żeby się z niego śmiali. Miał wtedy 25 lat. Dostał się z pierwszą lokatą.

– To były fajne studia – opowiadał. – Zajęcia prowadzili Wojciech Marczewski, Leszek Wosiewicz, Filip Bajon. Potem także Jerzy Stuhr. W szkole łódzkiej uczyli wtedy profesorowie z ogromnym dorobkiem, ale często od dawna nierobiący filmów. A język kina zmienia się szybko. My mieliśmy kontakt z artystami, którzy stale pracowali.

Rok przed skończeniem szkoły, w 2001 roku, nakręcił „Człowieka magnes". Film trafił na prawie 100 festiwali. A Wrona był zachłanny na świat. Tak samo jak na wiedzę. Po studiach w Krakowie i Katowicach zapisał się do Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Andrzeja Wajdy. Po drodze były kursy scenariopisarstwa w Amsterdamie, na Bornholmie i w Pradze. I praca na planie w charakterze asystenta u Leszka Wosiewicza, Filipa Bajona.

Telefon do Almodovara

Z okazji wręczenia Europejskich Nagród Filmowych w 2004 roku w Barcelonie ośmiu młodych artystów miało zrealizować dwuminutowe filmiki-pocztówki pokazujące związki ich krajów z Hiszpanią. Wojciech Marczewski zaproponował, żeby Polskę reprezentował Wrona. Powstała etiudka „Telefono" o Patty Diphusa, która z budki dzwoni do Almodovara. Rozeszła się plotka, że na ekranie z grającą Diphusa Ewą Kasprzyk rozmawiał sam hiszpański mistrz.

– To był parodysta – śmiał się Wrona. – Potem bałem się, czy Almodovar się o to drobne oszustwo nie obrazi, ale był zachwycony. Gratulował mi, kupił prawa do tego materiału i dołączył go do boxu ze swoimi filmami.

Po spektaklach Teatru Telewizji – „Pasożyt", „Skaza", „Kolekcja" – mówiło się już wśród krytyków, że Wrona to zdolny facet, potrafiący zajrzeć ludziom do duszy i opowiedzieć o współczesnym świecie. Jednak w filmie fabularnym zadebiutował „Moją krwią" dopiero w wieku 36 lat.

– Późno – przyznawał. – Ale nabrałem w tym czasie doświadczenia. Poza tym reżyser musi coś wiedzieć o życiu.

Zaczęło się od ogłoszenia prasowego: „Mężczyzna, którego życie jest zagrożone, pilnie poszukuje kobiety mogącej urodzić jego dziecko". Po jego przeczytaniu z Grażyną Trelą i Markiem Pruchniewskim napisał scenariusz o pięściarzu, który nagle dowiaduje się, że ma przed sobą bardzo mało czasu. Chce zostawić po sobie ślad. Proponuje więc młodej Wietnamce, że zapewni jej polskie obywatelstwo, jeśli ona urodzi jego dziecko.

W tej opowieści kobieta, którą bohater wybiera sobie na matkę dziecka, mogłaby być dziewczyną z prowincji, kasjerką z Biedronki. Wrona celowo jednak kazał swojemu bokserowi szukać partnerki wśród wietnamskich straganów pod Stadionem Dziesięciolecia.

– W czasie, gdy mnóstwo Polaków wyjeżdżało na Zachód, do naszego kraju przyjeżdżali Wietnamczycy, którzy tutaj chcieli budować swoją przyszłość – opowiadał. – Nie bardzo wiadomo, ilu ich jest, bo często pracują nielegalnie. Ale dziś to największa mniejszość narodowa w Polsce i odkrywanie tego świata wydało mi się interesujące.

Jedna z historii z „Mojej krwi" stała się potem głównym wątkiem jego drugiego filmu „Chrzest": – Chciałem opowiedzieć o życiowych wyborach. Bohater musiał kiedyś zdecydować, czy pójdzie w stronę łatwego pieniądza i stanie się przestępcą czy w stronę dobra – ku rodzinie i przyzwoitej pracy. Ale też próbowałem pokazać, że czasem nie ma drogi powrotnej.

Mówił, że zna takie sytuacje z autopsji. Jego życie też mogło potoczyć się inaczej. Jeszcze w Tarnowie koledzy zaproponowali mu skok na komis. – Niewiele brakowało, a pojechałbym z nimi – przyznał. – Na szczęście coś nade mną czuwało. Tamte chłopaki, jak raz miały konflikt z prawem, to stale wracają do więzienia.

A więc dwaj przyjaciele z młodości. Kiedyś łączyła ich pasja wędkarska i sny o lepszym życiu. Ale zaczęli pracować dla mafii. Po latach znów się spotykają. Michał, aresztowany przez policję, sypnął. Potem uciekł do Warszawy, dorobił się, ożenił, ma przed sobą chrzest synka. Janek właśnie wyszedł z wojska. „Chrzest" nie jest jednak opowieścią o różnych drogach życiowych chłopaków z prowincji. To coś więcej. Michała odnalazła mafia. Wisi nad nim wyrok.

Film jest trzymającym w napięciu thrillerem, a jednocześnie opowieścią o przeszłości, która wraca do człowieka jak bumerang, o odpowiedzialności za własne życie, o miłości i wreszcie o trudnej, ale wielkiej męskiej przyjaźni. Wrona mnoży brutalne obrazy, a jednocześnie z niezwykłą wrażliwością obserwuje najsubtelniejsze uczucia.

– Rozmawiałem z więźniami skazanymi za najcięższe zbrodnie – wspominał. – Wszyscy reagowali podobnie. Pili w samotności. Bali się. Jeden z nich powiedział mi, że po popełnieniu zbrodni, ukrywając się, całymi nocami czuwał, nie mógł spać. Kiedy policja go złapała i trafił do celi, pierwszy raz od trzech miesięcy zasnął. Ci ludzie udają twardzieli, ale zło osiada w ich psychice. Niektórzy nazywają to sumieniem.

Ale jest w filmie i taka scena: w ogródku urządzonym na dachu apartamentowca żegnający się z życiem bohater pali papierosa, patrząc na miasto, spełnienie młodzieńczych marzeń. Może ostatni raz? Osiągnął wszystko, o czym kiedykolwiek śnił. I co? Koniec?

W jego filmach wracają podobne motywy: dorastanie do odpowiedzialności za własne czyny, przygotowywanie się do śmierci, męska przyjaźń. To nie są filmy autobiograficzne, ale ci, którzy Marcina Wronę znali, odnajdywali w nich jego własne przeżycia i lęki.

– Nie należę do ludzi szczególnie religijnych, z Bogiem częściej spotykam się w kinie lub w teatrze niż w kościele. Ale intryguje mnie połączenie zła z archetypicznym pojęciem dobra. Kiedy pracowałem nad tymi filmami, ciężko chorowała moja mama. Przez trzy lata walczyła z nowotworem. I nie wygrała tej walki. Wniosłem więc do tych opowieści własny lęk i własną bezradność.

Kiedy indziej rzucił zdanie: – Każdy się z czymś zmaga, ma historie, które wołałby, żeby nie przydarzyły się w jego życiu.

„Demon" powstał pięć lat po premierze „Chrztu". I choć jest to kino łączące horror z groteską i z kinem społecznym, artysta znów sięgnął po własne wspomnienia. Bo ten film dotyka relacji polsko-żydowskich, a przecież w jego rodzinnym Tarnowie przed II wojną światową społeczność żydowska stanowiła 50 proc. mieszkańców miasta. I on jako młody chłopak zainteresował się światem, który zniknął. Zaczął szukać śladów żydowskiej tradycji, napisał o tym swój pierwszy w życiu artykuł do miejscowej gazety.

W „Demonie" młody Anglik o polskich korzeniach przyjeżdża do kraju na swój ślub. W starym domu odbywa się wesele. Ale pan młody w ogrodzie natrafia na ludzkie kości. I coś w niego wstępuje. Widzi piękną Żydówkę Hanę, która miała tu brać ślub prawie wiek wcześniej. Zaczyna ona przemawiać jego ustami.

– Motyw dybuka zawsze mnie ciekawił – powiedział mi reżyser. – To dusza zmarłej osoby, jak podpowiada tradycja żydowska. Próba rozliczenia siebie samego, przetrawienia własnej traumy? A może fantazmat przeszłości, z którą nie mamy kontaktu, ale która w nas siedzi, choć ją z siebie wypieramy?

„Deszcz przypomina o tych łzach rozpaczy, których tu zawsze było więcej niż szczęścia" – mówi w filmie stary Żyd.

„Demon" jest opowieścią o pamięci. Niepokojącą, pełną tajemnicy i niedopowiedzeń, łączącą symbole polskie i żydowskie. Widz znajdzie tu odniesienia do „Dybuka" z jednej strony, a do „Wesela" i „Dziadów" z drugiej. W czasach tak bardzo nastawionych na wartości materialne Wrona opowiada o duchowości. A raczej o jej braku.

Mistrzowie i studenci

Co było w jego życiu ważne poza kinem? Podróżowanie. Za socjalizmu szarość PRL-wskiego Tarnowa ubarwiał sobie wyprawami do Jarocina. A po 1989 roku autostopem, z plecakiem, jechał na Zachód. Nocował z bezdomnymi na Gare du Nord i w amsterdamskim squacie. Potem już zwiedzał świat z filmami. San Sebastian, Toronto, Rejkiawik, Stany, Kanada. Dziesiątki miejsc.

Filmowe podróże były dla niego spotkaniami z ludźmi, którzy tworzą historię kina. W Tribece Robert De Niro zażartował, że jak Wrona będzie miał ciekawy projekt, to w nim zagra. W Barcelonie został przedstawiony Pedro Almodovarowi. W Rejkiawiku spotkał Jima Jarmuscha, który dał mu płytę ze swoją muzyką i zaprosił do siebie do Nowego Jorku.

– Ta otwartość jest cechą wielkich mistrzów – twierdził Wrona. A on kochał gigantów kina. Nie odcinał się od przeszłości, nie mówił, że sztuka zaczyna się od jego pokolenia.

– Moimi mistrzami są: Marczewski, Wajda, Bajon, Wosiewicz, Edward Żebrowski. Oni mnie wychowali – wyznał. „Demona" zadedykował Edwardowi Żebrowskiemu.

Potem sam zaczął wykładać. Uczył na Wydziale Radia i Telewizji w Katowicach, współpracował ze szkołą gdyńską. Zrobił doktorat z dramaturgii w filmie, pisał pracę habilitacyjną z psychologii filmowych postaci. Lubił te uczelniane zajęcia. Spośród studentów rekrutował potem swoich asystentów.

– Przyjemnie jest patrzeć na zachwyt tych młodych ludzi – mówił. – Oni mi przypominają, że mamy przywilej kreowania świata, wyrywają z rutyny. Ale męczy mnie uczenie studentów, którym wydaje się, że wszystko umieją, albo takich, którzy trafili na reżyserię, bo nie wiedzieli, co zrobić z życiem. Lubię ludzi z pasją.

Był na nowym etapie życia. Od dziesięciu lat mieszkał w Warszawie, na Saskiej Kępie. Założył własną firmę Magnet Man Film – powstał w niej „Demon". Przygotowywał nowy projekt „Mord", zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami, jakie pamiętał z Tarnowa:

– Moja sąsiadka zabiła cztery osoby, ale film nie będzie jej historią – opowiadał mi. – Nie chcę zrobić filmu o psychopatce. Interesuje mnie zło, które poprzez media staje się coraz bliższe, ogarnia nas zewsząd.

Kiedy spotkaliśmy się w lipcu na jego ulubionej Saskiej Kępie, z dumą pokazał mi obrączkę. Opowiadał o żonie – dentystce, która trzy dni pracuje jako ortodontka, a w pozostałe dni pomaga mu w firmie. – Trzeba mieć miejsce, do którego się wraca – powiedział wtedy. – Stworzenie go nie jest proste. A nawet myślę, że znacznie trudniejsze niż całe to reżyserowanie.

Był na prostej. Przyznawał, że życie przerosło marzenia chłopaka z Tarnowa. W tych ostatnich dniach też snuł plany na przyszłość. Wysłał scenariusz filmu operatorowi Marcinowi Koszałce, mieli rozmawiać o nowym projekcie w czasie festiwalu w Hajfie, na który obaj zostali zaproszeni.

W tamten piątek ktoś go widział, jak szedł na pokaz swojego filmu, ktoś rozmawiał z nim jeszcze na wieczornym przyjęciu. Nagle znaczenia nabrały jakieś szczegóły, znaki: „Po dziesiątej wieczorem, w kapturze zakrywającym twarz, szedł na pokaz swojego filmu, szybko, nie zwracając uwagi na nic, co było wokół". „Podczas festiwalu we Wrocławiu w czasie rozmowy, zupełnie zwyczajnej, zgniótł nagle w dłoni kieliszek...". I to, że w każdym filmie opowiadał o śmierci. Ale przecież w tamten ostatni wieczór zaproponował aktorce rolę w nowym filmie, a jeszcze o 2.30 wysłał maila do dziennikarki, umawiając się z nią na wywiad na sobotę, na dziesiątą rano. Co się stało między tą 2.30 a 5.30, gdy żona znalazła jego ciało w hotelowej łazience?

Policja po sekcji zwłok potwierdziła wersję samobójstwa. Powstały plotki, domniemania, spekulacje. Depresja? Dopalacz? Jakiś impuls? Nadwrażliwość artysty? Strach?

Podczas zakończenia festiwalu gdyńskiego na scenie Teatru Muzycznego pojawiło się wielkie zdjęcie Marcina Wrony. Stanisława Celińska zaśpiewała „Naprawdę jaki jesteś, nie wie nikt...". Został szok. I pamięć, o której on często mówił.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy