W „Demonie" młody Anglik o polskich korzeniach przyjeżdża do kraju na swój ślub. W starym domu odbywa się wesele. Ale pan młody w ogrodzie natrafia na ludzkie kości. I coś w niego wstępuje. Widzi piękną Żydówkę Hanę, która miała tu brać ślub prawie wiek wcześniej. Zaczyna ona przemawiać jego ustami.
– Motyw dybuka zawsze mnie ciekawił – powiedział mi reżyser. – To dusza zmarłej osoby, jak podpowiada tradycja żydowska. Próba rozliczenia siebie samego, przetrawienia własnej traumy? A może fantazmat przeszłości, z którą nie mamy kontaktu, ale która w nas siedzi, choć ją z siebie wypieramy?
„Deszcz przypomina o tych łzach rozpaczy, których tu zawsze było więcej niż szczęścia" – mówi w filmie stary Żyd.
„Demon" jest opowieścią o pamięci. Niepokojącą, pełną tajemnicy i niedopowiedzeń, łączącą symbole polskie i żydowskie. Widz znajdzie tu odniesienia do „Dybuka" z jednej strony, a do „Wesela" i „Dziadów" z drugiej. W czasach tak bardzo nastawionych na wartości materialne Wrona opowiada o duchowości. A raczej o jej braku.
Mistrzowie i studenci
Co było w jego życiu ważne poza kinem? Podróżowanie. Za socjalizmu szarość PRL-wskiego Tarnowa ubarwiał sobie wyprawami do Jarocina. A po 1989 roku autostopem, z plecakiem, jechał na Zachód. Nocował z bezdomnymi na Gare du Nord i w amsterdamskim squacie. Potem już zwiedzał świat z filmami. San Sebastian, Toronto, Rejkiawik, Stany, Kanada. Dziesiątki miejsc.
Filmowe podróże były dla niego spotkaniami z ludźmi, którzy tworzą historię kina. W Tribece Robert De Niro zażartował, że jak Wrona będzie miał ciekawy projekt, to w nim zagra. W Barcelonie został przedstawiony Pedro Almodovarowi. W Rejkiawiku spotkał Jima Jarmuscha, który dał mu płytę ze swoją muzyką i zaprosił do siebie do Nowego Jorku.
– Ta otwartość jest cechą wielkich mistrzów – twierdził Wrona. A on kochał gigantów kina. Nie odcinał się od przeszłości, nie mówił, że sztuka zaczyna się od jego pokolenia.
– Moimi mistrzami są: Marczewski, Wajda, Bajon, Wosiewicz, Edward Żebrowski. Oni mnie wychowali – wyznał. „Demona" zadedykował Edwardowi Żebrowskiemu.
Potem sam zaczął wykładać. Uczył na Wydziale Radia i Telewizji w Katowicach, współpracował ze szkołą gdyńską. Zrobił doktorat z dramaturgii w filmie, pisał pracę habilitacyjną z psychologii filmowych postaci. Lubił te uczelniane zajęcia. Spośród studentów rekrutował potem swoich asystentów.
– Przyjemnie jest patrzeć na zachwyt tych młodych ludzi – mówił. – Oni mi przypominają, że mamy przywilej kreowania świata, wyrywają z rutyny. Ale męczy mnie uczenie studentów, którym wydaje się, że wszystko umieją, albo takich, którzy trafili na reżyserię, bo nie wiedzieli, co zrobić z życiem. Lubię ludzi z pasją.
Był na nowym etapie życia. Od dziesięciu lat mieszkał w Warszawie, na Saskiej Kępie. Założył własną firmę Magnet Man Film – powstał w niej „Demon". Przygotowywał nowy projekt „Mord", zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami, jakie pamiętał z Tarnowa:
– Moja sąsiadka zabiła cztery osoby, ale film nie będzie jej historią – opowiadał mi. – Nie chcę zrobić filmu o psychopatce. Interesuje mnie zło, które poprzez media staje się coraz bliższe, ogarnia nas zewsząd.
Kiedy spotkaliśmy się w lipcu na jego ulubionej Saskiej Kępie, z dumą pokazał mi obrączkę. Opowiadał o żonie – dentystce, która trzy dni pracuje jako ortodontka, a w pozostałe dni pomaga mu w firmie. – Trzeba mieć miejsce, do którego się wraca – powiedział wtedy. – Stworzenie go nie jest proste. A nawet myślę, że znacznie trudniejsze niż całe to reżyserowanie.
Był na prostej. Przyznawał, że życie przerosło marzenia chłopaka z Tarnowa. W tych ostatnich dniach też snuł plany na przyszłość. Wysłał scenariusz filmu operatorowi Marcinowi Koszałce, mieli rozmawiać o nowym projekcie w czasie festiwalu w Hajfie, na który obaj zostali zaproszeni.
W tamten piątek ktoś go widział, jak szedł na pokaz swojego filmu, ktoś rozmawiał z nim jeszcze na wieczornym przyjęciu. Nagle znaczenia nabrały jakieś szczegóły, znaki: „Po dziesiątej wieczorem, w kapturze zakrywającym twarz, szedł na pokaz swojego filmu, szybko, nie zwracając uwagi na nic, co było wokół". „Podczas festiwalu we Wrocławiu w czasie rozmowy, zupełnie zwyczajnej, zgniótł nagle w dłoni kieliszek...". I to, że w każdym filmie opowiadał o śmierci. Ale przecież w tamten ostatni wieczór zaproponował aktorce rolę w nowym filmie, a jeszcze o 2.30 wysłał maila do dziennikarki, umawiając się z nią na wywiad na sobotę, na dziesiątą rano. Co się stało między tą 2.30 a 5.30, gdy żona znalazła jego ciało w hotelowej łazience?
Policja po sekcji zwłok potwierdziła wersję samobójstwa. Powstały plotki, domniemania, spekulacje. Depresja? Dopalacz? Jakiś impuls? Nadwrażliwość artysty? Strach?
Podczas zakończenia festiwalu gdyńskiego na scenie Teatru Muzycznego pojawiło się wielkie zdjęcie Marcina Wrony. Stanisława Celińska zaśpiewała „Naprawdę jaki jesteś, nie wie nikt...". Został szok. I pamięć, o której on często mówił.