Reklama
Rozwiń

Graeme Macrae Burnet: Terapeuci tyrani i celebryci

Mam wrażenie, że czasami ludzie chcą być zdiagnozowani, bo to uwalnia od odpowiedzialności. Mogą powiedzieć: „Mam takie schorzenie, dlatego nie mogę nic zrobić, nie mogę się zmienić”. Czy to nie jest zrzeczenie się wolnej woli? – pyta Graeme Macrae Burnet, szkocki powieściopisarz, autor nominowanej do Bookera książki „Studium przypadku”.

Publikacja: 27.06.2025 15:30

Graeme Macrae Burnet

Graeme Macrae Burnet

Foto: fot. Euan Anderson, mat. pras. Wydawnictwo Czarne

Graeme Macrae Burnet (ur. 1967 r.)

Szkocki powieściopisarz, autor pięciu książek. Dwie przetłumaczono na polski: „Jego krwawe zamiary” w 2018 r. w tłumaczeniu Mirosława Śmigielskiego i Moniki Rodziewicz (wyd. Stara Szkoła), a w kwietniu 2025 r. ukazało się „Studium przypadku” w przekładzie Łukasza Witczaka (wyd. Czarne). Za obydwie był nominowany do Nagrody Bookera.

Był pan kiedyś na terapii?

Nie, nigdy.

Nie myślał pan o tym?

Co prawda czasem ludzie mi mówili: „Och Graeme, powinieneś pójść na terapię”. Ale nie. Nie zrobiłem też tego na potrzeby pisania „Studium przypadku”. Silną inspiracją były za to psychiatryczne studia przypadków autorstwa Freuda, które czytałem przez lata. W latach 40. i 50. ubiegłego wieku takie opisy to była zresztą bardzo popularna forma literatury. Psychiatrzy publikowali co sensacyjniejsze, zawsze te najdziwniejsze, najbardziej oburzające przypadki. Często nie mogłem uwierzyć w to, co czytałem. Sam Freud jawił mi się w tych opisach niekiedy jak jakiś szalony facet. I w tych książkach zacząłem postrzegać terapeutów i psychiatrów jako swego rodzaju niewiarygodnych narratorów. W wielu tych opisach jest oddana relacja władzy. To mężczyzna zna prawdę – tylko on wie, jak jest. I on ma za zadanie naprawić „złamane” kobiety. Zastanawiałem się, co by powiedział pacjent o tamtej rozmowie. To był kluczowy pomysł: napisać to samo z punktu widzenia pacjentki. No bo co, jeśli to psychiatra jest szalony?

Pańska powieść „Studium przypadku”, która niedawno się ukazała w Polsce, przedstawia działalność Collinsa Braithwaite’a. Określa się on mianem „antyterapeuty” i przypomina w tym autentyczną postać Ronalda Davida Lainga.

R.D. Laing to był psychiatra z Glasgow, który napisał słynną książkę „Podzielone »ja«”. Laing kwestionował założenia psychiatrii i sposób, w jaki psychiatrzy diagnozowali i leczyli pacjentów. Działo się to na przełomie lat 50. i 60. Moja postać Braithwaite’a była częściowo inspirowana Laingiem, który był niesamowitą, ekscentryczną osobowością. Na dodatek dużo pił i zażywał narkotyki.

Zmarł w 1989 r. w wieku 62 lat.

Co ciekawe, zmarł na zawał serca, grając w tenisa w Monte Carlo. Był już wówczas skończonym alkoholikiem. Ponadto czytałem też relacje o tym, jak różni terapeuci, nieterapeuci podchodzili do pacjentów. Bo pamiętajmy, że powieściowy Braithwaite de facto nie jest psychiatrą. On porzucił studia i nie ma kwalifikacji medycznych. Jest terapeutą, a w tamtym czasie każdy mógł nim zostać. Nie było żadnych regulacji w tej branży.

Braithwaite jawi się jak szarlatan, mógłby równie dobrze prowadzić sektę.

Wielu było w Wielkiej Brytanii w tamtym czasie tego typu samozwańczych terapeutów, którzy zachowywali się tak jak Braithwaite, palili jointy, przejmowali władzę nad pacjentami, twierdząc, że powinni oni odrzucić normy i nakazy. Dla mnie Braithwaite jest potworem, tyranem. Na dodatek mizoginem, źle traktuje kobiety.

Czy historia pewnego „antypsychiatry” opisana w „Studium przypadku” mogłaby się wydarzyć w innym czasie i miejscu niż Londyn lat 60. XX wieku?

To były jednak wyjątkowe okoliczności. Laing wyjechał z Glasgow do Londynu, bo to w stolicy mieściło się centrum nowych idei i toczyła się burzliwa dyskusja na temat psychiatrii.

Czytaj więcej

„Drapieżcy chmur”: Jak nie awansować i wrócić z powrotem na wieś

Sam pan nie może pamiętać tamtej epoki, urodził się pan w 1967 r. Jak zatem rekonstruował pan tamtą epokę na potrzeby powieści? Czy była to żmudna praca dokumentacyjna czy raczej przyjemny powrót do przeszłości?

Mam to szczęście, że uwielbiam etap dokumentacji. To również bardzo popularny okres, ważny kulturowo w Wielkiej Brytanii, epoka największych zmian po II wojnie światowej, bo lata 50. to był czas biedy, gdy niewiele się działo. I wtem nadeszły lata 60., to było jak przejście z czarno-białego do koloru. Pojawili się Beatlesi, muzyka pop. Ludzie się czasem śmieją, że dopiero wtedy został wynaleziony seks.

Mamy więc to popularne wyobrażenie o latach 60., ale przecież wiemy, że one nie wyglądały tylko tak. W związku z tym czytałem wszystkie książki historyczne o społeczeństwie, o zachodzących zmianach kulturowych, ale najważniejsze badania, jakie przeprowadziłem, szczególnie pod kątem tworzenia postaci, to były lektury w lokalnej bibliotece kolejnych roczników „Women’s Journal”. Był to magazyn dla kobiet – nie tych najmodniejszych, ale też zarazem nie typowych gospodyń domowych, raczej dla kobiet z klasy średniej. I tam oglądałem setki reklam, przyglądałem się produktom, które promowano, czytałem zamieszczone tam opowiadania obyczajowe. To otworzyło mi nowe perspektywy, stamtąd też czerpałem słownictwo postaci.

Widzi pan paralele między latami 60. a dzisiejszymi czasami, gdzie wszystko jest skąpane w języku psychiatrii?

Myślę, że największa różnica jest taka, że ludzie w Wielkiej Brytanii są znacznie bardziej otwarci, by mówić na temat swoich problemów ze zdrowiem psychicznym. Wręcz chętnie o nich rozmawiają. Często wydawane są książki z podtytułem „Moja terapia” itp.

Dzisiaj to chyba żaden nietakt, że spytałem pana o terapię.

No właśnie. Wtedy, 60 lat temu, to wyglądało inaczej. Akurat w wyższych sferach to było coś, czym ludzie się chwalili. Wszyscy wiedzieli, że gwiazdor filmowy Sean Connery chodzi do R.D. Lainga. Tak samo jak słynna pisarka z Irlandii Edna O'Brien. Laing był istnym terapeutą celebrytą.

Ale niektórzy potrafili się wstydzić terapii. „Ludzie pomyślą, że jestem wariatem”.

Wstyd z tego powodu był zarezerwowany dla ludzi z klasy średniej. Moja bohaterka pochodzi z nieco innego środowiska społecznego. Jest za to stłamszoną osobą. Fascynuje ją seks, ale nie zamierza o nim rozmawiać. Jest kobietą ukształtowaną w latach 50. Ten duch lat 60., który głosił: bądźmy otwarci na swoją seksualność; to będzie w porządku być gejem; nie ma nic złego w braniu narkotyków itd. – to wszystko jest jej obce. Ona jest kobietą z wcześniejszej epoki. I kiedy spotyka się z Braithwaite’em, dokonuje się jakby spotkanie dwóch kultur.

Czytaj więcej

Prof. dr hab. nauk med. Bogdan de Barbaro: Ma miejsce zjawisko psychiatryzacji kultury

Dzisiaj niektórzy zaczynają się zastanawiać, czy nie przesadzamy, moszcząc się w kulturze terapeutycznej. Że chcemy „leczyć” zwyczajne ludzkie doświadczenia: smutek, porażkę.

Nie mogę mówić z pozycji eksperta, ale moje obserwacje wskazują, że trochę tak jest i faktycznie zbytnio medykalizujemy codzienne doświadczenia, takie jak żałoba. Jeśli ktoś umiera w twojej rodzinie, oczywiście jesteś smutny, ale mam wrażenie, że co poniektórzy pracownicy medyczni zaraz by szybko zdiagnozowali w tym jakąś chorobę. To samo dotyczy ADHD, autyzmu, depresji, zaburzeń typu borderline. Dla części schorzeń nie ma wręcz definicji. A już nie mówię nawet o przepisywaniu leków, co jest nagminne. To oczywiście nie znaczy, że nikt nie ma problemu. Sądzę jednak, że jest w tym wszystkim pośpiech, który nie pozwala na obserwację, wsłuchanie się w pacjenta. Koncerny farmaceutyczne produkują leki i od razu przygotowują do nich kwestionariusze: jeżeli odczuwasz to, to i to, powinieneś sięgnąć po to, to lub po tamto.

Diagnoza na pewnym poziomie ułatwia nam życie. Stąd pewnie tak chętnie ją przyjmujemy.

Mam wrażenie, że czasami ludzie z ulgą przyjmują diagnozę, bo to niejako uwalnia od odpowiedzialności. Wtedy mogą powiedzieć: „Mam takie schorzenie, dlatego nie mogę nic zrobić, nie mogę się zmienić”. I znów, nie chcę krytykować nikogo z jakimkolwiek schorzeniem, ale tak na poziomie egzystencjalnym, czy to nie jest zrzeczenie się wolnej woli?

Podczas lektury „Studium przypadku” powracało do mnie jedno, chyba najważniejsze pytanie. Czy uważa pan, że jest w nas coś prawdziwie autentycznego, wręcz metafizycznie ugruntowanego, czy też nasza tożsamość to jedna wielka konstrukcja kształtowana przez zewnętrzne okoliczności – środowisko, rodzinę, wychowanie, kulturę, politykę?

W powieści dwie główne postacie mają wymyśloną personę. Jedna to Rebecca Smith. Gdy narratorka się w nią wciela, czuje się wyzwolona. Jest jakby inną osobą i odgrywa tę inną rolę. Jest w niej bardziej seksowna, zalotna i wolna. Z kolei Collins Braithwaite też wymyślił siebie jako terapeutę. To przecież facet z klasy robotniczej z prowincjonalnego Darlington. Nawet jego imię Arthur jest typowe dla klasy robotniczej z północnej Anglii. Byłem zafascynowany tą ideą ponownego odnajdywania lub wymyślania siebie. Jednocześnie jest to dla mnie coś zupełnie normalnego. Bo kiedy młodzież dorasta, to jedni w szkole słuchają heavy metalu, jak ja, a inne dzieciaki lubią jeździć na deskorolce. Mają swoje plemiona, których obrzędowość przyjmują lub wymyślają, a potem się z nią utożsamiają. Ja też, siedząc pomiędzy przyjaciółmi, będę zachowywał się zupełnie inaczej niż z rodzicami. Czyli też miałem dwie persony.

Czytaj więcej

„Krzywda” Pawła Rzewuskiego to oszałamiający horror po sarmacku. Recenzja

Gramy w różnych spektaklach teatru społecznego, jak pisał Erving Goffman.

Dokładnie. I jeśli moi rodzice oraz moi przyjaciele są w tym samym pokoju, to jest mi bardzo trudno, bo nie wiem, kim mam być w danej chwili. Ta idea, że przybieramy różne role w życiu, wydaje mi się całkowicie normalna. Kiedy byłem młodszy, mieszkałem w różnych miejscach Europy. Żyłem w Londynie, Pradze, a także w Portugalii. Za każdym razem spotykałem w tych miejscach nowych ludzi i nikt nie wiedział, kim jestem. Uznałem to za bardzo wyzwalające – nikt nie miał wobec mnie żadnych oczekiwań ani wyobrażeń. W takiej sytuacji możesz być, kimkolwiek zechcesz. Szybko jednak zrozumiałem, że w pewnym sensie zawsze będę tą samą osobą. Odpowiadając więc na pańskie pytanie, myślę, że jednak mamy jakiś rdzeń osobowości, od którego nie możemy uciec.

przeł. Łukasz Witczak, Wydawnictwo Czarne

„Studium przypadku”, Graeme Macrea Burnet

przeł. Łukasz Witczak, Wydawnictwo Czarne

Foto: mat. pras.

Collins Braithwaite jest kapłanem przebudowy tożsamości. „Bądź, kimkolwiek chcesz być. Zabij swoje ja”.

Tylko co się z nim dzieje na końcu? Zdradzę tu nieco z książki. Otóż kończy, wracając do domu rodziców, żyjąc w pokoju swojej matki i ojca w Darlington. Wrócił do miejsca, z którego pochodził. Więc nawet on zrozumiał, że to jest nieuniknione. Nawet w nowym kostiumie, w nowej tożsamości, to coś wewnętrznego, skąd wyszedłeś, co cię ukształtowało, zdeterminowało, będzie cię prześladować. I przed tym nie uciekniesz.

A pan przed czym uciekał do Pragi?

To dłuższa historia. Zawsze chciałem wyjechać do Francji, ponieważ byłem frankofilem i uwielbiałem francuski egzystencjalizm. Kocham to do dziś: Jean-Paul Sartre, Albert Camus, Simone de Beauvoir. Cała ta powojenna scena Paryża fascynowała mnie. Równoległe zacząłem też czytać dzieła Milana Kundery. I kiedy kończyłem właśnie studia na Uniwersytecie w Glasgow i zaczytywałem się książkami Kundery, zobaczyłem w telewizji, jak upada mur berliński. Później znalazłem w „Guardianie” ogłoszenie, że w Pradze poszukują nauczycieli angielskiego. Zadzwoniłem, dostałem pracę i pojechałem do Czechosłowacji pociągiem. Miałem 22 lata, był wrzesień 1990 r., kilka miesięcy po aksamitnej rewolucji. To było niesamowite patrzeć, jak wszystko wokół w Pradze się zmienia. Choć nie zawsze na lepsze.

Graeme Macrae Burnet

Foto: fot. Euan Anderson, mat. pras. Wydawnictwo Czarne

W Polsce jednak jest pan teraz pierwszy raz.

Sam się dziwię, bo ja naprawdę kocham Europę Środkową. Zachwycałem się książkami Ryszarda Kapuścińskiego, uwielbiam filmy Krzysztofa Kieślowskiego.

No i wspomniany Milan Kundera.

Uwielbiam „Nieznośną lekkość bytu”, ale jeszcze bardziej chyba „Księgę śmiechu i zapomnienia”. Kocham w niej to, jak Kundera opisuje wydarzenia historyczne, wplatając w to swoją narrację. Zaczyna od przemówienia Stalina, niemal jak w literaturze faktu, a następnie umieszcza swoje postaci w tych bardzo konkretnych historycznych realiach. To mi uświadomiło, jak pojemną formułą jest powieść. Pewnie mielibyśmy dziś problem ze sposobem, w jaki Kundera pisze o kobietach, ale tak czy inaczej, są to wielkie powieści.

A tak w ogóle to mam nadzieję, że nie przeszkadza panu mój akcent.

Prawie go nie wychwyciłem.

Czasem szkocki akcent bywa dość mocny, ale może mój nie aż tak. Był pan kiedyś w Szkocji?

Jeszcze nie.

W takim razie zapraszam.

Dokąd najpierw? Glasgow, Edynburg?

Mieszkam w Glasgow, ale przyznam, że Edynburg jest piękniejszy. Za to Glasgow jest bardziej przyjazne i bezpretensjonalne. Wie pan, o co chodzi – lubimy pogadać, napić się. (śmiech)

Mnie najbardziej chyba ciągnie na północ, do regionu Highlands. Ale chyba wielu ludzi tak mówi, zwłaszcza po premierze „Skyfall”, gdzie zjawiskowo sfilmowano dolinę Glen Coe.

Moja mama pochodzi z Highlands! I w sumie, jeśli ktoś miałby odwiedzić jedno miejsce w Szkocji, to faktycznie powinien pojechać właśnie tam. Bo to naprawdę wyjątkowy region.

Czytaj więcej

Nizina Środkowoszkocka

Czy szkockość jakoś wpływa na pańską pozycję literacką w Wielkiej Brytanii?

Problem polega na tym, że ja nie do końca czuję się szkockim pisarzem. Bardziej czuję się pisarzem, który jest Szkotem. A moje literackie korzenie są szersze – europejskie. Lew Tołstoj, Franz Kafka, Georges Simenon… to oni mnie ukształtowali. Zarazem choć nie czuję się szkockim pisarzem, dostrzegam, że niektóre z moich prac faktycznie nawiązują do motywów obecnych w naszej literaturze, takich jak koncepcja sobowtóra, konflikty ojcowsko-synowskie itd. Tego jest u nas faktycznie dużo.

A kto jest według pana klasycznym pisarzem szkockim?

Robert Louis Stevenson.

A z bardziej współczesnych?

Ciekawe, że główny nurt literatury szkockiej, tak od lat 80. XX wieku, stanowi literatura klasy robotniczej. Mamy więc pisarza z Glasgow Jamesa Kelmana, który był pierwszym szkockim laureatem Nagrody Bookera (1994 r.). Jest też Irvine Welsh z Edynburga. To są twórcy, którzy czerpią z języka ulicy, piszą o doświadczeniach klasy robotniczej. Poza nimi są też niezwykle popularni autorzy kryminałów, którzy sprzedali po kilkadziesiąt milionów książek, choćby Ian Rankin czy Val McDermid. Mamy w naszej szkockiej psychice silny dystans oraz specyficzny mrok, a co za tym idzie – mroczne poczucie humoru.

Czytaj więcej

Winda makabrycznej przeszłości

W „Studium przypadku” czarnego humoru nie brakuje. Podobnie jak ram narracyjnych, bo to są niejako opowieści w opowieści. Ma pan swoją ulubioną powieść szkatułkową lub film?

Przychodzą mi na myśl dwie książki. Jedna to słynna szkocka powieść „Wyznania usprawiedliwionego grzesznika przez niego samego spisane” Jamesa Hogga z początku XIX wieku. Zaczyna się od narracji wydawcy, a dopiero w środku rozpoczyna się właściwa opowieść. No i kończy się również wstawką wydawcy, który mówi: „Ach, na pewno słyszeliście już o tej historii”. Druga z nich to „Mdłości” Sartre’a. Bo to w sumie też rodzaj powieści o znalezionych dokumentach pozostawionych przez Antoine’a Roquentine’a, narratora.

Pańskie dwie powieści przetłumaczone na polski – „Studium przypadku” oraz „Jego krwawe zamiary” – to książki metaliterackie, samoświadome narracje. Nigdy nie chciał pan pisać tradycyjnych fabuł, takich z wyraźnymi postaciami, intrygą główną i wątkami pobocznymi?

Tylko że jeśli cofniemy się do powieści XIX-wiecznej i przyjrzymy się sposobowi, w jaki pisali tacy twórcy jak Wilkie Collins, Robert Louis Stevenson, Bram Stoker, Mary Shelley, to nagle okaże się, że te moje pomysły są bardzo tradycyjne.

przeł. Mirosław Śmigielski, Monika Rodziewicz, Wydawnictwo Stara Szkoła

„Jego krwawe zamiary” Graeme Macrae Burnet

przeł. Mirosław Śmigielski, Monika Rodziewicz, Wydawnictwo Stara Szkoła

Foto: mat. pras.

W sumie racja, tam zawsze są jakieś listy, fałszywy narrator itd.

Dokładnie. Więc w XIX wieku było to całkowicie konwencjonalne, żeby tak pisać. I prawdę mówiąc, dla mnie to nie jest znowu tak eksperymentalne. Po prostu używam technik, które są dostępne, i mam nadzieję, że to dla czytelnika interesujący sposób przedstawiania historii. Zresztą, czy nie jest trochę tak, że czytelnik zawsze jest w pozycji, w której nie do końca wierzy w to, co czyta?

Był pan kiedyś na terapii?

Nie, nigdy.

Pozostało jeszcze 100% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Przereklamowany internet
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Joanna Opiat-Bojarska: Od razu wiedziałam, kto jest zabójcą
Plus Minus
„28 lat później”: Memento mori nakręcone telefonem
Plus Minus
„Sama w Tokio”: Znaleźć samą siebie
Plus Minus
Michał Kwieciński: Trzy lata z Chopinem