Franzen jest ostatnim amerykańskim pisarzem, który gościł na okładce „Time". Jego powieściami zachwycał się – być może to zręczny chwyt speców od PR-u, warto mieć przecież postać takiego formatu po swej stronie – prezydent Barack Obama, a Oprah Winfrey, niekwestionowana królowa serc amerykańskich gospodyń domowych, pomogła z prozaika docenionego przez krytyków zrobić gwiazdę numer jeden rodzimej literatury wysokiej. Na jego miejscu każdy byłby zachwycony, ale Franzen nie byłby sobą, gdyby nie obraził Winfrey, odrzucając ofertę umieszczenia swej powieści w jej klubie książkowym, a przy okazji – płynące z tego (znaczne) profity. To wtedy po raz pierwszy szeroka publiczność się przekonała, że nowy wielki amerykański pisarz jest kabotynem, który ma ją za nic.
Wydaje się zresztą, że Franzen jest święcie przekonany o swej nieomylności. Najpierw wyruszył na krucjatę przeciwko Winfrey (i przegrał, bo w końcu przyjął zaproszenie do jej programu przy okazji premiery „Wolności" w 2010 roku), a później postanowił uderzyć w największego, jego zdaniem, demona naszych czasów – internet. W głośnym eseju „Co jest nie tak ze współczesnym światem", który ukazał się we wrześniu 2013 roku na łamach brytyjskiego „Guardiana", bezlitośnie rozprawiał się z rzeczywistością „pełzającej apokalipsy", w której podobno żyjemy.
Nie inaczej jest w jego najnowszej powieści „Bez skazy", w której krytykuje Twittera, Facebooka, stwierdza, iż w internecie rządzi lęk przed wyjściem z mody i niepopularnością, a na koniec dodaje, że to narzędzie totalitarne. Problem powraca też w tekście dla „Guardiana" sprzed dwóch tygodni zatytułowanym: „Współczesne życie stało się okropnie rozpraszające", w którym znów jako głównego odpowiedzialnego dzisiejszej pustki wskazuje globalną sieć. Nawet jeśli Franzenowi można przyznać rację, to tego rodzaju konstatacje uznalibyśmy za świeże wtedy, gdy antropolog mediów Neil Postman pisał wymierzony w prymat technologii „Technopol", czyli ponad dwadzieścia lat temu. Podobnie jak postacie wzorowane na Julianie Assange'u z WikiLeaks.
Zawsze w awangardzie
A przecież autora wybitnych „Korekt" (dostał za nie National Book Award, najbardziej prestiżową nagrodę literacką w Stanach Zjednoczonych) już od samego początku pisarskiej kariery pochłaniały problemy współczesności i potrafił się pośród nich odnaleźć.
W debiutanckim, ambitnym, choć nie do końca udanym „Dwudziestym siódmym mieście" z 1988 roku głównym tematem jest terroryzm. Powieść koncentruje się wokół upadku St. Louis, które w XIX wieku było jednym z najważniejszych amerykańskich miast (dokładniej: czwartym największym), a wiek później stało się ledwie „dwudziestym siódmym". Metropolia jest areną zdarzeń co najmniej dziwnych: ogromne wpływy zdobywa hinduska frakcja, na której czele stoi charyzmatyczna komendant miejscowej policji S. Dżemmu spokrewniona z Indirą Gandhi. Z pomocą rodaków Dżemmu oplata miasto siecią zależności, prowokuje społeczne niepokoje i zmierza po pełnię władzy, nie wahając się przed użyciem przemocy. Źródła spisku tropi zaś przewodzący lokalnym konserwatystom generał Norris, który stara się udaremnić dążenia Hinduski.
Już w debiucie widać było, że Franzen ma wielkie ambicje. „Silny wstrząs" z 1992 roku pokazywał, że jest w stanie je zrealizować. Amerykański prozaik jako pisarz 33-letni bardzo dobrze diagnozował problemy Ameryki. Udało mu się tutaj ukazać czasy, w których korporacje (konkretnie koncern petrochemiczny odpowiedzialny za składowanie odpadów owocujące trzęsieniami ziemi) rosły w siłę i stawały się bezkarne, ale ponadto czytelnik dostawał też wciągającą historię rodzinno-miłosną ze spadkiem w postaci 22 milionów dolarów w tle, wielowątkową intrygę, dobrze zarysowane postacie, sugestywny, drobiazgowy styl i pozornie niepotrzebne dialogi, którymi Franzen operował po mistrzowsku.