Jonathan Franzen, pisarz kabotyn

Kiedy Jonathan Franzen stał się najważniejszym współczesnym prozaikiem amerykańskim, ogarnęła go obsesja na punkcie internetu. Widać to niestety w jego najnowszej powieści.

Aktualizacja: 18.10.2015 23:23 Publikacja: 16.10.2015 01:51

Jonathan Franzen, pisarz kabotyn

Foto: Opale/Leemage/East News

Franzen jest ostatnim amerykańskim pisarzem, który gościł na okładce „Time". Jego powieściami zachwycał się – być może to zręczny chwyt speców od PR-u, warto mieć przecież postać takiego formatu po swej stronie – prezydent Barack Obama, a Oprah Winfrey, niekwestionowana królowa serc amerykańskich gospodyń domowych, pomogła z prozaika docenionego przez krytyków zrobić gwiazdę numer jeden rodzimej literatury wysokiej. Na jego miejscu każdy byłby zachwycony, ale Franzen nie byłby sobą, gdyby nie obraził Winfrey, odrzucając ofertę umieszczenia swej powieści w jej klubie książkowym, a przy okazji – płynące z tego (znaczne) profity. To wtedy po raz pierwszy szeroka publiczność się przekonała, że nowy wielki amerykański pisarz jest kabotynem, który ma ją za nic.

Wydaje się zresztą, że Franzen jest święcie przekonany o swej nieomylności. Najpierw wyruszył na krucjatę przeciwko Winfrey (i przegrał, bo w końcu przyjął zaproszenie do jej programu przy okazji premiery „Wolności" w 2010 roku), a później postanowił uderzyć w największego, jego zdaniem, demona naszych czasów – internet. W głośnym eseju „Co jest nie tak ze współczesnym światem", który ukazał się we wrześniu 2013 roku na łamach brytyjskiego „Guardiana", bezlitośnie rozprawiał się z rzeczywistością „pełzającej apokalipsy", w której podobno żyjemy.

Nie inaczej jest w jego najnowszej powieści „Bez skazy", w której krytykuje Twittera, Facebooka, stwierdza, iż w internecie rządzi lęk przed wyjściem z mody i niepopularnością, a na koniec dodaje, że to narzędzie totalitarne. Problem powraca też w tekście dla „Guardiana" sprzed dwóch tygodni zatytułowanym: „Współczesne życie stało się okropnie rozpraszające", w którym znów jako głównego odpowiedzialnego dzisiejszej pustki wskazuje globalną sieć. Nawet jeśli Franzenowi można przyznać rację, to tego rodzaju konstatacje uznalibyśmy za świeże wtedy, gdy antropolog mediów Neil Postman pisał wymierzony w prymat technologii „Technopol", czyli ponad dwadzieścia lat temu. Podobnie jak postacie wzorowane na Julianie Assange'u z WikiLeaks.

Zawsze w awangardzie

A przecież autora wybitnych „Korekt" (dostał za nie National Book Award, najbardziej prestiżową nagrodę literacką w Stanach Zjednoczonych) już od samego początku pisarskiej kariery pochłaniały problemy współczesności i potrafił się pośród nich odnaleźć.

W debiutanckim, ambitnym, choć nie do końca udanym „Dwudziestym siódmym mieście" z 1988 roku głównym tematem jest terroryzm. Powieść koncentruje się wokół upadku St. Louis, które w XIX wieku było jednym z najważniejszych amerykańskich miast (dokładniej: czwartym największym), a wiek później stało się ledwie „dwudziestym siódmym". Metropolia jest areną zdarzeń co najmniej dziwnych: ogromne wpływy zdobywa hinduska frakcja, na której czele stoi charyzmatyczna komendant miejscowej policji S. Dżemmu spokrewniona z Indirą Gandhi. Z pomocą rodaków Dżemmu oplata miasto siecią zależności, prowokuje społeczne niepokoje i zmierza po pełnię władzy, nie wahając się przed użyciem przemocy. Źródła spisku tropi zaś przewodzący lokalnym konserwatystom generał Norris, który stara się udaremnić dążenia Hinduski.

Już w debiucie widać było, że Franzen ma wielkie ambicje. „Silny wstrząs" z 1992 roku pokazywał, że jest w stanie je zrealizować. Amerykański prozaik jako pisarz 33-letni bardzo dobrze diagnozował problemy Ameryki. Udało mu się tutaj ukazać czasy, w których korporacje (konkretnie koncern petrochemiczny odpowiedzialny za składowanie odpadów owocujące trzęsieniami ziemi) rosły w siłę i stawały się bezkarne, ale ponadto czytelnik dostawał też wciągającą historię rodzinno-miłosną ze spadkiem w postaci 22 milionów dolarów w tle, wielowątkową intrygę, dobrze zarysowane postacie, sugestywny, drobiazgowy styl i pozornie niepotrzebne dialogi, którymi Franzen operował po mistrzowsku.

Dwie pierwsze powieści nie przyniosły Franzenowi sławy, choć zapowiadały wyjątkowy talent narracyjny, który z całą siłą ujawnił się w wydanych w 2001 roku „Korektach". Chip, ulubieniec Alfreda, to przegrany intelektualista, wyrzucony z uczelni za romans ze studentką. Pragnieniem Denise, cenionej szefowej kuchni, jest osiągnięcie sukcesu za wszelką cenę. Jedyną przeszkodą jest jej romans z żoną właściciela restauracji, w której pracuje. Gary, ukochany syn Enid, dobrze się ożenił i zdobył fortunę. Wkracza jednak w kryzys wieku średniego i jego życie zdaje się rozpadać. Ich rodzice pamiętają jeszcze inny kryzys – ten z przełomu lat dwudziestych i trzydziestych, który zrujnował kraj.

Rodzinna historia staje się pretekstem do opowieści o współczesnej Ameryce, a także do zderzenia świata sprzed rewolucji seksualnej z tym, w którym wszystko posiada wartość wirtualną. Przy trzecim podejściu Franzen nie tylko stworzył wreszcie swoją „wielką amerykańską powieść" – przede wszystkim okazał się „prorokiem we własnym kraju". W „Korektach" znajdziemy bowiem zapowiedź ekonomicznego krachu i prymatu internetowej „rzeczywistości".

„Wolność" przyszła po dziewięciu latach milczenia i sugerowała pewną stagnację. Po raz pierwszy nowa powieść Franzena nie była lepsza od poprzedniej, nie mówiła też nic nowego o naszym świecie, choć gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że zawikłane losy rodziny Berglundów za oceanem przyjęto entuzjastycznie i niewątpliwie nie mogło być mowy o klapie. Być może jednak ta stagnacja sprawiła, że w „Bez skazy" pisarz powrócił do swej tradycyjnej roli obserwatora i diagnosty amerykańskiego życia. Kłopot polega na tym, że o ile wcześniej udawało mu się wyprzedzać swój czas, o tyle tutaj serwuje czytelnikom niezwykle misternie zaplecioną intrygę, spod której wystają fabularne pęknięcia. Razi też moralistyczny banał, sprowadzający się pokrótce do optymistycznego stwierdzenia, że „przyroda drwi z informatyki".

Szczęśliwie Franzen nie jest amerykańskim Michelem Houellebekiem. W przypadku tego drugiego najbardziej intrygujące okazują się diagnozy społeczne i pytania, które stawia współczesnym. Amerykanin kontynuuje raczej tradycję wielkiego realizmu, stara się portretować epokę, a przy tym buduje fabuły tak zręczne i skomplikowane, że aż oszałamiające pomysłowością.

Tak samo jest w „Bez skazy", gdzie obok nowoczesnych technologii i broni jądrowej, zaangażowanego dziennikarstwa i squattersów, rzeczywistości Niemieckiej Republiki Demokratycznej i amerykańskich elit pojawia się cała galeria fascynujących postaci. Pozwala to Franzenowi rozrysować – inaczej tego nie sposób ująć, bo jego powieści przypominają wyrafinowane wykresy w trójwymiarze – siatkę relacji międzyludzkich, w czym jest prawdziwym mistrzem. Ujawnia się to szczególnie w tym, jak zręcznie operuje zaszłościami, które w związkach męsko-damskich potrafią doprowadzić do szaleństwa. Dzięki temu perypetie Purity Tyler, młodej dziewczyny pragnącej poznać swojego biologicznego ojca, śledzi się z napięciem i przyjemnością przez sześćset stron, co pozwala przymknąć oko na to, że intryga osnuta jest wokół mało wiarygodnej zbrodni w NRD-owskich Niemczech, w którą zamieszany jest przyszły guru cyberprzestrzeni.

Złota dekada

Franzena pożera ambicja, by stać się głosem Ameryki, a może nawet jej wielkim moralistą. Patronują mu zresztą wielcy realiści: Karol Dickens i Lew Tołstoj. W „Bez skazy" znajdziemy pogłosy z Saula Bellowa w postaciach Anabel, przywodzącej na myśl żonę Herzoga, i pisarza Charlesa Blenheima, który kojarzy się nieco z szurniętym Humboldtem. To także powrót do Thomasa Pynchona, który inspirował szczególnie pierwsze powieści autora „Wolności". Tutaj znów mamy spisek, tyle że nie jest on osnuty wokół płyt tektonicznych („Silny wstrząs"), lecz wokół broni jądrowej i niezależnego dziennikarstwa internetowego, za którym kryją się niejasne pobudki. Ale to nie amerykańscy postmoderniści wyznaczają horyzont ambicji Franzena. Przypomina on raczej Blenheima (Bellowa?), od którego wszyscy oczekują, że tym razem na pewno napisze „wielką amerykańską powieść".

Amerykanie niczego nie kochają tak jak prozy, w której wiernie sportretowana jest najbliższa im rzeczywistość, a Franzen na miejsce w panteonie zasłużył już „Wolnością" i „Korektami". Teraz za każdym razem musi się mierzyć ze swoim brzemieniem. Nie jest twórcą płodnym, więc wszystkie jego porażki – a „Bez skazy" trzeba uznać za imponującą, ale jednak porażkę – są bardziej spektakularne od wpadek choćby Philipa Rotha.

Niewykluczone, że i Franzena czeka złota dekada, jaką dla Rotha były lata 90., gdy napisał co najmniej cztery wybitne powieści: „Wyszłam za komunistę", „Amerykańską sielankę", „Ludzką skazę" i „Teatr Sabata". Talentu mu na pewno nie brakuje i jeśli ktoś zasługuje dziś w Stanach Zjednoczonych na miano następcy najwybitniejszego współczesnego pisarza bez Nobla, za jakiego słusznie uchodzi Roth, jest to właśnie Jonathan Franzen.

Franzen jest ostatnim amerykańskim pisarzem, który gościł na okładce „Time". Jego powieściami zachwycał się – być może to zręczny chwyt speców od PR-u, warto mieć przecież postać takiego formatu po swej stronie – prezydent Barack Obama, a Oprah Winfrey, niekwestionowana królowa serc amerykańskich gospodyń domowych, pomogła z prozaika docenionego przez krytyków zrobić gwiazdę numer jeden rodzimej literatury wysokiej. Na jego miejscu każdy byłby zachwycony, ale Franzen nie byłby sobą, gdyby nie obraził Winfrey, odrzucając ofertę umieszczenia swej powieści w jej klubie książkowym, a przy okazji – płynące z tego (znaczne) profity. To wtedy po raz pierwszy szeroka publiczność się przekonała, że nowy wielki amerykański pisarz jest kabotynem, który ma ją za nic.

Wydaje się zresztą, że Franzen jest święcie przekonany o swej nieomylności. Najpierw wyruszył na krucjatę przeciwko Winfrey (i przegrał, bo w końcu przyjął zaproszenie do jej programu przy okazji premiery „Wolności" w 2010 roku), a później postanowił uderzyć w największego, jego zdaniem, demona naszych czasów – internet. W głośnym eseju „Co jest nie tak ze współczesnym światem", który ukazał się we wrześniu 2013 roku na łamach brytyjskiego „Guardiana", bezlitośnie rozprawiał się z rzeczywistością „pełzającej apokalipsy", w której podobno żyjemy.

Pozostało 85% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą