Nigdy bym nie pomyślała, że kiedykolwiek spotkam w Stanach przestraszonych, choć niewinnych ludzi. I nagle, w ciągu niecałych 100 dni prezydentury Donalda Trumpa, jedni ludzie zaczęli uważać na to, gdzie i co mówią, a inni zaczęli po prostu się bać. Oczywiście, Waszyngton może być szczególnym miastem ze względu na liczbę pracowników federalnych, ale wbrew powszechnej opinii rząd posiada swoje instytucje w każdym z 50 stanów, gdzie również wprowadzono zwolnienia grupowe, co jest nawet bardziej odczuwalne niż w dużych miastach. Amerykanów od ponad 70 lat charakteryzowało poczucie bezpieczeństwa, nawet nie tyle w zakresie polityki zagranicznej, ile przede wszystkim w tym, co dotyczy życia codziennego, zawodowego i rodzinnego. Przeciętny Amerykanin, taki zwyczajny, należący do klasy średniej – wyższej czy niższej – wierzył, że to normalne żyć na kredyt, zaciągać nawet dwie hipoteki na dom, kupować coraz to nowszy samochód, też na kredyt, a ponieważ wykształcenie miało zapewnić dobrobyt, studenci zaciągali niskoprocentowe pożyczki, które spłacali latami. To znaczy jedni spłacali, a inni nie i jednym z niepopularnych pomysłów prezydenta Bidena było umorzenie większej liczby studenckich długów. Pomysł, na szczęście, został odrzucony przez Kongres, ale niesmak pozostał.