Większość z nich dożyła starości w spokoju ducha. W nowej ojczyźnie wyrzuty sumienia rzadko męczyły przybyszów, zresztą i gospodarzy niespecjalnie dotykały.

Niektórzy z wielkich nazistowskich naukowców stali się wręcz medialnymi gwiazdami, jak choćby oficer SS i konstruktor śmiercionośnych rakiet V-2 Wernher von Braun, postać chyba najlepiej znana z tych, które Eric Lichtblau opisuje. Von Braun po wojnie zajął się kosmosem, mając wydatny udział w założeniu NASA. Potem pomógł jeszcze Amerykanom w lądowaniu na Księżycu, dzięki któremu stał się ogólnonarodowym bohaterem (drugi już raz, pamiętajmy o zasługach dla Rzeszy!), a wcześniej bez mrugnięcia okiem wykorzystywał do budowy śmiercionośnych rakiet jeńców-niewolników, których traktowano zgodnie z etykietą niemiecką – tych, którzy przy głodowych racjach żywnościowych nie byli już w stanie pracować na pełnych obrotach, po prostu zabijano.

Ale nie tylko naukowcy zapisali niechlubną kartę w amerykańskiej historii. Dziesiątki kolaborantów agencje wywiadowcze wykorzystały jako szpiegów w zimnowojennych rozgrywkach, co zresztą dla obu stron okazało się korzystne – CIA i FBI zdobyły potrzebne informacje (choć – co Lichtblau dobitnie podkreśla – korzyści po stronie nazistów były większe), a „sąsiedzi naziści" otrzymali w zamian wyczyszczone kartoteki i wymarzone obywatelstwo USA. Amerykański rząd – szczególnie w atmosferze wojującego maccartyzmu – traktował „dobrych Niemców" nie jak zło konieczne, ale jak idealnych podwładnych i zdeklarowanych antykomunistów, mimo iż jeden ze ścigających zbrodniarzy wojennych w Stanach prawników przytomnie zauważył, że skoro niemieccy naukowcy nie byli w stanie zapewnić triumfu Trzeciej Rzeszy, to niezbyt rozsądnie jest się na nich zdawać w erze konfliktu z ZSRR.

„Sąsiedzi naziści" nie są klasycznym dziennikarskim śledztwem. Lichtblau zbiera tu raczej to, co w większości już wiadomo, ale, po pierwsze, to rzecz bardzo dobrze opowiedziana, po drugie zaś, autorowi udało się zgromadzić w jednym miejscu dotychczasową wiedzę na temat tego faustowskiego paktu i pokazać jego skalę, a także tych nielicznych, którzy próbowali mu się przeciwstawić – oczywiście z marnym skutkiem, bo przecież użyteczność zawsze zwycięża moralność.