Bardzo czekałem na tę książkę z dwóch powodów. Po pierwsze, pisarstwo Marka Bieńczyka, autora „Tworek” (1999), „Kronik wina” (2001), „Książki twarzy” (Nagroda Nike 2012) i przekładów Milana Kundery, gwarantuje, że wreszcie zostanie nazwane to wszystko, czego się z pozoru nazwać nie da. W każdej swojej książce, czy to traktatach o melancholii, czy pamiętnikarskiej eseistyce Bieńczyk, wytrawny stylista, wciska się w szczeliny istnienia i nie ma dla niego rzeczy nienazywalnych. Po drugie, kiedy dowiedziałem się, że autor wychował się w dzielnicy, którą od lat zamieszkuję, na dodatek napisał o niej książkę, poczułem, że oto pojawił się ktoś, kto pomoże mi Grochów dookreślić z całą tą jego poplątaną mitologią, z jego zawieszeniem między światami, między wsią a miastem. I taka też jest ta książka, na skrzyżowaniu fikcji i dziennika, na rozdrożu między lirycznym poematem a cudownie, po dziecięcemu zmyśloną opowiastką.