Sześć tygodni po swojej inauguracji prezydent Donald Trump postanowił wygłosić przemówienie do obu izb Kongresu. Nie było jasne, czy jest to tradycyjne przemówienie prezydenta „State of the Union Address” podsumowujące zazwyczaj raz do roku jego osiągnięcia, czy też Trump stęsknił się za klaszczącym entuzjastycznie tłumem. Połowa sali rzeczywiście klaskała i wstawała posłusznie, gdy wiceprezydent Vance i przewodniczący Izby Reprezentantów Mike Johnson siedzący za Trumpem wstawali, co raz to dając znać, że czas na entuzjastyczne wiwatowanie. Demokraci nie wstawali, trochę buczeli, niektóre kobiety były ubrane na różowo na znak jakiegoś feministycznego protestu, posłowie obu płci mieli tabliczki z napisami „fałsz”, „Musk kradnie” i podobnymi, a niektórzy – niewielu – mieli coś żółto-niebieskiego na znak solidarności z Ukrainą. Jeszcze przed listopadowymi wyborami widać było, że demokraci nie mają ani przywódcy, ani pomysłu, ani nawet przebłysku świadomości, jak sobie poradzić z Trumpem.