To nie był ten Kevin, którego oglądanie stało się w Polsce wigilijną tradycją. Tylko ten w Nowym Jorku. Była jesień 1992 r., a na ekrany kin trafił film Chrisa Columbusa. Pamiętam, że na „Kevinie w Nowym Jorku” byłem z bratem, który właśnie uczył się czytać. Czy zapamiętałem scenę z Donaldem Trumpem, pokazującym Kevinowi drogę do recepcji w swoim hotelu? Tę samą, którą po latach wycięła jedna z kanadyjskich stacji telewizyjnych? Nie. Ale dobrze zapamiętałem hotel Plaza, którego wystrój mógłby uchodzić za wzorzec amerykańskiego kiczu à la Las Vegas. Może zastanowiło mnie wtedy, kim jest ten gość, którego dziecięcy bohater pyta o drogę. Jasne było, że to jakaś znana postać. Ale o tym, że to prezydent USA, dowiedziałem się dopiero przy okazji ocenzurowania jego występu. Z pewnością był to mój pierwszy raz z Donaldem Trumpem i dopiero drugie cameo (występ gościnny w roli samego siebie) w jego filmografii. Dziś ma ich na koncie całą kolekcję. Niczym wielka gwiazda popkultury, którą przecież jest.