Pewnego jesiennego popołudnia przysłuchiwałem się w Warszawie dyskusji z uznanym amerykańskim ekspertem od tamtejszej polityki. Choć w Polsce po zwycięstwie Donalda Trumpa dominowały chwilami nastroje histeryczne, przybysz zza Atlantyku opisywał zmianę, która zaszła w USA, niezwykle pragmatycznie. Opisując emocje społeczne, które doprowadziły do ponownego zwycięstwa lidera amerykańskiej prawicy, zwrócił uwagę na zbyt duże zaangażowanie demokratów w sprawy obyczajowe, a ściślej w obyczajowy progresywizm. Przypomniał deklarację Kamali Harris o finansowaniu przez państwo tranzycji transpłciowych migrantów w więzieniach. – Wielu wyborców miało wrażenie, że demokraci zajmują się tylko mniejszościami. A ile osób trans jest w wojsku czy w aresztach, pół procentu, promil? Tymczasem nie zajmowali się problemami 99 proc. mieszkańców USA – mówił. I kwaśno dodał, że podobnie sytuacja wyglądała w mediach, tak zwani zwykli obywatele mogli się dowiedzieć o problemach mniejszości, nie zaś o swoich własnych bolączkach ekonomicznych.