Donald Trump, mimo że do inauguracji jego kadencji został jeszcze kawał czasu, powoli zaczyna odsłaniać asy ze swojej talii kart. Zadziwiająco wielu na eksponowanych stanowiskach jego administracji jest byłych żołnierzy i celebrytów. Chociaż Trump sam bitewnego prochu nie wąchał, to – zaczynając od góry – byłym wojskowym, i to służącym w elitarnych jednostkach US Marine, jest wiceprezydent J.D. Vance. Można też powiedzieć, że to celebryta – autor bestsellera, na którego podstawie nakręcono popularny film. Doradcą ds. bezpieczeństwa jest zaś 50-letni Tim Waltz, emerytowany pułkownik „zielonych beretów”, wojsk specjalnych US Army. Co prawda przyszły sekretarz stanu nie jest weteranem, ale trudno mu odmówić waleczności; Marco Rubio jako zajadły przeciwnik aborcji ma niezwykle wojownicze podejście do zwolenników „pro choice” i jest zagorzałym zwolennikiem Izraela – państwa będącego osią najpoważniejszego od lat konfliktu na Bliskim Wschodzie.
Czytaj więcej
Jestem pod wrażeniem metafory Ameryki jako wielkiej dyni z lewicowym naskórkiem i konserwatywnym wnętrzem. Na dodatek ta halloweenowa dynia jest mocno nadpsuta.
Elon Musk zaczyna rozdawać karty w Białym Domu
Co prawda Elon Musk nie jest wojskowym, ale nie ma chyba bardziej eksponowanego w cyfrowym świecie celebryty. Trump jest nim zafascynowany, mimo – a pewnie właśnie dlatego – że regularnie gubi granicę między odpowiedzialnym biznesem, rzetelną komunikacją a polityką. Będzie współkierować Departamentem Efektywności Rządu (czyli czymś idealnie pomiędzy palikotową komisją Przyjazne Państwo a Świętą Inkwizycją) wykopującym z federalnej administracji ludzi uznanych arbitralnie za niepotrzebnych. Pomoże mu w tym inny miliarder, libertarianin i właściciel firmy biotechnicznej Vivek Ramaswamy. Obaj są ludźmi interesu i zapewne geniuszami, co dla świata może się skończyć różnie – nie darmo Ian Fleming w kolejnych książkach o Bondzie w rolach czarnych charakterów obsadzał ludzi w typie Muska i Ramaswamy’ego.
Nie, skądże, nie jestem uprzedzony, niemniej elementarna wiedza o dziejach ludzkości każe się bać geniuszy. Więc się boję.
Nie, skądże, nie jestem uprzedzony, niemniej elementarna wiedza o dziejach ludzkości każe się bać geniuszy. Więc się boję. A mój strach potęguje kolejny wybór Donalda Trumpa, a konkretnie obsadzenie w roli szefa Pentagonu Pete’a Hegsetha, weterana dwóch wojen i rozkrzyczanej gwiazdy Fox News, w którym to odpowiedniku polskiej TV Republika spędził całą dekadę. To trochę tak, jakby w roli polskiego ministra obrony obsadzić Michała Rachonia. Kompetencji do kierowania największą armią świata mają pewnie tyle samo, a jedyną różnicą (choć nie dam sobie za to głowy uciąć) jest wielki tatuaż na prawym przedramieniu Pete’a Hegsetha – „We the people”. To pierwsze słowa amerykańskiej konstytucji. Dowód patriotyzmu? Przywiązania do podstawowych wartości Ojców Założycieli? A może czyste efekciarstwo? Nie wiem. Wolę takich co mają wartości w sercu, a nie wytatuowane na skórze.