Cóż to jest Polska? Czy nie terytorium między Wschodem a Zachodem? Zapóźniony cywilizacyjnie obszar pomiędzy Rosją a Niemcami (i Francją). A w sensie duchowym? Przestrzeń zawieszona między Wolterem a Dostojewskim, nowoczesnością a feudalizmem, oświeceniem a słowiańszczyzną. Ale uwaga! Nie jako pole zmagań gigantów ani – tym bardziej – jako ojczyzna którejś ze stron duchowego i cywilizacyjnego sporu, ale jako słaby roztwór obu pierwiastków, rozwodniona mieszanina, która nie burzy się, nie drga i nie wybucha, bo nie tworzy żadnej nowej jakości. »Ten kraj«. Mętna woda. Błoto. Niby słowiańszczyzna, ale nie słowiańszczyzna, niby Zachód, ale nie w pełni, a przy tym – co najważniejsze – nic podmiotowego, samoistnego czy choćby odrębnego, ot, zjawisko, które nieomal bez reszty redukuje się do swoich składowych. Spór o tożsamość? Czy nie wyczerpuje go kwestia aktualnych proporcji mieszaniny? Czy to nie jest ta cała rzekoma tajemnica tej niby-Rosji czy pseudo-Paryża? Do tego zjawisko politycznie niekonieczne, a – co zabawne – bardzo do swojej przygodności przywiązane. Co jeszcze dziwniejsze – naznaczone bezmyślnym sentymentem do przednowoczesnego (anarchicznego i anachronicznego zarazem) eksperymentu szlacheckiej republiki, który zresztą – głównie z winy własnej karykaturalności – rozsypał się pod naporem żywiołów nowoczesności. Doprawdy nie ma o czym mówić. No chyba o tym, jak przerobić to, wszystko przesuwając – w zależności od osobistych sympatii – na Wschód lub na Zachód. Najlepiej za jednym zamachem, i kulturowo, i politycznie, a jeśli ktoś żyć bez tego nie potrafi, to również religijnie – w zależności od gustu – w rzetelny protestancki indywidualizm lub ortodoksyjną głębię".
Ani ruska, ani francuska
Myślenie o Polsce jako punkcie na skali między Rosją a Francją czy Niemcami sprawia na ogół, że mniej widoczny jest fakt, jak bardzo tożsamość polskiej wspólnoty – od samego początku (ab urbe condita) – ukształtowana została w wyniku decyzji o przyjęciu rzymskiej formy istnienia – najpierw przede wszystkim w wymiarze religijnym i duchowym, ale w konsekwencji również cywilizacyjnym oraz politycznym. Dla patrzących z perspektywy Europy urządzonej według oświeceniowej osi Wschód–Zachód natura wychylonej na południe polskości okazuje się wyjątkowo trudna do zrozumienia i – co tu kryć – do zaakceptowania. I nie jest to tylko problem polityczny, ale – by tak rzec – poznawczy. Gdy patrzy się z perspektywy napięcia Wschód–Zachód, Polski – jako osobnego rodzaju porządku duchowego, politycznego i cywilizacyjnego – po prostu nie widać (nie istnieje). Dla myślenia zakorzenionego w oświeceniu (również dla tego zakorzenionego przez negację) katolicki, republikański i łaciński splot polskiego DNA w najlepszym razie wydaje się ewolucyjną anomalią, a polskość niezrozumiałym, bo nierozumnym, przywiązaniem do czegoś spoza zasadniczej logiki dziejów (do świata katolickich, gadających po łacinie – jak ujął to pruski Fryderyk – „Irokezów"). W swoim krytycznym dystansie, a kiedy trzeba – żarliwym oporze wobec obu stron pooświeceniowego sporu, polska kultura duchowa, nie chcąc zadeklarować się po żadnej z nich (ani nawet ostatecznie podzielić się na dwie czytelne partie), jawi się jako niespójna, niekonsekwentna, kłopotliwa. Problem w tym, że konstytutywna dla polskości forma rzymska, a więc – mówiąc w wielkim skrócie – jej katolicyzm, republikanizm i łacińskość, nijak nie mieści się w tym sporze. Polska nie należy ani do legendy oświecenia z jego opowieścią o triumfach nowoczesności, która kiełzna dzikie, irracjonalne żywioły Wschodu, ani do tej drugiej, o słowiańsko-bizantyjskiej formie, która walczy z pychą i zepsuciem zachodniego świata (a jej trwanie – zgodnie z proroctwem św. Pawła: 2 Tes, 2,7–8 – powstrzymuje nadejście czasów ostatecznych). Kultura polityczna od chrztu oparta na przyjęciu łacińskiej miary (o czym wielokrotnie przenikliwie pisał Marek Cichocki), nie przekładając się na podstawowe dla oświeceniowej narracji doświadczenia – ani francuskie, ani niemieckie, ani rosyjskie (w jego wersji pro- i antyzachodniej), okazuje się w kategoriach nowoczesności „niewypowiadalna" (arretha) – wyrasta z doświadczenia w dużym stopniu nieprzekazywalnego, zrozumiałego tylko dla wtajemniczonych.
Konsekwencją obcości bywa wrogość. Już w wolteriańskiej opowieści o sojuszu rosyjskiego samodzierżawia z oświeconym rozumem na radości filozofa, zbudowanego modernizacyjnym rozmachem carycy Katarzyny, cieniem kładzie się polskość – niezrozumiała, dysfunkcjonalna i chaotyczna. Z drugiej strony oświeceniowej barykady widać obraz równie nieżyczliwy, choć całkowicie odmienny. Tu polskość to udający cudzoziemca swojak, a surowiej: zaprzaniec czy (mówiąc językiem Aleksandra Dugina) słowiańska kurwa, która – odtrącając ojcowską władzę Moskwy – wierzga przeciw naturalnej jedności słowiańskiej rodziny. Ciekawe, że w obu wypadkach corpus delicti stanowi właśnie katolicka i republikańska rzymskość, która dla jednych występuje w roli reakcyjnej i obskuranckiej tradycji, opierającej się nowoczesności, dla drugich przeciwnie: w roli jednoznacznego dowodu zachodniej zmazy – zawsze jednak wydaje się wroga i obca.
Ta zbudowana na idei pokrewieństwa z Południem polskość – mimo gigantycznych operacji, takich jak masowa eksterminacja, zmierzająca do wynarodowienia edukacja i nieomal całkowita wymiana elit – choć przetrącona i głęboko pęknięta, to jednak ciągle nie daje się bez reszty sprowadzić do żadnej z dwu postoświeceniowych opowieści. Już samo to jest ciekawym przykładem trwałości kulturowego DNA.
Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu
Jeśli z tego, co nazywamy rzymską formą polskości, na potrzeby opisu wypreparować można brane z osobna podstawowe składniki, a więc katolicyzm (w sferze ducha), republikanizm (w obszarze politycznego ideału i doświadczenia) oraz łacińskość (w dziedzinie kultury duchowej i cywilizacji), to przecież trzeba pamiętać, że w rzeczywistości występowały one (i występują?) jako stop żywo oddziałujących na siebie elementów. Tym, co przesądziło o szczególnych rysach polskiej formy istnienia, nie była prosta suma określonych postaci życia duchowego, politycznego i cywilizacyjnego, ale wewnętrzna łączność tych uzupełniających się i – co najważniejsze – wzmacniających się nawzajem elementów. Rzecz w tym, że ów oryginalny stop rzymskiego republikanizmu z rzymskim katolicyzmem nigdy nie był projektem (w sensie, w jakim jest nim projekt oświeceniowy), lecz organiczną formą polskiej kultury. I być może właśnie w naturze tego wewnętrznego związku – a nie, jak się to często czyni, w jego elementach składowych – należy widzieć osobliwość polskiego życia.